Bezkarnie wpadać na innych
Edward Hogg w filmie "Imagine"

Bezkarnie wpadać na innych

Rozmowa z Edwardem Hoggiem

Każdy z nas ma jakieś braki, ułomności. Myślę, że wyobraźnia rekompensuje je każdemu z nas inaczej – mówi Edward Hogg, który zagrał główną rolę w „Imagine” Jakimowskiego

Jeszcze 3 minuty czytania

ANNA SERDIUKOW: Zamykał pan często oczy, przygotowując się do roli niewidomego bohatera?
EDWARD HOGG: 
A wie pani, że robiłem to niemal cały czas. Niedaleko miejsca, w którym mieszkam, jest park. Tam jest dużo wolnej przestrzeni, szerokie alejki, drzewa nie tak gęsto posadzone obok siebie. Nie wiedzieć czemu wydawało mi się to proste – zamykam oczy i biegnę przed siebie. Nic nie jest proste, szczególnie jeśli zakładasz, że coś takie jest albo ma być. Kiedy zamykasz oczy, nawet jeśli stoisz w miejscu albo wolno idziesz, tracisz równowagę. Bardzo trudno jest wówczas zachować pewność kroku. Więc mimo że było przede mną pusto, mimo że naprawdę to dość przestronny park, nie mogłem tak po prostu iść z zamkniętymi oczami. Wywracałem się. Uruchamiały się we mnie wszystkie blokady.

Miałam podobnie, choć nie biegałam po parku. Wyszłam z seansu, zamknęłam oczy, próbowałam iść, nie patrząc. Prawdę powiedziawszy – rozbawiło mnie to.
Mnie również wprawiło w dobry nastrój to, że mogę tak bezkarnie wpadać na innych.
Kiedy nie widzisz, szukasz innych bodźców, innych współrzędnych, które pomogą ci w orientacji w terenie. Nie widzieć – to jest inny wymiar życia, ale nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że mniej pełny, mniej kompletny. Jak rodzisz się niewidomy, przyjmujesz wszystko tak naturalnie, że trudno mówić o tym w kategoriach deficytów, choć oczywiście większość tak to postrzega. Wydaje mi się jednak, że jak dorastasz z tym od pierwszych chwil życia, to ta sytuacja jest dla ciebie całkiem normalna. Przyzwyczajasz się, rekompensując sobie ten brak czymś innym, naddatkiem czegoś innego. Niewidomi tak mają.

Nie obawiał się pan, że grając z niewidomymi, wypadnie mało wiarygodnie? Oni nie udają, nie grają, pan… ściemnia, że tak się wyrażę.
To była przygoda i jak się okazało wielki atut. Miałem non stop punkt odniesienia. Widziałem ich reakcje, mogłem obserwować, jak się zachowują, jak radzą sobie ze swoją ułomnością, jak przyjmują zewnętrzny świat i jak świat przyjmuje ich. W każdej minucie – i nie ma w tym przesady – byłem blisko nich. Współodczuwałem? Może. Na pewno nigdy w pełni nie poczuję tego, co oni, nie odciśnie to na mnie takiego piętna. Ale starałem się na tyle, na ile to możliwe, odbierać świat jak oni.

Czyli jak?
Wyobraźnią.

Wiem jednak, że udział w filmie poprzedziły długie miesiące sesji…
Tak, spotykałem się z Alejandro Navasem, niewidomym i echolokującym. Alejandro pracuje w Polsce, ale pochodzi z Hiszpanii. Był cztery razy u mnie w Londynie, by pokazać mi, na czym polega echolokacja i wykorzystywanie tej metody przez niewidomych [system określania położenia obiektów w najbliższym otoczeniu z użyciem zjawiska echa akustycznego – przyp. red.]. Każdorazowo spędzaliśmy razem kilka dni.

Kto czuł większą przewagę?
To dobre pytanie. On jest absolutnie niezależny, autonomiczny. Chyba miał jednak przewagę nade mną. Zakrywaliśmy mi oczy chustą lub nieprześwitującym materiałem i wychodziliśmy na miasto. Kręciliśmy się po ulicach Londynu. I to on był moim przewodnikiem, choć niewidomy, choć nie znał Londynu tak jak ja. Początkowo byłem bezradny. Z czasem było lepiej, ale nie doszedłem do takiej wprawy jak on. W hotelu, w którym mieszkał, nauczył się tak poruszać i „czytać” sygnały z zewnątrz, że wchodził i wychodził klucząc korytarzami, ale nigdy na nic nie wpadał. Dzięki echolokacji. Obserwowanie jego działań było ekscytujące.

Na planie nosił pan specjalne soczewki.
Tak, miałem ich kilka rodzajów. Były takie, które ograniczały pole widzenia oraz takie, przez które nie widziałem nic. Wszystko robiło się naraz niewyraźnie, niepewne. Czasami nie byłem w stanie nic zobaczyć, innym razem wydawało mi się, że trochę widzę, ale rzeczywistość wokół była mleczna, rozmydlona, nierealna. Blokujące widzenie soczewki nosiłem podczas wszystkich zbliżeń kamery, wyglądają bardzo wiarygodnie. Problem polegał na tym, że mogłem je mieć na sobie maksymalnie dwie godziny, inaczej podrażniały oczy.

Jaka była pana pierwsza refleksja po lekturze scenariusza?
Rzadko kiedy dostajesz możliwość zagrania kogoś takiego. Ian jest nauczycielem stosującym kontrowersyjną metodę echolokacji. Jest autorytetem dla młodych, imponuje im, inspiruje swoich uczniów. Jest odważny, szczery, pogodzony ze sobą i ze światem – nie ma w nim pretensji, żalu, goryczy – z drugiej strony potrafi ludźmi manipulować. I nie mówię tego w złym znaczeniu, on potrafi ludźmi manipulować jak każdy człowiek z osobowością, charyzmą, wewnętrzną harmonią. To robi wrażenie. Chcemy być blisko takich ludzi. Podobało mi się, że nie jest to jednoznaczna postać, nie jest to monolit. Ian jest bezkompromisowy, to trochę egoista, chce żyć według własnych reguł, na własnych warunkach, jest niezależny, i zburzenie tego schematu może niektórych drażnić, bo jak myślimy o osobach niewidomych czy niepełnosprawnych, to wydaje nam się, że muszą być zależne od innych.

Edward Hogg w „Imagine”, reż. Andrzej Jakimowski

Jest w nim coś bohaterskiego. Nie daje traktować się protekcjonalnie.
Taka postawa nie pasuje do niewidomej osoby. Myślimy stereotypami, Ian je przełamuje. Jednocześnie w pewnym momencie tej historii pojawiają się wątpliwości: może Ian kłamie, może metoda echolokacji się nie sprawdza, może to mrzonka Iana, w którą tylko on wierzy… Na długo pozostawiamy widza z wątpliwościami. Każdy na pewne pytania musi odpowiedzieć sobie sam. Nie chodzi tylko o podejście do echolokacji, chodzi o nasze podejście do niewidomych, niepełnosprawnych. Każda niekonwencjonalna metoda niesie ze sobą ryzyko. Pytanie, czy możemy pozwolić weryfikować innym to, jak chcą żyć, czy mamy prawo dokonywać wyboru w ich imieniu. 

Andrzej Jakimowski jako jeden z nielicznych poruszył ten aspekt w filmie. Stawiane przez was w „Imagine” pytania rodzą następne. W domach opieki zabrania się niepełnosprawnym uprawiać seks, mimo że odczuwają taką potrzebę. To jest trudna do rozwiązania kwestia, na ile możemy decydować za kogoś, kto nam podlega, za kogo wzięliśmy odpowiedzialność.   
To indywidualna sprawa. Wiem, że Andrzej realizując „Imagine” inspirował się postacią Bena Underwooda. Jest z nim mnóstwo filmów w internecie – Ben wykorzystywał na co dzień echolokację, jeździł na rolkach, rowerze, pełnoprawnie uczestniczył w życiu równolatków [zmarł na raka w 2009 roku – przyp. red.]. Amerykański chłopiec, który echolokował całe życie. Upadał, kaleczył się, podnosił i tak w kółko. Nic sobie nie robił z porażek, to był jego wybór, bliscy to zaakceptowali.

Co pan myśli o echolokacji? Poznał pan dobrze tę metodę.
Myślę, że jeśli są ludzie, którzy mówią, że ta metoda działa, to znaczy, że działa. I jeśli są tacy, którzy mówią, że nie, to znaczy, że dla nich jest ona niewłaściwa, niewystarczająca. Wszystko jest kwestią predyspozycji. Na pewno w pełni nie mogłem jej sprawdzić, dlatego nie chcę być autorytetem w tej kwestii. Nie mogę być. Zawsze w decydującym momencie mogę otworzyć oczy, a nie ufać innym zmysłom. Nie mam ich też tak wyćwiczonych jak niewidomi. Alejandro wykorzystuje ją w pełni świadomie, widziałem go w akcji, u niego echolokacja się sprawdza. Powiedział mi też, że są potwierdzone przypadki występowania echolokacji u nowo narodzonych niewidomych dzieci. One przychodzą na świat z tą umiejętnością, dopiero w trakcie dorastania, przysposabiania do życia, oducza się je stosowania tej metody, która stopniowo zanika. Przeciwnicy echolokacji często argumentują, że naraża ona niewidomych na niebezpieczeństwo, rodzi w nich nadzieję na normalne funkcjonowanie.

Andrzej Jakimowski pozostawia widzów z możliwością oceny.
To mi się wydało cenne. Andrzej jest reżyserem, z którym świetnie się pracuje. To mój typ człowieka. Na planie jest autorytetem, niemal jak ojciec, pewny siebie, odważny, a przy tym bardzo opiekuńczy. To ktoś, komu aktor może zaufać, by przekroczyć granice, które wydają się nie do przekroczenia. Jakimowski to silna osobowość, stabilna, a jednocześnie niezwykle subtelny, elegancki człowiek.

Jak wspomnieliśmy, prócz zawodowych aktorów w „Imagine” zagrali niewidomi naturszczycy. Jak pan wspomina pracę z nimi, pracę z dziećmi?
Mam słabe doświadczenie w pracy z dzieci. Wiec większe wrażenie robiło na mnie to, że w ogóle jakieś dzieci będą na planie niż to, że będą to dzieci niewidome. Zachowywały się jak profesjonalni aktorzy. Były spokojne, nie narzekały – choć temperatury były bardzo wysokie – zawsze wiedziały, co mają robić, gdzie stanąć, jaką mają kwestię do wypowiedzenia. Andrzej wspaniale je poprowadził. Dobrze się czułem, współtworząc z nimi grupę „wtajemniczonych”.

Powiedział pan, że starał się odbierać świat tak jak oni, czyli wyobraźnią. To brzmi ładnie, ale co to znaczy?
Każdy z nas ma jakieś braki, ułomności, deficyty. Myślę, że wyobraźnia rekompensuje je każdemu z nas inaczej. Inicjuje różne projekcje w głowie według potrzeb. Jest tylko jeden haczyk.

Jaki?
Trzeba mieć wyobraźnię.

Pan miał wrażenie, że niewidomi mają głębszy, bardziej rozbudowany świat wewnętrzny, że ich projekcje są ciekawsze niż to, co nas otacza?
Odnosiłem czasami takie wrażenie. Obserwowałem ich na planie, wielokrotnie wydawało mi się, że w nim znikają, zanurzają się. Zastanawiałem się, jak ten świat wygląda, co oni tam widzą. Myślę, że każdy ma inny. I myślę, że tam jednak coś jest prócz ciemności. Były momenty, że tak się zawieszali, jakby byli pomiędzy naszym rzeczywistym światem i swoim własnym. Jakby z tej rzeczywistości dochodziło do nich tylko echo naszych słów, dźwięków, odgłosów. Może Andrzej ma rację, może oni odczuwają więcej, widzą więcej, albo może my widzimy mniej, bo zjada nas rutyna, przyzwyczajenie? 

Niebagatelne znaczenie ogrywa w filmie miejsce akcji. Słoneczna Portugalia.
To było istotne dla Andrzeja. Początkowo uznałem, że ta historia mogłaby być umieszczona gdziekolwiek. Ale gdy tylko tam się znalazłem, poczułem jak wielką rolę ma do spełnienia ta lokacja. Wizualnie Portugalia robi oszałamiające wrażenie. Zachwyca. I jest grupa ludzi, która choć tam żyje, nie może tego zobaczyć. I to ich stawia w dramatycznym położeniu.  Oglądamy ten film i oślepia nas słońce, czujemy ciepło bijące z ekranu. Szkoda, że nie mogą tego poczuć, myślimy sobie. Ale szybko przestajemy im współczuć, bo dochodzi do nas, że oni są częścią tego pięknego krajobrazu, jego integralnym elementem, oni go współtworzą. Nie zwracają na niego uwagi, po prostu są. I to na mnie robi największe wrażenie – ich harmonia ze wszystkim dookoła, to jak dopełniają te wspaniałe plenery. To ciepło bije z nich.

Fajny był gwar wąskich uliczek, kusił labirynt z nich utkany.
Uliczki były wąskie, kręte, podobne do siebie. Hałas i gwar wypełniały je od rana do wieczora. To wszystko prowokowało do zwiedzania, do wchodzenia w głąb miasta. Gubiłem się w nich, co dopiero osoba niewidoma. Chociaż nie, może właśnie paradoksalnie oni mieli łatwiej? Niczym się nie sugerowali? Czytali z mapy dźwięków i zapachów, a nie szli na pamięć. Pamięć bywa zawodna, wybiórcza. To też uświadomił mi Alejandro. Strasznie mi imponował. Nawet jak upadał, jak na coś wpadał – choć zdarzało się to rzadko – wstawał i szedł dalej. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.