Miłość w zimie
rys. Masza Krasnowa-Szabajewa / CC, mashushka.com

Miłość w zimie

Magdalena Bielska

Jeszcze 3 minuty czytania

 Bananowiec-albinos jest bardzo, bardzo piękny. Ma wielkie liście, większe niż białe rękawy dominikanów, jego banany zaś, zwisające niczym wielkie pałki, zadziwiają swoją bielą.

Istnieje również palma-albinos, jeszcze rzadsza, bez porównania rzadsza, hodowana w jaskiniach, a jej daktyle, znakomite na gardło, to cud smaku. Jej hodowla wymaga wielkich starań. Ale nie sposób tu wpaść w przesadę. Wystarczy jeden dzień bez odpowiedniego podlania, żeby palma-albinos wykończyła się na amen. 

Brunatniejąc tak szybko, jak oddech wydobywa się z płuc, zmienia się nie do poznania, a na drugi dzień jest już oklapnięta niczym łachman i dziwimy się, że w wilię trzymała się jeszcze tak prosto, jak umieją trzymać się palmy, lepiej od innych drzew, i to wśród burz i wichrów.

                                                                                                                 Henri Michaux
 

…kiedy leży w brudnej pościeli, przebrać ją, umyć pomarszczoną skórę.
Tu kiedyś spała babcia. A Runda chciała tylko zobaczyć się z umarłym.
Jak jest możliwe, że wszystko dzieje się tu i teraz. Tego Runda nie mogła pojąć. Że to jest całością, wszystkim i że tak naprawdę nic się nie dzieje, nie rozwija. Słowo jest rzucone. 

Runda imię odziedziczyła po dziadku. − Dziadek był wielką postacią − powtarzała cała rodzina − był kierownikiem, dyrektorem, wielkim sportowcem i wytrawnym graczem na końskich wyścigach. Babcia pochylała głowę, kiedy mówiła o dziadku. Teraz dziadek był bardzo schorowany, niemal cały czas spał, budził się na moment, nie podnosił głowy z poduszki, patrzył tylko obojętnie na otaczające twarze. Nie było wiadomo, czy jeszcze kogoś poznaje. Najmłodsza z córek reagowała z wściekłością: jak własny ojciec może jej nie poznawać, robi to specjalnie, na złość.

Babcia cały czas siedziała przy oknie i patrzyła na ptaki. Całymi dniami karmiła ptaki. Przed oczami pojawiały się jej obrazy z młodości, końskie wyścigi, końskie zaloty jej przyszłego męża, kiedy nieudolnie ją zagadywał, opowiadając śmiertelnie nudne rzeczy, dotyczące jakiś przedmiotów, samochodów, motocykli, domów, banków, procesorów, sypiąc nieśmiesznymi żartami, i mówiąc, cały czas mówiąc. Wszyscy powtarzali, o Boże, jaki mądry, jaki piękny, jaki bogaty, ile będziesz z nim miała pięknych dzieci, i pieniędzy, ile domów, ile jezior przejrzystych, ile Bułgarii i Rzymów. Więc pobrali się z pompą i mieli sporo pięknych dzieci, i pieniędzy, i Bułgarii. Biegała od rana do wieczora z jajkiem sadzonym, żurkiem, żurem, odkurzaczem, wykałaczką, herbatą, talerzykiem na szczura z herbaty, popielniczką, skarpetkami i on był taki dobry, taki dobry. Chyba. Nie wiadomo do końca, bo nagle w mrugnięciu powieką siedziała, siedemdziesięciodziewięcioletnia, przy oknie i karmiła ptaki. A on spał w szpitalu.

„Miłość jest albo szalona, albo jej nie ma”. No to nie ma, nie ma. Córki i synowie, piękni, piękne niemowlaki, rzekli, a byli wykształceni, oddajemy go do domu opieki, to jest luksusowy dom, drogi, nikt się lepiej nim nie zajmie.

No chyba że ty. Siedziała wobec tego, na wszelki wypadek, zawsze bez ruchu przy oknie, kiedy przychodzili. Robiła wrażenie, jakby nie miała sił. Więc pojechał, tylko parę ulic dalej, do domu luksusowej opieki, i po raz pierwszy od dawna go nie było i nic nie zapowiadało, że kiedykolwiek wróci. Mieszkała teraz po raz pierwszy w życiu sama, a ci obcy ludzie, synowie, córki i wnuki, wpadali czasem i razem milczeli albo kruszyli bułkę dla ptaków. A niektórzy opowiadali, co w pracy, co w szkole, co u nich, i starali się być dobrzy dla babci, nieustannie mówiąc.

Runda zdecydowanie była najmądrzejsza. Nie odzywała się nigdy. Nie opowiadała niczego o sobie. Co się stało, zastanawiała się w czasie, kiedy milczała, że urodziła się w tym mieście, w tej rodzinie, w tym świecie. Miała przecież urodzić się wojownikiem-obrońcą smoków, w świecie całkiem innym, pełnym smoków, chimer i langustyn. A tu – szkoła podstawowa, Matka Boska, niepokalane poczęcie, osiem grzechów głównych (bo smutek został wykreślony?), ułamki, Janko Muzykant i dopływy Wisły. Coś dziwnego się wydarzyło. Jakieś nieporozumienie. Miała od dzieciństwa mieć kolekcję wybitnych mieczy. A tu – nie miała nawet własnego pokoju.

Tak więc siadywała po szkole z babcią przy oknie, rzucała bułkę ptakom i milczały. Babcia odpływała podobnie jak ona, kiedy zostawała sama. Zataczała kręgi w wodzie i odpływała powoli, powoli. Zawsze siedziała nieruchomo, tak długo, aż wnuki nie wyszły, potem odczekiwała zawsze trochę czasu, na wypadek, żeby jakiś jeszcze nie wrócił, i odpływała klasycznym rybim stylem. Tylko przy Rundzie nie krępowała się pływać. Czasem też tańczyła, jednak zawsze sama. Żałowała, że ciało nie jest już takie giętkie i skoczne jak kiedyś. Chociaż wtedy, kiedy było, nie pływała ani nie tańczyła, biegała tylko z jajkiem sadzonym, żurkiem, żurem, odkurzaczem, wykałaczką, herbatą, talerzykiem na szczura z herbaty, popielniczką, skarpetkami. Dla niego. (Kto to był?).                

Czy teraz mogłaby na przykład wyjechać? Na wakacje? Wyjechać gdzieś, gdzie są prawdziwe jeziora przejrzyste. Na razie siedziała przy oknie i zastanawiała się, co będzie przy następnym mrugnięciu powieką. Czy upłynie dalsze pięćdziesiąt lat? Czy już dawno nie będzie żyła i gdzie wtedy będzie? Kiedy zdarzył się jej jakiś szczęśliwy dzień? Czy dało by się do niego wrócić. Nie dało by się. Może tylko pływać, gładko, pewnie, rozgarniając wodę. I tańczyć przy muzyce z radia. Mieszkanie było ciemne, parkiet popękany, na oknach wisiały ciężkie aksamitne ciemnozielone zasłony. Musiały być już bardzo brudne. Zawsze to ona je zdejmowała i oddawała do pralni. Ale odkąd on był w domu opieki, ani razu nie była w pralni. Teraz zażywa lekarstwa. Całą masę lekarstw. Lekarz przepisywał jej ich coraz więcej. Wydawało się jej, że już każdy organ, każda komórka jej ciała poddana jest jakiemuś leczeniu. Była słaba, musieli tak myśleć, ale jak im uciec? Uciekać, uciekać, jak najdalej od nich, od szpitala, od odwiedzin u  męża, gdzie podział się zapas czasu, w którym mogłabym coś wreszcie zrobić, przeczytać, uśmiechnąć, step, kłus. Wyjść z domu  i pojechać do Nie! albo do Aronpei. Siedzieć w jaskrawej trawie i pływać w czystej wodzie. Zasypiać w pełnym słońcu, w upale, palić waniliowe papierosy, pić coca colę z wódką. Oni nigdy na to nie pozwolą, chyba że Rozalka, kolejna córka, nieszczęsna samarytanka: „biedna mamusia, chora, tuż przed  śmiercią, ostatnia podróż w życiu, tak, tak, mamusiu, pojedźmy do Włoch, do Watykanu, świetny pomysł”.

Uciekać – teraz mój wzrok pada na Rundę. Ile lat właściwie ma to dziecko? Skończyła już szkołę? Może mieć od siedmiu do dwudziestu sześciu, na moje starcze oko, właściwie nic mnie nie obchodzi, ile ma lat, ale ona, ona, Runda pierwsza jest godna uwagi. Chyba można jej zaufać. Jeśli nie jej, to komu? Nikomu z idiotycznej rodziny, to pewne; sąsiadce, pani Kuniowej? Nie. Tak, jeśli udało by się pojechać, to tylko z tym dzieckiem.

Trzeba odezwać się starczym okropnym głosikiem, sugerującym słabość, Rundziu, kochana, byłaś kiedyś za granicą? Rundzia kręci głową, że nie, świetnie; wiesz, Rundziu, a co robisz w letnie wakacje? Jeszcze nie wiem, babciu – Rundzia mówi. Czy kiedyś słyszała, żeby Rundzia mówiła? Zresztą, zdaje się, że nie otworzyła przy tym ust. Ptaki kłębią się za oknem. Wiesz, co ty na to, żebyśmy we dwie pojechały na wycieczkę, zaopiekowałabyś się mną, chciałabym pojechać do Watykanu, zobaczyć Papieża, pomodlić się, wiesz, dziadzio tak choruje, ja też, a przy okazji zobaczyłabyś tyle zabytków, są takie interesujące, da ci to wiele satysfakcji, będziesz miała co opowiadać rówieśnikom, zwiedzimy muzea, katedry, zwiedzimy Europę świata, wszystko babcia ci funduje, co ty na to? Rundzia nic nie mówi, ale widać, że pomysł się jej podoba. – Tylko wiesz, Rundziu, na razie lepiej nic nie mówmy twoim rodzicom, ciotkom i wujkom, oni się będą martwić, że sobie nie poradzimy, a my świetnie sobie poradzimy. Rundzia kiwa głową, plan się udał, świetnie, jedziemy, będziemy się opalać, a ten Watykan, trudno, myśli babcia, wytrzymam, też w końcu jest tam słońce i upał, jakoś może przeżyję tę grobową ciemność katedr i piwniczny nastrój.

Runda żegna babcię i chowa zakupy do lodówki. Wcześniej jeszcze zaparza herbatę i zostawia na stole, babcia lubi zimną herbatę z cytryną i laską wanilii, nigdy tego nie mówiła, ale Runda wie to od dawna. Babcia byłaby świetną pływaczką i tancerką. Tego też z pewnością nie mówiła, zajęta zawsze obsługą dziadka, ale Runda dobrze to wie. Babcia w ogóle niewiele mówi ostatnio, może jej smutno z powodu dziadka, właściwie przez ostatnie tygodnie nie wypowiedziała żadnego słowa, kruszy w drobnych palcach bułkę i patrzy przez okno. Śmierć się pewnie zbliża. No, świetnie, że pojedziemy do Włoch. Szkoda tylko, że babcia chce cały czas chodzić po tych kościołach, ale trudno, może uda się ją zostawić na jakiejś mszy i wyskoczyć sobie na miasto i słońce w tym czasie.

Babcia kładzie się spać, wiosna przychodzi powoli. Światło kwietniowe jest szare, rozproszone, sączy się jakby z boku, zza budynków. „W nocy znów wypełnię pokój, na razie bądź, powietrze”. Zasypia bez problemów, od kiedy jest stara. Czyli od kiedy? Od paru sekund.

Sen wreszcie jest mocny, zdrowy. Nogi i ręce nabierają sił, oddech robi się świeży, włosy gęstnieją i nabierają połysku. Nikomu nie mówić. Widzi, co się wydarzy, kiedy powie. Zbierze się zebranie rodzinne, starcy i dzieci będą wykluczeni, synowie będą grzmieć i gromić, wchodzić na stół, co to w ogóle z pomysł w tym wieku, samemu gdzieś jechać, wiadomo, co powiedzą, zawsze wiadomo, na kilka lat wprzód wiadomo, co pomyślą i powiedzą jej synowie i córki. W końcu wyrażą zgodę, Rozalka pojedzie z nią, pojadą razem modlić się do Watykanu i to naprawdę będzie koniec.

Ale czy jednak sama wszystko zorganizuje? Siądzie do Internetu, zarezerwuje bilety na pociąg, jakiś hotel w Aronpei dajmy na to, na początek, potem mogą podróżować dalej, jak to wszystko załatwić? Czy Runda wie, jak dokonywać rezerwacji? I pieniądze, pieniądze, bardzo ważne, babcia wstaje z łóżka, i sprawdza w dolnej komodzie. W skarpecie jest gotówka. Musi starczyć, to na spokojną starość, na opłaty, nie pamięta dokładnie, na co te pieniądze, ale on był jednak na szczęście starej daty, nie wszystkie pieniądze można trzymać w banku, mówił, bo może nastąpić awaria, trochę oszczędności trzeba zawsze mieć przy sobie, w dolnej szufladzie, w skarpecie, jest spora suma, starczy nawet na… (tu naprawdę nie mogła sobie przypomnieć, co mówił), to bezpieczne miejsce, oryginalne, kto by wpadł na pomysł trzymania pieniędzy w skarpecie, ha, ha, w każdym razie mówię ci to, na wypadek jakby mi się coś stało. No i stało się. Nadeszło umieranie i choroby. A ona bierze pieniądze i jedzie się opalać, wystawiać pomarszczoną skórę na szkodliwe działanie słońca. Z Rundą. Właściwie mówiłam jej o lecie, ale skoro się zgodziła, można by już jechać. Po co czekać? Woda jest już tam pewnie ciepła.

Runda też jeszcze nie śpi. Przemierza w myślach swoją planetę, płaskie krajobrazy, pełną pyłu i piachu jałową pustynię, bezdrzewną ziemię, fioletowe światło, podgląda małe smoki spokojnie śpiące w swoich jamach. Rano wstaje i czesze swoje włosy, białe jak u albinosa, będące od zawsze tematem żartów.

Runda ma zupełnie białe włosy i jasnozielone, seledynowe oczy. Skórę ma bardzo bladą, jak papier. Nie uważa się za albinoskę, chociaż od kiedy pamięta, dzieci tak ją nazywały. Po kim odziedziczyła tę dziwaczną urodę, nie było wiadomo. Runda milczała. Prawie w ogóle się nie odzywała. Mówiła tylko przy niezbędnych i koniecznych sytuacjach. A nie było ich wiele.

 

Fragment stanowi pierwszy rozdział powieści „Miłość w zimie”, która ukaże sie 8 maja w Świecie Książki.





 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.