Muzyczny światłocień
Kadr z filmu "Nie" Tomasza Sikorskiego, 1980 / Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Muzyczny światłocień

Bolesław Błaszczyk

14 grudnia 1981 na stopniach kolumny Zygmunta widziano postać człowieka z ogoloną głową. Mężczyzna miał na sobie koszulę, jaką noszą więźniowie, na nogach sandały. Wspomnienie o Tomaszu Sikorskim

Jeszcze 2 minuty czytania

Rok 1980. Dramatyczne słowa Tadeusza Bairda w wywiadzie, którego udzielił rok przed swą śmiercią, jako dziekan kompozycji warszawskiej Akademii Muzycznej: „Moim dążeniem jest ukształtowanie młodzieży muzycznej o największym stopniu wrażliwości, podczas gdy mą największą troską jest patrzenie na tak ukształtowaną ich wrażliwość w zderzeniu z naszą rzeczywistością”.

A jak konfrontował się z nią Tomasz Sikorski? Syn rektora Akademii, kompozytor „ustawiony”, regularnie prezentujący swoje utwory na prestiżowym światowym festiwalu Warszawska Jesień. Czy temu dziecku szczęścia brakowało czegoś do spełnienia? O co w pewnym momencie życia zaczyna chodzić twórcy? Czy raczej: człowiekowi?

Niedawno Szabolcs Esztényi opowiadał mi swoją nienaganną polszczyzną, okraszoną lekkim węgierskim akcentem, o swym przyjacielu:

„Sikorski jest bezkompromisowy. Nie idzie na żadne ustępstwa. Nie łagodzi niczego w imię tzw. estetyki, przejawia za to postawę konstruktywną. W tej postawie jest konsekwentny, również w stosunku do samego siebie. Dąży do doskonałości. Jest uczciwy do absurdu. Stosuje sito, przez które przeciska siebie, i na końcu nic nie zostaje. Ale to dążenie, ta tendencja, to miara niedoskonałości.
Postawę myślową Sikorskiego, tak ściśle tożsamą z jego twórczością, można próbować pomieścić w następującym porządku: próbujemy być coraz doskonalsi na własną rękę aż do absurdu, gdy zdajemy sobie sprawię, że człowiek idealny jest niemożliwy. Stąd rodzą się idee – gdybyśmy byli doskonali, nie tworzylibyśmy idei. Często zaś dążąc do ich realizacji odbijamy się od muru i idziemy w przeciwną stronę w kierunku dezintegracji, stoczenia się. Tu też konsekwencją jest degeneracja, zagłada.

Zasadą tego porządku jest filozoficzny światłocień – żeby zaobserwować zjawisko wizualne, potrzebne jest światło, ale ono samo nie wystarczy, musi zaistnieć brak światła, czyli cień, który wyostrza kontury. Światło bez cienia jest stanem niemożliwym, podobnie nie ma dźwięku bez ciszy. Dźwięk można przedstawić poprzez rodzaj oscylogramu, na którym wyraźnie widać drganie słupa powietrza, ale co jest pomiędzy dwoma drganiami? Naturalnie jest to cisza. Czyli sam dźwięk zawiera zarówno brzmienie, jak i ciszę.


Nie ma dźwięku bez ciszy, wojny bez pokoju, dobra bez zła itd. Uświadomienie wszystkich antynomii jest najbardziej fascynującą charakterystyką naszej rzeczywistości – jest tyle dobra, ile zła, ale nie można tego intelektualnie zrównoważyć. Konieczne jest więc posiadanie rodzaju wiary in plus, bo jeśli ja konstatuję, że tyle samo jest dobra co zła, zachodzi między nimi równowaga – to moje życie jest nic nie warte. Ta waga stoi w miejscu, czyli w rezultacie nie ma ruchu, dynamizmu, on nastąpi dopiero wówczas, kiedy waga przechyli w jedną lub drugą stronę. A po to, żeby żyć, muszę wybierać «ku życiu», «ku prawdzie», muszę wybrać in plus.

Sądzę, że Sikorski wierzył, czyli posiadał ten rodzaj wiary in plus do momentu stanu wojennego, kiedy na jego oczach wszystko odwróciło się do góry nogami i zapanowały terror i kłamstwo. To wywołało pojawienie się u niego stanu constans, w którym waga dobra i zła stoi w miejscu. Zaczął wówczas odczuwać dominujący bezsens życia w ogóle”.

Na początku „Solidarności” Sikorski zauroczony był wolnościowym zrywem całego społeczeństwa. Punktem odniesienia był dla niego Lutosławski, który gorąco popierał ten wspaniały ruch. Łatwo było w tych miesiącach – nazywanych dziś „karnawałem” – popaść w entuzjazm i euforię. Świetnie to pamiętam. Oto topią się lody, w popłochu uciekają mary i upiory. „Witaj jutrzenko swobody”, „Nothing gonna stop us now”, „Chcemy być sobą” – zwłaszcza, że Polskę kocha już nagłą (zasłużoną – a jakże!) miłością cały wielki świat... i tym podobne bzdury zaczerpnięte to z poematów, to z piosenek pop.

Już przed stanem wojennym Sikorski przestał grać na fortepianie. Jak gdyby „zachorował  na śmierć”, stosownie do tytułu jednego ze swoich utworów. Na tle kłopotów z systemem nerwowym schudł, był coraz bardziej zamknięty. Znajdował się w głębokiej depresji. Wpadł pewnego dnia do biblioteki Związku Kompozytorów Polskich na Rynku Starego Miasta, chcąc zniszczyć wszystkie swe utwory. Wiele swych partytur wypożyczył „na zawsze” z Centralnej Biblioteki Nutowej mieszczącej się nieopodal Teatru Narodowego. Świadczą o tym adnotacje w kartotekach, które z żalem przeglądałem. Dziś te nuty są nie do zdobycia.

W mroźny, słoneczny i wietrzny dzień 14 grudnia 1981, na stopniach kolumny Zygmunta, widziano postać człowieka z ogoloną głową. Mężczyzna miał na sobie jeansy, koszulę w niebieskie pasy z długimi rękawami, jaką noszą więźniowie, na nogach sandały. Twarz Sikorskiego miała kolor  fioletowy, ledwo trzymał się na nogach.
– Jesteśmy w więzieniu, stoję tu pod „Zygmuntem”, ale my wszyscy jesteśmy w więzieniu – wołał do przechodniów – oni mają karabiny, mogą zabić mnie albo ciebie – jesteśmy w więzieniu! Dlatego mam ogoloną głowę!

Stojący nieopodal żołnierze nie zwracali na niego specjalnej uwagi, jeden z nich z szyderczym śmiechem rzucił tylko do drugiego: „To idiota!”.


Mówiono, że w mieszkaniu przy Placu Konstytucji, szukając podsłuchu, powyrywał ze ścian kable telefoniczne, zniszczył wiele dokumentów, wyrzucił nawet gramofon. Pewnego dnia znów pojawił się na chwilę w siedzibie Związku, kategorycznie żądając wycofania swych utworów. Wyjechał wkrótce z Warszawy, przepadł. Jego ukształtowana na Akademii Muzycznej osobowość nie wytrzymała panującej dookoła atmosfery.

W 1987 roku pracował w Studio Eksperymentalnym Polskiego Radia nad „Diario 87” – utworem elektronicznym z głosem Jerzego Kamasa, recytującym teksty Jorge Luisa Borgesa. Sikorski przychodził nękany postępującą depresją i alkoholizmem. Chwile wytężonej, twórczej pracy były tymi jedynymi, w których udawało mu się wypływać na powierzchnię. „Diario” zakończył ostatniego dnia roku.
Gdy utwór był już zgrany na stereofoniczną taśmę, w chwili nieuwagi asystującej w pracy kompozytorowi  Barbary Okoń-Makowskiej, Sikorski zeskoczył z fotela, dopadł do magnetofonu i skasował wielościeżkowy „master”, w ten sposób skutecznie uniemożliwiając planowaną wcześniej realizację wersji estradowej kompozycji, z żywym wykonawcą.

Ni stąd, ni zowąd pod koniec lat 80. przybył na swój kameralny koncert monograficzny do Piwnicy Wandy Warskiej. Przyjaciołom wyjaśniał to, co sami przeczuwali, że postanowił nie uczestniczyć w kłamstwie ani w przekręcie, za który uznawał oficjalne życie kulturalne. Mówił: „Z prochu powstaliśmy i do prochu wracamy. I tak z tych papierów z moimi kompozycjami nic nie zostanie. Na przestrzeni milionów lat nie ma to żadnego znaczenia. Wolę być sobą”.

Na innym koncercie, gdzie wykonywano jego muzykę, pojawił się na widowni i w trakcie przebiegu utworu głośno szydził z własnego dzieła.

Jak dziwne jest „Milczenie syren” na wiolonczelę – trudne do zagrania, miejscami rozpisane na dwa systemy nagłośnieniowe, jakby na dwie ręce pisowni fortepianowej; to muzyka wykrzywiona, nieładna – lecz ciągle piękna, jakby pęknięta, zużyta, umierająca. Grałem ten utwór na swym drugim dyplomie w Akademii Muzycznej. W pierwszej części wykonywałem „II Koncert wiolonczelowy” Dymitra Szostakowicza, rzecz pod wieloma względami przypominającą drugą stronę tej samej karty, która zapisana została przez Sikorskiego.


Tekst powstał we współpracy z portalem muzykotekaszkolna.pl.