Nie robić sztuki

Nie robić sztuki

Rozmowa z Krystyną Czerni

Nowosielski otwierał okienka – pokazywał, że jakaś sprawa nie jest taka, jaką się wydaje. Niezależnie od tego, czy mówił o surrealizmie, o papiestwie, czy rozwoju sztuki. Nie każdy może sobie pozwolić na taką zuchwałość myślenia

Jeszcze 6 minut czytania

ŁUKASZ SATURCZAK: Najpierw było malarstwo czy myśl?
KRYSTYNA CZERNI
: Najpierw – co może wydać się zaskakujące – usłyszałam o Nowosielskim-teologu. Dopiero później poznałam jego malarstwo. W czasie studiów, pod koniec lat 70., należałam do duszpasterstwa akademickiego, gdzie jednym z duszpasterzy był ojciec Jan Andrzej Kłoczowski, także historyk sztuki. Jak się dowiedział, co studiuję – przyniósł mi książkę: pierwsze wydanie rozmów Zbigniewa Podgórca z Nowosielskim, „Wokół ikony”. Wtedy zrozumiałam z niej może jedną trzecią. Do dziś mam zresztą ten egzemplarz, cały powyginany, pokreślony. Oni mówili intrygujące, nietypowe rzeczy – zaskoczyło mnie, jak nieszablonowo można opowiadać o Bogu. Później prof. Mieczysław Porębski na wykładach bardzo dużo mówił o Nowosielskim – i to wszystko zaczęło się na siebie nakładać. Dowiadywałam się o tym malarstwie coraz więcej, dzięki profesorowi Porębskiemu spotkałam malarza osobiście. Jednak najbardziej zainteresowała mnie jego sztuka sakralna, o której niewiele było wiadomo – już na zawsze został dla mnie malującym teologiem.

Krystyna Czerni

ur. 1957, pisarka, krytyczka i historyczka sztuki, na stałe związana z Instytutem Historii Sztuki UJ. Zajmuje się sztuką polską XIX i XX wieku oraz problemami sztuki sakralnej. W latach 80. jej teksty o sztuce na łamach pism bezdebitowych towarzyszyły „Ruchowi Kultury Niezależnej”. W latach 90. współpracowała z Telewizją Kraków (audycje „Album krakowskiej sztuki” i „Sztukateria”).

Autorka ponad 300 recenzji, esejów, wywiadów oraz tekstów naukowych publikowanych między innymi w „Tygodniku Powszechnym”, „Odrze”, „Res Publice”, „Kresach”, „Znaku”, „Przekroju”, czasopismach specjalistycznych oraz katalogach wystaw. Edytorka pism zebranych prof. Mieczysława Porębskiego (WL, Kraków, od 2002 roku ukazały się 4 tomy – kolejne w przygotowaniu), nowej edycji wywiadów Zbigniewa Podgórca z Jerzym Nowosielskim (Znak 2009), korespondencji Tadeusza Różewicza z Zofią i Jerzym Nowosielskimi (WL, Kraków 2009), tomu rozmów z Jerzym Nowosielskim („Sztuka po końcu świata”, Znak 2012), oraz zbioru esejów Jerzego Nowosielskiego „Zagubiona bazylika. Refleksje o sztuce i wierze” (Znak 2013).

Wydała między innymi: „Nie tylko o sztuce. Rozmowy z Mieczysławem Porębskim” (Wydawnictwo Dolnośląskie 1993), „Rezerwat sztuki. Tropami artystów polskich XX wieku” (Znak 2000), „Kantor – malarstwo, teatr. Przewodnik po twórczości artysty” (Cricoteka 2003), „Nowosielski” (Znak 2006), „Nietoperz w świątyni. Biografia Jerzego Nowosielskiego” (Znak 2011) – ta ostatnia pozycja otrzymała Nagrodę im. Kazimierza Wyki, Nagrodę Miesięcznika „Nowe Książki”, oraz nominacje do nagród literackich: Gryfia, Gdynia i Nike w 2012 roku. Obecnie autorka pracuje nad monografią monumentalnych realizacji sakralnych Jerzego Nowosielskiego.

Krystyna Czerni jest członkinią Międzynarodowego Stowarzyszenia Krytyków Sztuki AICA, Stowarzyszenia Historyków Sztuki i stowarzyszenia zrzeszającego członków opozycji demokratycznej „Maj 77”. W 2007 roku Prezydent RP odznaczył ją Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za działalność opozycyjną w latach 70.

Do jego pracowni zaprowadził panią Mieczysław Porębski?
Tak. I do końca życia nie zapomnę tej wizyty... Profesor postanowił, że razem odwiedzimy Nowosielskiego, widocznie uznał, że już na to zasłużyłam. Zajeżdżamy na Narzymskiego, wchodzimy, a tam – proszę sobie wyobrazić – w pracowni na kanapie siedzą, od lewej: Tadeusz Różewicz, Jerzy Jarocki i Nowosielski. No i w tym wszystkim ja, świeżo wypromowana studentka, blondynka z plikiem notateczek do wywiadu… No, bardzo sobie ze mnie dworowali, bardzo! Usiłowałam zadawać nieśmiało jakieś pytania, ale panowie – jak takich czterech satyrów – bez przerwy wcinali się ze swoimi komentarzami. Słowem, niezłą mieli zabawę. Pamiętam, jak Różewicz pokpiwał: „Tylko niech pani wszystko notuje w swoim zeszyciku, dokładnie niech pani notuje”. Na szczęście jakoś to przetrzymałam. A potem, po latach, kiedy przygotowywałam wydanie listów poety i malarza (Wydawnictwo Literackie 2009) – bardzo się nawet z panem Tadeuszem polubiliśmy. Do dzisiaj dzwoni od czasu do czasu, żeby poplotkować. Ale wtedy nie potraktował mnie poważnie… Chociaż sam Nowosielski był szalenie grzeczny i uprzejmy, cierpliwie odpowiadał na moje naiwne pytania.

Czyli przez dłuższy czas interesowała panią tylko teologia? Później dopiero malarstwo?
Próbowałam tego nie oddzielać – tak właśnie postrzegał to dzieło Porębski, który właśnie wtedy, pisząc o Nowosielskim, stworzył pojęcie „realizmu eschatologicznego”. On jako pierwszy zajął się głębszym badaniem tego malarstwa, jego duchowości – i to nie tylko sztuki sakralnej. To była wizja holistyczna, scalająca całe dzieło artysty. A ja się temu przyglądałam. Na tamtym etapie – tylko przyglądałam, bo przy całej swojej bezpośredniości, Nowosielski jednak bardzo onieśmielał. Ta jego niesłychana erudycja… A tu, ani greki, ani łaciny – nawet rosyjski słabo... Więc przysłuchiwałam się z boku, chłonęłam te ich dyskusje, próbując jak najwięcej zapamiętać i zrozumieć. Nigdy bym nie pomyślała, że kiedyś będę się tym poważnie zajmować. To mnie zwyczajnie przerastało. Musiałam do tego dojrzeć.

Krystyna Czerni

Sztuka Nowosielskiego docierała do pani przez Porębskiego?
Był raczej towarzyskim pośrednikiem, który ułatwiał kontakty. Do sztuki nie da się dotrzeć „przez kogoś”. Trzeba mieć osobiste dojście. Gdyby świat tej sztuki sam mnie nie wciągnął i nie przekonał – nie byłabym w stanie zmusić się do zajmowania tą twórczością. Najpierw, przez lata, zajmowałam się Kantorem. Pisałam o nim pracę magisterską, wydałam o nim książkę – to Kantor był postacią, która ogniskowała Grupę Krakowską. Nowosielski był, ale gdzieś z boku i za bardzo nie było wiadomo, jak się do niego dobrać. Krótko mówiąc, byłam wtedy chyba po prostu za głupia, żeby się nim zajmować.

Dodajmy, że trafiła pani wtedy na okres największej płodności malarza. To wtedy z jego pracowni wychodzili najzdolniejsi artyści, wtedy też udzielał najwięcej wywiadów.
Na początku pisałam recenzje z małych wystaw. Potem, na prośbę profesora Porębskiego, zrobiłam wywiad rzekę, bo profesor akurat potrzebował ustalenia pewnych faktów do swojego artykułu. Kolejnym ważnym etapem było redagowanie wybranych prac Porębskiego na zamówienie Wydawnictwa Literackiego. Przeglądając wszystkie jego rozproszone artykuły zobaczyłam, jak wiele pisał o Nowosielskim i namówiłam go, żeby te teksty zebrać w jedną książkę. Napisałam do niej długie posłowie o ich przyjaźni – chyba właśnie wtedy udało mi się wreszcie znaleźć jakieś dojście do tej sztuki, przełamałam onieśmielenie. Ciekawe, że „Nowosielski” Porębskiego też został nominowany do Nike, i kiedy po ośmiu latach nominowano do tej samej nagrody „Nietoperza w świątyni” pomyślałam, że oboje po prostu wiedzieliśmy, o czym warto pisać. Postawiliśmy na dobrego konia.

Jerzy Nowosielski, „Zagubiona bazylika.
Refleksje o sztuce i wierze”
. Red. Krystyna Czerni,
Znak, Kraków, 480 stron, w księgarniach od stycznia 2013
Zastanawiała się pani, dlaczego najbardziej uznanych artystów wychował Nowosielski na późnym etapie swojej twórczości, nie zaś wtedy, kiedy miał najwięcej siły witalnej, najwięcej czasu, zapału...
To cała dyskusja, w jaki sposób, czy i w ogóle można „nauczyć sztuki”... Mnie się wydaje, że to raczej przechodzi osmotycznie. Może właśnie dlatego dopiero wtedy, kiedy nauczyciel ma mniej siły przekonywania, czy mniej woli, aby wychowywać – ale jest już w pełni dojrzałą osobowością? Wtedy to promieniowanie ma dużo większą moc.
To ciekawy temat – czy wielcy artyści są dobrymi pedagogami? Sam Nowosielski w jednym z wywiadów mówił, że gdyby musiał określić, jaka jest jego rola wobec studentów, to nie chciałby się nazwać nauczycielem, bo Akademia to nie szkółka. Był już w pełni ukształtowanym, pewnym swojej wizji i drogi artystą. Miał więcej do pokazania, był bardziej pewny siebie i nie chciał robić szkółki. Może nawet czasem uczył od niechcenia, ale był na tyle świadomy swych racji, że to jakoś samo przechodziło. Uważał się za „mistagoga”, czyli mistrza wtajemniczenia, kogoś, kto wtajemnicza w samą sytuację sztuki, wprowadza w ten świat i pokazuje, na czym on polega. Natomiast, jeśli ktoś chciał tylko podglądać technikę, malarskie „sposoby” i „chwyty” – trafiał w ślepą uliczkę. Zostawał co najwyżej epigonem.

Czy myśl o napisaniu biografii pojawiła się już wtedy? Trafiła pani na okres najbardziej twórczy, ale po dekadzie Nowosielski zaczął chorować, odchodzić.
Jeśli chodzi o mniej lub bardziej twórcze okresy – akurat najbardziej lubię jego obrazy z lat 60. i początku 70. A myśl o pisaniu biografii nie zrodziła się w mojej głowie, sama nigdy bym się na to nie porwała. Współpracowałam ze Znakiem, wydawnictwo dostrzegło we mnie potencjał na biografkę i zaczęło mnie namawiać. Znak planował wtedy serię biografii, pierwszą książką cyklu był „Tischner” Wojtka Bonowicza, potem miały się ukazywać kolejne. To był 2004 rok, przekonywanie mnie trwało kilka miesięcy. Byłam pełna obaw, bo terminy były przerażające – dawano mi zaledwie dwa lata – poza tym niełatwo pisze się biografię osoby żyjącej. Sam Nowosielski był już wtedy bardzo chory, nie mogłam go już o wiele rzeczy dopytać, a w jego życiu było sporo białych plam, w wywiadach nierzadko sam sobie zaprzeczał, trochę zmyślał, trzeba to było wszystko skorygować. Wystraszyłam się.

Krystyna Czerni, „Nietoperz w świątyni. Biografia
Jerzego Nowosielskiego”
. Znak, Kraków, 512 stron,
w księgarniach od kwietnia 2011
Obdarzył panią zaufaniem?
On mnie znał jako asystentkę Porębskiego i był na tyle uprzejmym człowiekiem, że wcześniej, zawsze gdy ukazywały się moje artykuły na jego temat, dzwonił, żeby podziękować. Nigdy nie odmawiał, kiedy prosiłam go o wywiad. Więc chyba wtedy miał zaufanie. Wiem, że też pani Zosia dosyć ceniła to, co piszę. Porębski śmiał się, że tak naprawdę Nowosielski nigdy nie czyta, co o nim piszą, a dzwoni, bo mu żona każe… Recepcja twórczości nie była dla Nowosielskiego ważna. Miał na tyle silny imperatyw twórczy, tak wielką wolę malowania, że nie był podatny na żadne komentarze czy interpretacje. A kiedy pisałam biografię – naprawdę trudno mi powiedzieć, czy był w ogóle tego świadomy. To przypadło na czas jego ciężkiej choroby; gdy go odwiedzałam, panie pielęgniarki zawsze mówiły: „Przyszła ta pani, co pisze o panu książkę” – ale nie wiem, czy to do niego docierało. W ostatnich latach życia on był jakby zawieszony między niebem a ziemią. Przebywał w zupełnie innej rzeczywistości. Jeszcze jak czuł się lepiej, wyraził pisemną zgodę na korzystanie z jego notatek i archiwum, ale nie potrafił już odpowiedzieć na najważniejsze pytania.

A miał świadomość, że nie pracuje pani nad laurką?
Nie rozumował już w tych kategoriach. To był chory człowiek, z którym kontakt był bardzo specyficzny, cząstkowy. To się zmieniało – czasem nie poznawał ludzi. Czasem pytał mnie, czy byłam jego uczennicą. Mówiłam, że jego nie, ale Miecia Porębskiego. I wtedy się rozpromieniał: „Aaa, Miecio”… I zaczynała się cała historia. Łatwiej umiejscawiał w pamięci postacie i wydarzenia z dawnego życia. Przynosiłam mu wszystkie swoje publikacje, album z 2006 roku, który mu się podobał, korespondencję z Różewiczem – ale na pewno już jej nie czytał i nie wiem, na ile zdawał sobie z tego wszystkiego sprawę.

A dlaczego nie skończyło się na biografii, ale postanowiła pani wydać także rozmowy z malarzem?
Jak zabrałam się do biografii, zaczęła mi się ona strasznie rozrastać. Równocześnie miałam rodzinne problemy, ciężko zachorował mój syn – wiele miesięcy jeździliśmy z nim po Polsce, po różnych szpitalach i samo pisanie musiałam odłożyć. Natomiast byłam w stanie robić proste, mechaniczne czynności – spisywanie rozmów czy listów. Chciałam się trzymać tego tematu, na ile się dało w tamtych warunkach. Więc sam temat jakby się rozrastał, pączkował. Nie mogłam pisać książki, ale Nowosielski wciąż był gdzieś blisko, tkwił w mojej głowie. Czasem pomagał przypadek. Pojechałam do Wrocławia, do Różewicza, porozmawiać o Nowosielskim – a on wyjął z szuflady list, w którym artysta tłumaczy, dlaczego nie może zilustrować „Białego małżeństwa”. Niezwykle istotny, niejako „programowy” list malarza. „Niech pani coś z tym zrobi – powiedział Różewicz – jakoś to wykorzysta”. Wiedziałam, że z kolei u Nowosielskiego są listy od Różewicza, więc oboje z panem Tadeuszem bardzo się zapaliliśmy, żeby to razem wydać. I to niby nie była praca nad biografią, ale jednak cały czas była.

Jerzy Nowosielski, „Sztuka po końcu świata.
Rozmowy”
. Red. Krystyna Czerni, Znak, Kraków,
448 stron, w księgarniach od lutego 2012
Różewicz rzadko wykazuje taki entuzjazm.
Podobno. Wielcy poeci bywają kapryśni, tym bardziej byłam zaszczycona. To właśnie jeden z przywilejów biografa, że znane nazwisko otwiera wiele drzwi. Dzięki Nowosielskiemu poznałam wielu wspaniałych ludzi. Jeszcze przed Różewiczem – opracowałam na przykład spory blok korespondencji malarza z Ryszardem Przybylskim, także długi z nim wywiad („Znak” 2008, nr 638-639). Tak czy owak, materiał mi się rozrastał, góra notatek i nagrań puchła – mogłam zapomnieć o ukończeniu książki w dwa lata. Moim głównym problemem stał się mój zawód – czyli bycie historykiem sztuki. Przecież chciałam pisać o malarstwie – ale gdy zaczęłam, zobaczyłam wyraźnie, że w jednej książce na pewno wszystko się nie zmieści. Podjęłam więc dramatyczną decyzję, aby zasadniczo wyłączyć z biografii cały wielki blok poświęcony sztuce sakralnej i zająć się przede wszystkim życiem Nowosielskiego. W końcu miałam napisać biografię, a nie „monografię życia i twórczości”. Pozostał więc dług, który powoli spłacam. To moje zobowiązanie – mam ogromne archiwum dotyczące jego twórczości i życia. Mam co robić jeszcze przez długie lata…

Tworzyła je pani na długo przed stworzeniem biografii?
Oczywiście. Wiedziałam, że to ważne, wyjątkowe. Już przy samej biografii miałam ambicje skompletowania wszystkiego, co on napisał i co o nim napisano. To oczywiście mi się nie udało, bo co chwilę pojawia się coś nowego, wychodzą jakieś nieznane notatki, nagrania. Niedawno dostałam od kolegi ze studiów wywiad nagrany na taśmę magnetofonową. Nowosielski był człowiekiem otwartym, często godził się na rozmowę – trochę więc tego jest.

Henryk Waniek mówił wprost, że Nowosielski to gaduła. Skąd się brała ta chęć rozmowy? Przecież to malarz ikon, ciągle w zamknięciu, niemal zakonnik.
Umiał i lubił korzystać ze słowa. Lubił głośno myśleć, nie bał się nazywać swoich intuicji. My wszyscy się tego boimy. Na przykład – powiedzieć publicznie, kim jest dla nas Jezus. Boimy się wyrażać tak osobiste opinie, hamuje nas wstyd. A on się nie bał. Tak samo jak nie bał się ryzykować, błądzić. Miał taki charyzmat, taką skłonność osobniczą. Do głośnego myślenia potrafiły go sprowokować nawet bardzo naiwne pytania. Lubił stawiać odważne, ryzykowne tezy.

Krystyna Czerni „Nowosielski”.
Znak, Kraków 2006, 480 stron
Za tym szło przedefiniowywanie pojęć, które wszystkim innym wydawały się pewnymi stałymi. Jak wtedy, gdy „zdradę” nazwał wystąpieniem przeciw obowiązującym normom.
On miał wtedy na myśli taki szlachetny wariant zdrady, rozumianej jako przełamanie utartych schematów, bunt przeciw powtarzanym bezmyślnie stereotypom… Nie podważał idei wierności – tylko nawoływał do odwagi i samodzielności myślenia. Bardzo w nim imponowało branie osobowej, osobistej odpowiedzialności za swoje słowa i myśli. Nie było w tym żadnego powtarzania powszechnie obowiązujących przekonań – mówił tylko o tym, czego sam doświadczył i co głęboko przemyślał.

Potrafił też, opierając się na historii Kościoła sprzed setek lat, wytłumaczyć problemy współczesnego chrześcijaństwa i przewidzieć te problemy wiele lat wcześniej. Kiedy czyta się rozmowy z nim sprzed paru dekad, widać jak jego wizja Kościoła w Polsce się sprawdziła.
Ciekawe, że Nowosielski zawsze występował przeciwko „religii katechizmowej”, która nas w Polsce tak bardzo odzwyczaiła od mówienia o wierze na własną odpowiedzialność. A on doskonale potrafił oddzielać w religii to, co ludzkie od tego, co boskie. Dlatego miał taki dystans do całej burzliwej historii Kościoła, do tych wszystkich schizm, rozłamów, wojen religijnych. Podstawą wiary był dla niego niesłychany fakt Wcielenia – a reszta to była ludzka, a co za tym idzie ułomna odpowiedź na ten fakt. Zjawienie się Chrystusa było według niego najważniejszym wydarzeniem w dziejach Kosmosu – więc te wszystkie patriarchaty, papiestwa, herezje i kolejne Kościoły to zaledwie ludzkie miotanie się, próba jakiejś reakcji, interpretacji tego metahistorycznego faktu. Mając taki pogląd, Nowosielski wyrobił w sobie niebywały dystans do całej ziemskiej sfery religii. Chociaż warto dodać, że zawsze miał duży szacunek do nabożeństwa. To był człowiek liturgiczny. Nawet gdy był ateistą, chadzał do cerkwi dla – jak sam mówił – „wielkiej urody tych obrzędów”. Było mu to potrzebne estetycznie. Unici czasem tak właśnie tłumaczą sobie jego przejście na prawosławie – nie mógł wytrzymać bez liturgii w latach 50., kiedy cerkiew greckokatolicka była zakazana.

A wracając do rozmów – miał w czasie wywiadów podobny stosunek do pytającego jak do swoich studentów. Nie próbował nauczać, nie krytykował.
On innych artystów traktował zawsze z szacunkiem, po partnersku. Uważał, że studenci malarstwa to też już są artyści. Nestorka Grupy Krakowskiej prof. Janina Kraupe-Świderska tłumaczyła mi to kiedyś tym, że w czasie wojny i zaraz po wojnie na ASP przychodzili ludzie z najróżniejszymi życiorysami: z partyzantki, z łagrów, z emigracji. To byli doświadczeni, dorośli ludzie, mający bagaż dramatycznych przeżyć, niekiedy starsi od wykładowców – nie było mowy o robieniu „szkółki”. I ta sytuacja raczej artystycznej wspólnoty, a nie uczenia się, została na trwałe w tym wojennym pokoleniu. Że Akademia to nie ma być prowadzenie za rączkę, ale wspólne stanie przy sztalugach, wspieranie się. Nowosielski uważał, że sztuka jest tak kruchą sferą, bezcennym marginesem w tym popkulturowym świecie pseudowartości – że należy na nią chuchać i dmuchać, chronić ją za wszelką cenę. Dlatego z zasady artystom należy się pewien elementarny szacunek i lojalność – jacykolwiek by byli, wybitni czy niekoniecznie. On nienawidził fałszu i udawania, kombinowania przy karierze – ale miał duży szacunek dla autentycznych, szczerych artystów, którzy przez całe życie, pokornie, malują tak jak potrafią, w zaciszu swojej pracowni.

Tadeusz Różewicz, Zofia i Jerzy Nowosielscy,
„Korespondencja”
. Red. Krystyna Czerni, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 2009, 484 strony
Dlatego nie znosił Warhola.
Tak. Nazwał go nawet kiedyś „śmieciem” i „szmaciarzem”, zastrzegając, że wolno mu, bo to jego ziomek – też był Łemkiem. A jednocześnie potrafił pisać przejmujące listy do jednego z uczniów, który malował skromne, postimpresjonistyczne pejzaże w Bieszczadach. I Nowosielski traktował go jak równego sobie, pisał o wspólnej doli, w szczęściu i nieszczęściu, radził, żeby się trzymał swojej drogi, w tej całej bezinteresowności, bo może to jest droga do zbawienia. A teraz mamy „marketing sztuki”, na ASP jest „biuro karier”, wykłady ze skutecznego public relations. Redagując „Zagubioną bazylikę”, natrafiłam na przemówienie z pogrzebu Kantora, w którym Nowosielski przekonuje studentów, żeby nie „robili sztuki”, że sztuki nie można posiąść ani oswoić. „Na miłość boską, nie «róbcie sztuki»!” – to dramatyczne, mocne słowa.

A inne wartości? Umiłowanie wolności?
To też. Ale to się brało z potrzeby lojalności, tworzenia wspólnoty. On wiedział, że wybór sztuki to jest trudna droga, że przyjdą rozterki i zwątpienia, bo los artysty jest trudny, ale jak się go już wybrało, to trzeba się wspierać i trzymać razem. I Akademia jest właśnie takim miejscem, o które trzeba dbać. Ale w pewnym sensie każdy musi sam iść swoją drogą, wsłuchany we własną prawdę, bo inaczej jego praca okaże się jałowa i fałszywa, nieautentyczna wizja szybko się wyczerpie, wygaśnie.
Nowosielski otwierał pewne okienka, odsłaniał boczne wyjścia – pokazywał, że jakaś sprawa nie jest taka, jaką nam się wydaje, tylko ma niekiedy zupełnie inne przyczyny. I nieważne, czy mówił o surrealizmie, o papiestwie, czy generalnie o rozwoju sztuki. Nie każdy może sobie pozwolić na taką zuchwałość myślenia. Do tego trzeba mieć zaplecze, podglebie, ogromną wiedzę. Bo w jego myśleniu nie ma nic z łatwego, „new-age’owskiego” i płytkiego synkretyzmu, takiej „rozmytej” pseudoduchowości. On zawsze najpierw rzetelnie sprawdzał, jak dany problem widzą inne religie, jak na dręczące go pytania odpowiadają inni filozofowie – i dopiero na tej bazie porywał się na samodzielne „intuicje” – jak sam chętnie nazywał swoje koncepcje.

Dlaczego dopiero teraz ukazuje się tom z tekstami malarza, „Zagubiona bazylika”? Czy chciała pani, żeby trafił na moment, kiedy recepcja jego malarstwa zacznie się na nowo?
Trudno byłoby wydać wszystko naraz – wydawnictwo też ma swoją politykę edytorską. Zaczęliśmy od sztuki – album z dwustu kilkudziesięcioma reprodukcjami obrazów, polichromii i ikon ukazał się w 2006 roku. Następnie była reedycja „Rozmów” z Podgórcem, potem moja biografia. Na pierwszą rocznicę śmierci przygotowaliśmy zbiór wywiadów, a w tym roku ukazał się tom tekstów rozproszonych. Przygotowany na drugą rocznicę śmierci – dziwnym trafem opuścił drukarnię 7 stycznia, czyli w 90. rocznicę urodzin Nowosielskiego. Jakby Opatrzność nam zwróciła dyskretnie uwagę, co w istocie należy świętować… Marzę o ukończeniu monografii polichromii sakralnych, ale bez wsparcia stypendialnego trudno mi tego dokonać.

Zbierając teksty do „Zagubionej bazyliki”, dowiedziała się pani czegoś nowego o Nowosielskim? Coś panią zaskoczyło?
Kiedy się gromadzi i porządkuje taki zbiór, ma się nieco inny obraz niż wcześniej. To są bardzo gęste teksty, przy każdej kolejnej lekturze odkrywa się coś nowego. Ogromnie cieszą mnie też artykuły spisane z rękopisów, nigdzie wcześniej nie drukowane. Jest tam kilka zupełnie niesłychanych, wizyjnych tekstów, takich jak szkic o ciele jako szacie godowej, czy o relikwiach św. Dymitra w bukareszteńskiej katedrze. Niektóre teksty zapewne nie przeszły przez cenzurę PRL-u – zwłaszcza te dotyczące Łemków czy burzliwych dziejów cerkwi greckokatolickiej. Bardzo lubię też jeden z wczesnych tekstów Nowosielskiego, w którym zastanawia się nad istotą malarstwa i pisze o „substancji szczęścia”. To jest w pewien sposób rozbrajająco naiwne, ale w sumie zaskakująco trafne. Malarstwo dawało mu to szczęście. Dla niego liczyło się tylko malowanie. Nawet to, co się później z tym malarstwem działo, nie było już tak istotne. A dzieje jego realizacji były często bolesne. Trudno, taki los. Dzieło będzie się psuło, pękało, niszczyło. Funkcjonujemy w rzeczywistości skażonej niedoskonałością, grzechem. Dobrze będzie dopiero w niebie. Mimo że jestem historykiem sztuki, z biegiem lat coraz ważniejsza i coraz bardziej przekonująca jest dla mnie myśl Nowosielskiego.


Kraków, 11 lutego 2013


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.