„Nieulotne”, reż. Jacek Borcuch

„Nieulotne”, reż. Jacek Borcuch

Kaja Klimek

Niepodważalnym faktem jest to, że zdjęcia są wspaniałe. Tym, że Michał Englert został za nie nagrodzony w Sundance, na wieki wieków będzie się bronić „Nieulotne” przed wszelkimi zarzutami

Jeszcze 2 minuty czytania

Z filmem „Nieulotne” sprawa jest, jak sam tytuł wskazuje, dosyć ciężka. Bo jak tu napisać coś konkretnego o filmie, który ma jedynie szczątkowy, ulotny scenariusz, który na dodatek nie tyle realizowano, ile metafizycznie wydarzał się na planie, w intuicyjnej relacji między aktorami? Zakrawa to na tańczenie o architekturze, jakby powiedział Frank Zappa. Ale podobno przy użyciu własnej głębokiej wrażliwości i wspomnień pierwszych porywów młodzieńczego serca da się odczytać, zinterpretować i połączyć ze sobą w jakąś całość sieć powiązanych ze sobą magiczną (czytaj: mocno nielogiczną) nitką scen i obrazów. A jeśli to nie wychodzi, to chyba znaczy, że wrażliwość nie taka, że serce z kamienia, skóra za gruba i słodkie wspomnienia już się zamazały w pamięci, i w ogóle nie łapiesz tych ulotnych kwestii. Trudno. Ale czy to aby nie szantaż i mydlenie oczu metafizycznym mydełkiem? Czy to nie siatka maskująca narzucona na nieudolność? Czy to nie lekki korektorski retusz słowa „nieudane”? Zostawmy może wrażliwość na boku i po prostu wyłuszczmy, co tu się w ogóle wydarza.

Wszyscy już chyba wiedzą, ale przypomnijmy, że „Nieulotne” to historia pierwszej miłości Kariny (Magdalena Berus) i Michała (Jakub Gierszał). To piękni, młodzi, blondwłosi (dosyć unheimlich jest ich podobieństwo) studenci, którzy poznają się w Hiszpanii. Spędzają miło ulotny letni czas, lecz w pewnej chwili wydarza się coś nieulotnego (oszczędzę spoilera). Uwielbia się tu bowiem dychotomiczne podziały i symetrię. Samo zestawienie „chwil ulotnych” z tymi „nieulotnymi”, które – jak mówi reżyser – „każdy jakieś ma” to czytelny sygnał. I każdy musi je mieć, żeby było po równo. Opozycje zatem są bardzo czytelne i bilans musi się zgadzać, więc film składa się z dwóch naprawdę wyraźnych, grubą krechą oddzielonych części. Można je określić na kilka sposobów: na mapie to Hiszpania i Kraków; w palecie kolorów to lato i ciepło vs. szara zimo-jesień; architektonicznie to hacienda i krakowski Szkieletor; metaforycznie to zapewne Raj i Piekło, i niewinność i dorosłość, a na poziomie kostiumografii: parciane portki i lniane koszule kontra grube szare swetry. To też dzień i noc, czyli walka nieświadomości ze świadomością, co zostaje przekonująco, aczkolwiek straszliwie płytko, jak na krakowskie akademickie standardy, wyłożone przez profesora na zajęciach, w których uczestniczy Michał. Bynajmniej nie notuje pilnie tych mądrości, lecz spoczywa na ławce, bo ma doła – albo nie może już tego słuchać.

Niepodważalnym faktem jest to, że zdjęcia są wspaniałe. Tym, że Michał Englert został za nie nagrodzony w Sundance, na wieki wieków będzie się bronić „Nieudolne” (nowy tytuł to cytat z internetu, który film już zdążył ochrzcić po swojemu) przed wszelkimi zarzutami. I rzeczywiście są piękne, ale w zderzeniu z marnością historii, z którą się splatają, i wysublimowaną pseudogłębią, z całym szacunkiem, zaczynają trochę podpadać pod tę samą kategorię, co zdjęcia zamieszczane na facebookowej stronie „Głupie teksty Helvetiką na artystycznych zdjęciach”. Jak głosi mądrość ludowa: z ładnej miski się nie najesz. Bez wątpienia cieszy za to nowa, niekanoniczna wizja królewskiego miasta Krakowa, kręcącego się nie wokół trójkąta Rynek-Wawel-Kazimierz, lecz wokół ponurego Szkieletora (najwyższy budynek Krakowa, niewykończony i niewyburzalny), z przeskokami na uczelnię, która, o radości, nie jest kampusem UJ, ale fajnie oddającym istotę rzeczy melanżem w pewnej legendarnej kamienicy. Zamiast magicznego Krakowa dostajemy miasto jesienno-zimowe, z którego już pojechali sobie turyści. Ten Kraków jest o wiele bliższy mieszkańcom niż chociażby ten, który w „Uwikłaniu” filmował z lotu ptaka Marcin Koszałka.

„Nieulotne”, reż. Jacek Borcuch.
Polska 2012, w kinach od 8 lutego 2013 
Najsmutniejsze w „Nieulotnych” jest to, że zarówno Magdalena Berus (którą odkryła Katarzyna, pardon, Kasia Rosłaniec na potrzeby swojego spektakularnie zmarnowanego „Bejbi Blues”), jak i Jakub Gierszał („najbardziej niezłomny we «Wszystko, co kocham», a w «Yumie» bardziej przekonujący niż w «Sali samobójców»” – cytując przedziwnie skonstruowany tagline) są nie tylko atrakcyjnymi, ale też zdolnymi młodymi aktorami, których jeszcze nie przeżarł cynizm, teatr i maniera. I dają radę, choć pogubić się było naprawdę łatwo, skoro reżyser, jak mówi, nie kalkuluje działania, wskazuje tylko kierunek i zostawia aktorowi zbudowanie postaci. Ale aktor przygotowany do roli też go nie interesuje, bo interesuje go człowiek wrażliwy (to jego słowa). Gierszał, choć zmuszony jest do zaprezentowania toczącego go smutku na co najmniej siedem sposobów w różnych okolicznościach, tylko czasem sięga po przesadne dyszenie i nerwowe odgarnianie grzywki. Postać Kariny, choć w drugiej połowie filmu „nie wygląda kwitnąco”, jak zauważa jej pani profesor z uczelni, to ma to mocne (nieulotne wręcz) uzasadnienie i jest w tym wiarygodna. Przy okazji, urzeka w jej postaci to, że ma ciekawostkę na każdą okazję. Jeśli miałaby Facebooka – a świat „Nieulotnych” to trochę świat bez internetu, gdzie w tle zawsze są jakieś dzieciaki grające w piłkę – na pewno byłaby fanką strony „Uwielbiam bezużyteczną wiedzę”.

Film zatem został zagrany, nakręcony i zmontowany (bo reżyser stawia na współpracę), a potem przedstawiony widzowi. O nim, jak deklaruje Borcuch, nie myśli, robiąc swoje filmy. Na całe szczęście przed nim powiedział to już Antonioni, więc nie on musi być tym pierwszym. Dodaje  oczywiście, że przy pracy towarzyszy mu założenie, że ktoś to jeszcze polubi. Nawiązując do sceny otwierającej film – że on skoczy, a ktoś po prostu weźmie go za rękę. Dzięki, zostanę na brzegu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.