Do góry nogami

Do góry nogami

Zofia Król

W „Małych lisach” Bargielskiej babska paplanina – przegadana i irracjonalna – rozpędza się momentami do szybkości naddźwiękowej. Sama przestaje już znaczyć, i tym mądrzejsza – odsyła do sensów nieokreślonych

Jeszcze 2 minuty czytania

Każdy z dziesięciu rozdziałów tej stustronicowej książeczki zaczyna się streszczeniem – jak w staroświeckich powieściach detektywistycznych albo młodzieżowych. Kolejne punkty fabuły, zapisane kursywą, rozdzielone myślnikami, byłyby kpiną z czytelnika, złudną zapowiedzią nieistniejącej fabuły, gdyby nie to, że czytelnik Bargielskiej od samego początku – zamiast poczciwie pozostawać poza obrębem języka i spodziewać się wciąż czegoś innego niż przynoszą akty autorskiej ironii – zostaje wspaniałomyślnie wciągnięty na tamtą stronę opowieści. Ironia autorki „Małych lisów” nie tworzy bowiem dystansu między tym, kto mówi, a tym, kto słucha, ale staje się narzędziem wspólnym, jedynym możliwym, praktycznym sposobem pozwalającym na jako takie istnienie w świecie, w którym tamte grzeczne fabularne streszczenia nijak się przecież nie sprawdziły. Ten ironiczny język, żeby nadawać się do jakiejkolwiek konfrontacji ze światem, musi być przede wszystkim łatwo rozdzielny – ważniejsze od powiązań pomiędzy zdaniami są ich powiązania z tym, co wobec języka zewnętrzne. W obliczu zachodzących zdarzeń, okoliczności, zmian, autorka natychmiast porzuca resztki linearnego wywodu i kieruje słowo wprost ku światu, jakby każda okazja, żeby się z nim na nowo pokłócić była warta wszelkich poświęceń.

Ten kłótliwy język Bargielskiej daleki jest zarazem od tradycyjnego powiązania z faktami, polegającego na ich epickim opisywaniu, relacjonowaniu. Obraca je raczej do góry nogami, próbując uchwycić od strony na pierwszy rzut oka niewidocznej, a na pewno nieoczekiwanej. „Tomek opowiedział, jak próbował utopić Kasię w wannie. Ja też cos opowiedziałam podobnego, potem oni coś jeszcze takiego jeszcze bardziej podobnego, potem ja” – struktura rozmowy, jej zewnętrzna forma, ma tu znaczenie o wiele większe niż jej treść, jakby autorka tworzyła model, opowiadała ufoludkom, jak ludzie na ziemi zwykli ze sobą rozmawiać, próbowała stworzyć prawie naukową teorię zachowań w świecie – choć zarazem bez naukowej ambicji opisu całościowego, z naciskiem na jednorazowość. Opowieści i wątki „Małych lisów” biorą często początek z samego języka, jakby to on właśnie, nie fakty, był pierwszym splotem rzeczywistości. „Proszę tu do nas przyjechać (…). Na miejscu okazało się, że «do nas» oznaczało do dwóch młodziutkich, patrzących w trawę policjantów, psa, z którym był na spacerze mąż wdowy, i trupa męża”. Historia zostaje opowiedziana dokładnie od drugiej strony – od konwencjonalnego opisu, przez okoliczności towarzyszące, do faktu, który – jakby się można było spodziewać – powinien być sednem opowieści, a tu pozostaje niezupełnie ważnym, w całej strukturze łatwym do zastąpienia elementem, do trupa.

Justyna Bargielska, „Małe lisy”. Czarne, Wołowiec,
112 stron, w księgarniach od marca 2013
Wszystkie te anegdoty, zdania, te resztki, powiązane ze sobą robią wrażenie monologu wariatki, pijaczki zza rogu, która do nas mówi, i choć w zasadzie chcielibyśmy sobie już pójść, zarazem nie możemy oprzeć się poczuciu, że spotyka nas coś wyjątkowego. Babska paplanina – babska, bo skupiona na drobiazgach, codziennościach, przegadana i irracjonalna, babska, bo ciągle o dzieciach – rozpędza się momentami do szybkości naddźwiękowej, kiedy sama przestaje już znaczyć, i tym mądrzejsza – odsyła do sensów nieokreślonych. Nie tylko bohaterka, paplająca wciąż matka, ale i jej koleżanki, sąsiadki, przypadkowo spotkane panie, paplają jak najęte, dwoją i troją słowa, zdania, osądy i okoliczności. „Pomniczkowa”, którą po śmierci córeczki – powraca motyw martwych płodów z „Obsoletek” – rzucił mąż, i która wystawiła cmentarny pomniczek, pobierając pieniądze z jego karty, i zaczepia sąsiadów w windzie, żeby opowiedzieć im swoją historię, jest tego babskiego wariactwa wersją modelową. Wersją bardziej skomplikowaną staje się sama bohaterka, szurnięta matka dwojga, którą rzecz jasna czytelnik wciąż utożsamia z autorką, współczesna pani Dalloway, oderwana od powszedniości i spraw bez znaczenia, przeniknięta depresyjną świadomością, która jednak nie może uwolnić się od prostej miłości. „Nie potrafiłabym żyć bez swoich dzieci, więc dlaczego miałabym w ogóle próbować bez nich nie żyć?”. I tak dzieci stają się środkowym, najważniejszym elementem układanego przez słowa opowieści chwiejnego świata, zamiast być – jak tego można by oczekiwać – na niego antidotum.

Scena, w której bohaterka daje dzieciom pigułki, „żeby im było cieplej”, i układa je na płaszczu w lesie, mogłaby być pointą, ale nie jest. Zamiast tego, zakończona zdaniem „A to ci!, powie mój mąż”, płynnie przechodzi w opowieść o robieniu pierników przed poprzednimi świętami, pierników ozdobionych – „jak zawsze” –  motywami Erosa i Tanatosa. A zaraz w następnym rozdziale inna bohaterka paple o tamtej, nazywając ją Magdą, i opowiada o odnalezieniu jej i dzieci, i udaremnieniu zamachu samobójczego. Wracając, spotykają w windzie „Pomniczkową”, która tym razem zamiast o córeczce zmuszona jest opowiadać o zmarłym sąsiedzie. A na koniec jeszcze autorka dorzuca dla odmiany piosenkę o pstrągu. I paplanina – życie zamiast śmierci – trwa.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).