„Intruz”, reż. Andrew Niccol

„Intruz”, reż. Andrew Niccol

Kaja Klimek

Niccol kładzie przesadny nacisk na melodramatyczny czworokąt miłosny... i rozgrywaną na ekranie psychomachię bohaterki, która dotyczy głównie problemu, z kim się całować, a z kim nie

Jeszcze 2 minuty czytania

Z Andrew Niccolem stało się coś dziwnego. Na pozór wszystko jest w porządku, bo również w „Intruzie” – tak jak w poprzednich filmach – za pomocą idealnego jutra opowiada o tym zupełnie nieidealnym dzisiaj. Oglądając jego eleganckie, przestylizowane dystopie, gdzie wszystko wydaje się zrobione ze stali chirurgicznej, nabieramy bezpiecznego dystansu: „Jak dobrze, że my tu dzisiaj nie mamy takich problemów, jak ci, co przyjdą kiedyś po nas...”. Ale tylko po to, by po chwili ocknąć się i stwierdzić, że przecież mamy te same problemy i że to jednak o nas. Tak było w debiutanckiej (i bez wątpienia najlepszej) „Gattace”, tak było w mocno niedocenionym „Wyścigu z czasem”. Inne filmy, przy których pracował Niccol, czy to jako scenarzysta („Truman Show”, „Terminal”) czy scenarzysta i reżyser („S1m0ne”, „Pan życia i śmierci”) nie unikały publicystycznego komentarza na temat tej jak najbardziej naszej, tu, teraz i dzisiaj rzeczywistości. Jednak po seansie „Intruza” trudno oprzeć się myśli, że coś się zmieniło i coś jest mocno nie tak. Idąc tym tropem (i zarazem jedną nogą pozostając w świecie sci-fi) można by pomyśleć, że Niccola porwali kosmici, którzy zaszczepili mu nową „duszę”. Stary dobry Niccol został zepchnięty gdzieś na tylne siedzenie, siedzi tam zagłuszany przez intruza i nijak nie może dorwać się do głosu.

Skąd ta teoria? Uzasadnień znajdzie się co najmniej kilka, w zależności od tego, kto będzie ich szukał. Po pierwsze, oferuje je fabuła. „Intruz” to bowiem opowieść o Melanie Stryder (świetna Saoirse Ronan), jednej z ostatnich „prawdziwych”, zrodzonych z człowieka mieszkańców Ziemi. Nasza planeta jest przejmowana przez obcych, którzy sami siebie określają jako „dusze” – resztka ludzkości nazywa je „robalami” (i rzeczywiście są nimi, choć srebrzystymi i dosyć urokliwymi). Melanie zostaje złapana, a „dusza”, która już niejedną inwazję ma za sobą, zostaje zaszczepiona w jej wnętrzu. Tęczówki dziewczyny stają się neonowo-świetliste, jej świadomość jest spychana do defensywy. Melanie nie ma jednak zamiaru kapitulować – walczy, gryzie, kopie i nieustannie komentuje poczynania tej, która zamieszkała jej ciało. Do tego bombarduje „duszę” obrazami sielskiej przeszłości i zaszczepia jej swoje emocje, co ostatecznie kończy się wspólną wyprawą na pustynię, ku ostatniemu bastionowi ludzkości. Tam czekać ma wuj Jeb (William Hurt), a przy odrobinie szczęścia, również brat Jamie i ukochany Jared (Max Irons, młodsza wersja Toma Berengera). Po piętach będzie jej deptać Łowczyni (Diane Kruger, zimna i nieugięta niczym Charlize Theron w „Prometeuszu”), która nie zawaha się sięgnąć po argumenty niekoniecznie pokojowej natury... Dla utrudnienia pojawi się jeszcze Ian (Jake Abel, młodsza wersja Kevina Bacona), a bohaterka zostanie postawiona przed niejednym wyborem, z których naczelny będzie przyjmował postać „dylematu Belli Swan” przebranego w szaty sci-fi.

Skoro padło nazwisko bohaterki sagi „Zmierzch”, wypadałoby poszukać uzasadnienia teorii o porywaczach ciał u dyżurnych hejterów tejże. Ci przypuszczalnie odpowiedzą, że Niccol postradał swój całkiem bystry rozum, skoro koleguje się teraz ze Stephenie Meyer i razem z nią pisze scenariusze. Tak się bowiem składa, że jego najnowszy film to adaptacja powieści pisanej przez Meyer gdzieś pomiędzy monologami wewnętrznymi „próbującej się zastanowić” (to cytat!) Belli rozsianymi po czterech tomach z fazami księżyca w tytułach. „Intruz” to rozbudowana wariacja na temat tamtej historii przeniesiona z Forks do Nowego Meksyku – co, podkreślmy to wyraźnie, dla fanów twórczości Meyer (w tym piszącej te słowa) problemu nie stanowi.

„Intruz”, reż. Andrew Niccol. USA 2013,
w kinach od 5 kwietnia 2013 
Niccol rzeczywiście chyba został ostro „zmeyeryzowany”, czego dowodem jest chociażby zepchnięcie na dalszy plan potencjału, który mimo wszystko ma w sobie „Intruz”: obcy, którzy przybywają w pokoju, chcą doświadczać i udoskonalać nowy świat, wchodząc w symbiozę z jego mieszkańcami. Zasadniczo nie stosują siły i nie chcą wysysać ludzkiego życia, jak czynili to chociażby obcy z „Wojny światów”. Chcą za to zadbać o ciała, uczynić je wspólną, lepszą własnością Ziemian i Dusz. Rzecz jasna za cenę umysłów i wolnej woli ludzi, które to jednak świat ten doprowadziły przecież wcześniej na skraj upadku. „Stary” Niccol pewnie skupiłby się na tym wymiarze. „Nowy” ramię w ramię z Meyer kładzie przesadny nacisk na melodramatyczny czworokąt miłosny... i rozgrywaną na ekranie (w ramach dyskusji z samą sobą) psychomachię bohaterki, która dotyczy głównie problemu, z kim się całować, a z kim nie.

Jeśli ktokolwiek zdoła zaangażować się w miłosne przygody bohaterki, to chyba tylko dzięki Saoirse Ronan, która bierze ten film na swoje barki. Irlandka (internet sugeruje, że jej imię powinniśmy czytać jako „szersze”), która mimo tak poważnych przeszkód, jak mierne dialogi czy bezsensowne i niewiarygodne sceny, bardzo poważnie, jak na 19-latkę przystało, podeszła do swego aktorskiego zadania i zbudowała całkiem wiarygodną emocjonalnie postać. Oficjalnie wyrasta na jedną ze zdolniejszych aktorek swojego pokolenia, a ta rola to moment przejścia pomiędzy rolami młodocianymi u Joe Wrighta – jak genialna „Hanna” czy nominowana do Oscara rola Briony Tallis w „Pokucie” – a dorosłymi. Pozostaje czekać, co pokaże u Wesa Andersona („Grand Budapest Hotel”) oraz… jako wampirzyca w „Byzantium” Neila Jordana.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.