Babcia 19 i sowiecki sekret
fot. zokete, Flickr CC

Babcia 19 i sowiecki sekret

Ondjaki

Jeszcze 3 minuty czytania

Eksplozja obudziła nawet ptaki śpiące na drzewach i rozleniwione w morzu ryby – buchnęły barwy nigdy niewidzianego karnawału, żółcień mieszała się z czerwienią, aby udawać kolor pomarańczowy, nurzając się w niebieskawej zieleni, błyski małpowały potęgę wylegujących się na niebie gwiazd, a towarzyszący temu zgiełk przypominał wojnę i pikujące migi. Niewątpliwie była to piękna eksplozja, bo rozlegała się długo, przeciągłymi grzmotami o fantastycznych barwach, które nasze oczy śledziły, aby już nigdy ich nie zapomnieć.

My, dzieci, patrzyliśmy, jak niebo zapełnia się roziskrzonymi cudami, jakby wszystkie tęcze świata zleciały się w te pędy, aby wznieść toast na dachu naszego mrocznego miasta Luandy.

Była to eksplozja niespotykanej urody i nasze rozdziawione usta niemo naśladowały milczenie osób znajdujących się u źródła tej całej wrzawy zarysowanej pośród wyniosłych siedzib wszystkich ptaków, które tej nocy pojęły, że świat jest miejscem bardzo dziwnym, pełnym ludzi rozmaitych narodowości, i że w Luandzie naprawdę wszystko może się zdarzyć bardzo nagle.

To było w Praia do Bispo, na placu, gdzie znajdowała się stacja benzynowa, nieopodal wejścia do sławetnej budowli Mauzoleum.

Przez to gapienie się we fruwające po rozświetlonym niebie barwne zgiełki niewielu zauważyło, że gigantyczna budowla, o której starsi mówili, że jest pionowa, wysoka i ma kształt rakiety, budowla, przy której tysiąc umęczonych robotników wykonywało w kurzu tyle najróżniejszych prac, właśnie przestała istnieć i że został po niej tylko szary pył, który jeszcze długo unosił się w powietrzu.

Wszystko to wydarzyło się bardzo blisko domu babci Agnette, lepiej znanej w Praia do Bispo jako Babcia 19.
To było w czasach, które starsi określają mianem Dawniej.

Ondjaki

(czyt. Ondżaki) właśc. Ndalu de Almeida, ur. 1977 w Luandzie, angolski poeta i prozaik. Syn Portugalczyka i Afrykanki. Studiował socjologię na Uniwersytecie w Lizbońskim. Jego twórczość poetycka charakteryzuje się specyficznym językiem, z częstym wykorzystaniem neologizmów, wyrażeń gwarowych i slangowych. Tematyka jego powieści i opowiadań dotyczy głównie wspomnień z dzieciństwa, spędzonego w Luandzie w czasie wojny domowej. Zajmuje się także innymi dziedzinami sztuki: teatrem (przez dwa lata współtworzył amatorski teatr w Lizbonie) i malarstwem (jego prace były wystawiane na indywidualnych wystawach w Angoli i Brazylii).

Przed domem babci Agnette kreśliliśmy na ziemi rysunki i uciekaliśmy potem przed polewaczkami, które nadjeżdżały pod wieczór, aby okiełznać wszechobecny kurz.
To był duży plac ze stacją benzynową pośrodku. Stacja sięgała aż za rondo, przez co samochody i ciężarówki musiały je za każdym razem okrążać, udając, że nasze miasto jest strasznie wielkie.

Towarzysz Sprzedawca Benzyny mógł się wysypiać do woli na służbie, bo benzyny nigdy na stacji nie było. Budziły go dopiero przemowy stukniętego Piany Morskiej:
– Te gwiazdy, które spadają tak nagle, mają specjalną nazwę: to gwiazdy caliente, gwiazdy spalające, i tu nie chodzi o wymysły ujaranej głowy; dobrze wiem, o czym mówią usta moje zębów pełne…

Po drugiej stronie stacji benzynowej mieścił się ogromny plac budowy Mauzoleum, gdzie miano umieścić ciało towarzysza prezydenta Agostinha Neto, który spędził te wszystkie lata starannie zabalsamowany przez sowieckich speców, biegłych w sztuce utrzymywania nieboszczyków w stanie przyjemnym dla oka.

Za placem budowy, po drugiej stronie naszego placu, tam, gdzie kurz nigdy nie był w stanie wylądować, znajdowała się ta piękna rzecz, która udzielała mi codziennych lekcji niebieskości: wielkie morze, lepiej znane jako ocean.
– Wy mówicie „gwiazdy spadające”, ale ja znam wszystkie słowniki języka angolskiego i języka kubańskiego także. Gwiazdy spalające to zjawisko typowe dla nieba ociemniałego wszechświata, dla kosmicznego pyłu et cetera… Bo wy, gamonie, nigdy nie uczęszczaliście na żadne uniwersytety!

My, dzieci, wydawaliśmy z siebie koliste rechoty, które niemal można było dostrzec zarysowane w powietrzu. Owładnięci magią i zdumieniem, słuchaliśmy w milczeniu słów towarzysza Stukniętego.
– Nauczcie się, dzieci, są dwa nieba: jest niebo niebieskie, które należy do naszych oczu oraz do skrzydeł ptasich i samolotowych. I jest też niebo czarne, które jest wielkie jak pustynia.

Prawie wcale się nie baliśmy Piany Morskiej, bo nigdy absolutnie nikomu nic złego nie zrobił.
– Spalające Gwiazdy roztopiły się od słonecznego żaru i z tej racji spadają w stronę planety świat. Nuestro planeta es el unico que tiene agua, dzięki której mogą znów ostygnąć. To są gwiazdy spalające i przysięgam, że któregoś dnia, kiedy już ostygną, zechcą powrócić do domu…

Zbierał się nagle i odchodził, wydając z siebie nerwowe śmieszki – które równie dobrze mogły być szlochem – coraz szybciej stawiając kroki, tak że w końcu niemal puszczał się biegiem, wzniecając bosymi nogami tumany kurzu i prąc wciąż przed siebie, jakby miał zamiar pogrążyć się w morzu.
– Jeszcze zobaczymy, jak te gwiazdy unoszą się z ziemi w przestworza, ku niebom, które śpią w oddali odziane w rozbłyszczone błyski…

Na nasz zakurzony taras wkraczała statecznie babcia Catarina, siostra babci Agnette, ubrana na czarno w ramach odwiecznej żałoby, z włosami siwiutkimi jak postrzępiona bawełna.
– Nadal w żałobie, dona Catarina? – zwróciła się do niej sąsiadka, dona Libânia. 
– Kumo, dopóki w naszym kraju trwa wojna, wszyscy zabici są moimi dziećmi. 
Babcia Nhé podlewała rośliny, krzewy i drzewa strużką wody, która pojawiała się we wtorki i w czwartki. Podlewała gujawowiec i figowiec, drzewo sape-sape, róże, palmę i mangowiec. Potem skrapiała schody i kwiaty w doniczkach. 
– Dzieci! Wszyscy do środka! Pora na lunch! 

Pora na lunch to była dla nas skomplikowana sprawa: zanim siedliśmy przy stole, trzeba było umyć pachy, ręce i twarz. Dostawaliśmy pół kromki chleba, pół banana i szklankę wody.
– Kto chce, może sobie zrobić ngonguenhę, ale dodajemy tylko odrobinę cukru, bo już się prawie kończy.

Czasami zbieraliśmy na drodze gujawy lub mango, które nietoperze zapomniały zaatakować. Tuż po piątej przejeżdżała sowiecka polewaczka, by ugłaskać zalegający na ulicy i na chodnikach kurz.

Jeden z kuzynów miał misję prowadzenia nasłuchu. Towarzysz Sprzedawca Benzyny budził się w chwili, kiedy na placu budowy Mauzoleum sowiecki kierowca zapuszczał silnik polewaczki. To był sygnał. Stuknięty Piana Morska pojawiał się w bramie swego domu z drobnym biczykiem u nogi, który kołysał się lekko na wietrze.
– Babciu Catarino, czy to prawda, że Piana Morska trzyma u siebie na podwórku krokodyla, który mieszka w psiej budzie?
– Możliwe – roześmiała się babcia.
– A krokodyl mieści się w psiej budzie?
– Jeżeli jest malusi…

Niektórzy bali się tej opowieści, inni śmiali się nerwowo, jedząc pospiesznie, tak by jak najszybciej móc znowu wyjść na ulicę. Babci Agnette nie było w domu: poszła na najnowszy pogrzeb.
– Tu, w Luandzie, ludzie umierają bez ostrzeżenia. Co za fatalne maniery! – powtarzała babcia Catarina.

Wirujący wiatr wzbijał wieczorny kurz, a liście na placu Mauzoleum tańczyły w powietrzu, nigdzie dalej się nie wybierając.

Towarzysz Sprzedawca Benzyny szykował się do zamknięcia stacji benzynowej, Piana Morska tańczył, jakby wiatr grał weselną melodię, podczas gdy przez główną bramę Mauzoleum wychodzili gromadnie robotnicy w niebieskich kombinezonach i żółtych kaskach. Mężczyźni szli, obejmując się, ściągając z głów kaski, popijając piwo, ocierając oczy z łez wywołanych przez kurz.

– Praca to musi być straszna nuda – stwierdził Pi. – Kiedy nadchodzi pora, aby iść do domu, wszyscy się cieszą.
Naprawdę nazywał się Pinduca, ale bliscy nazywali go po prostu Pi, no i pewnego dnia Piana Morska, który mnóstwo czasu studiował na Kubie matematykę, aż w końcu od tego zwariował, poinformował nas, że Pi to to samo co 3,14. Choć tego nie rozumieliśmy, spodobało nam się to imię w formie cyfrowej. Przecinek też nam się spodobał.

Mówiło się, że budowa Mauzoleum jest prawie ukończona. Istniejąca już wysoka bryła z szarego, solidnego betonu, który miał się nigdy nie rozsypać, przypominała rakietę i zamierzano ją chyba potem pomalować w barwy narodowe Angoli, ale to już mogła być bujda Charlity.
– Mój ojciec ma bar, gdzie robotnicy kupują sobie piwo. No i podsłuchuję czasami rozmowy towarzyszy robotników. 
– Przecież w barze twojego ojca nigdy nie ma piwa – zakpił 3,14 i ruszyliśmy pędem w sam środek kurzawy.

Sowiet w ciężarówce-cysternie zatrąbił i wypluł jakieś słowa w swoim sowieckim języku, który był bardzo dziwny i nijak się go nie dawało zrozumieć. Towarzysz Sprzedawca Benzyny zmienił ubranie i buty i czekał, aż polewaczka zmoczy cały plac. Robotnicy znikli i ze wszystkich stron nieba zaczęły się zlatywać tysiące jaskółek. Ziemia była teraz wilgotna i miała piękny zapach, małpując efekty prawdziwego deszczu, który nadciąga z całą siłą, aby podlewać świat.

Ostatni człowiek, który opuszczał plac budowy i zamykał wielką bramę na kłódkę, nosił inny kask. Był to towarzysz Brywieczerow. Nadaliśmy mu to imię ze względu na zwrot, jakim się z nami witał, i który wymawiał niemal tak, jakby mówił po sowiecku: „brywieczer”; i to niezależnie od tego, czy był wczesny ranek, czy późny wieczór. Przedrzeźnialiśmy go, żeby się potem z tego nabijać.
– Brywieczer, towarzyszu Brywieczerow!
– Brywieczer – odpowiedział z całą powagą.
– Towarzyszu Brywieczerow, czy to prawda, że budowa Mauzoleum jest już prawie skończona? – zapytał 3,14.
– Niet! – odparł Brywieczerow ze złą miną.

Po drugiej stronie placu wiatr kreślił na morzu rysunki. Dołączyła do nas Charlita w swoich okularach o strasznie grubych szkłach.
– Charlita, widzisz słońce tak samo jak my?
– No pewnie.
– A jak zdejmiesz okulary?
– Wtedy to prawie nic nie widzę. Same plamy.
– Chciałbym kiedyś zobaczyć te plamy. To muszą być takie akwarele.

Olbrzymie słońce, które wydawało się tak bliskie, zanurzało się z sykiem w morskich wodach. Może to dlatego woda wzdłuż plaż Luandy jest zawsze taka gorąca. W dodatku zdawało się, że słońce rozkazuje wiatrowi, aby się uspokoił. Wiatr przestawał wyć, a w Praia do Bispo zostawała tylko wilgotna ziemia i niemal głucha cisza.
– Jest babka Aniet? – spytał Towarzysz Brywieczerow.
– Niet! – odparłem.
– Tak proszu priekazac, ja wracu jutra.
– Tak ty kaput – wyskoczył, improwizując, 3,14. – Tupariowski tu idzie!
Chodziło o pana Tuarlesa, który z niejasnego powodu lubił co i raz mówić „tupariow”.
Towarzysz Brywieczerow oddalił się pospiesznie, wykrzywiając do środka stopy, jakby był okropnie spóźniony. Jego samochód, niwa w koszmarnym kolorze, stał po drugiej stronie ulicy. Zanim zapalił, długo się krztusił, strzelając gromko z rury wydechowej. W końcu ruszył.

Piana Morska gładził swój biczyk. Wyszła babcia Maria, która zawołała Charlitę do domu. Towarzysz Sprzedawca Benzyny rzucił „do zobaczenia” i znikł.
– Dojutrowskij, towarzyszu! – pożegnał się 3,14.
W oddali, wśród mroku i cieni, wracał właśnie do brzegu Stary Rybak. Wyszedł z czółna, powoli zwinął sieci, ukrył dwie kotwice, a potem pomachał mi ręką.
– Ostrożnie, panie starszy, morze jest pełne słonych wód – krzyknął Piana Morska. – To łzy najnowszych nieboszczyków!

Przeł. Michał Lipszyc


Fragment pochodzi z powieści „Babcia 19 i sowiecki sekret”, która ukaże się 20 lutego 2013 w wydawnictwie Karakter. Dziękujemy za zgodę na publikację.