Pożegnanie z Meksykiem

Bartosz Sadulski

Między lufą pistoletu, końskim karkiem i meksykańskimi parowami zostało nieco przestrzeni na męską przyjaźń i miłość, ale nie na rozpacz. To nie ona napędza narrację „Sodomy i Gomory” Cormaca McCarthy’ego

Jeszcze 2 minuty czytania

Mężczyźni tworzą sobie w wyobraźni obraz przyszłego świata. I tego, jak będą sobie w nim radzić. Świat może im się jawić na wiele różnych sposobów, ale jest jeden świat, który się nigdy nie ziści – ten, o którym marzą.
„Sodoma i Gomora” 

Wraz z wydaniem ostatniej części trylogii pogranicza Cormaca McCarthy’ego otrzymujemy też ostatnią jego powieść przetłumaczoną na język polski. Zanim jednak zaczniemy opłakiwać ten fakt, słówko należy się tytułowi, który choć nie jest absurdalnie przełożony, jak „Wirujący seks”, to jednak domaga się wyjaśnienia. Oryginalne „Cities of the Plain” nie niesie tak jednoznacznych skojarzeń, jak związek frazeologiczny „Sodoma i Gomora”, mogący odnosić się zarówno do nieporządku w dziecięcym pokoju, porozrzucanych klocków Lego i resoraków, jak i praktyk seksualnych, o których nie śniło się młodym klerykom. Sodoma i Gomora jest u nas sformułowaniem moherowym, jednoznacznym i chociaż odpowiadającym intencjom McCarthy’ego (zakładając, że ich wyrażeniem jest między innymi tytuł), to nie tak pojemnym, jak „miasta na równinie”. Tytułowe miasta to nie tylko Sodoma i Gomora, ale też trzy inne leżące w południowej części doliny Jordanu: Adma i Seboim oraz Soar, gdzie biblijny Lot schronił się po zagładzie. A jeśli spojrzeć na to sformułowanie jeszcze szerzej, częścią amerykańskich Wielkich Równin jest teksańska Wyżyna Edwardsa, a i teren pustyni Chihuahua, na której znajduje się istotne dla powieści miasto Juarez, przeplatany jest równinami. Zwał jak zwał, efekt bez względu na nomenklaturę jest ten sam: „I gdy spojrzał w stronę Sodomy i Gomory i na cały obszar dokoła, zobaczył unoszący się nad ziemią gęsty dym, jak gdyby z pieca, w którym topią metal” (Ks. Rodzaju 19,28).

Dość geografii, przejdźmy do historii. Znany z „Rączych koni” i lubiany dzięki filmowej kreacji Matta Damona bohater John Grady Cole ponownie wpada w sidła Erosa i ma z tego powodu same kłopoty. Na początku lat 50. pracuje wraz z Billym Parhamem, którego pamiętamy z „Przeprawy”, na teksańskiej farmie na przedmieściach El Paso. Dziki Zachód żyje już tylko we wspomnieniach nieprzeżartych przez whiskey, tereny przeznaczone do wypasu bydła wkrótce zajmie wojsko, ale młodzi kowboje nie wyobrażają sobie innego życia. Podobnie jak w „Rączych koniach”, główną osią napędową narracji jest wątek romansowy. Oczywiście uczucie, jakim dziewiętnastoletni John Grady zapała do pracującej w meksykańskim burdelu Magdaleny nie może znaleźć spełnienia, bo na to jest miejsce tylko w powieściach Nory Roberts, ale też nie będzie takim źródłem niebezpiecznych przygód, jak zakazana miłość w „Rączych koniach”. Chociaż Grady jest uosobieniem kowbojskiej fantazji i nieuchronnie musi się wpakować w kabałę, a narracja jak zwykle u McCarthy’ego idzie bardziej od kłębka do sznurka, a nie odwrotnie, to liczba przygód zapadających w pamięć jest niesatysfakcjonująca. Zamiast przygód w stylu Tomka Sawyera mamy zamknięte sceny, w których klarują się charaktery. Targ koni, pościg za zdziczałymi psami, powrót po szczeniaki, to się będzie pamiętać. Moc „Sodomy i Gomory” kryje się gdzie indziej niż siła epickiej i gnostyckiej zarazem „Przeprawy”, która – wplątując bohatera w konflikt przyrody i człowieka – poszukiwała odpowiedzi na najtrudniejsze pytania. W dorosłość wchodzi nie tylko Grady, ale też Ameryka, oboje zatem potrzebują słów. Dialogi jak zwykle u Cormaca są surowe jak rodzice z TVN-u. Bohaterowie nie gadają po próżnicy, ale wypluwają przeżute kawałki:

Bóg może przebaczyć każdy grzech?
Każdy, tak.
Bez żadnego wyjątku?
Z wyjątkiem rozpaczy, powiedział. Na to nie ma lekarstwa. 

Cormac McCarthy, „Sodoma i Gomora”.
Przeł. Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie,
Kraków, 440 stron, w księgarniach od lutego 2013 
Na rozpacz u Cormaca nie ma miejsca. Między lufą pistoletu, końskim karkiem i meksykańskimi parowami zostało nieco przestrzeni na męską przyjaźń i miłość, ale nie na rozpacz. To nie ona napędza narrację. W kilku poprzednich powieściach amerykańskiego pisarza istotna była izolacja. To ona formowała bohaterów, którzy poddawszy się jej, byli zmuszani do określenia swojej pozycji w świecie i kiedy uznali ją za niewygodną – zmienienia jej. Izolował się wieczny wagabunda Suttree, wpadając tym samym w coraz większe kłopoty. Izolował się, z wielką szkodą dla ludzkości, Ballard, czyli tytułowe „Dziecię boże”. Izolowany od społeczeństwa był Cole w „Rączych koniach”, a Parham w „Przeprawie” to prawdziwy wyrzutek. Tym razem jest nieco inaczej, bohaterowie znaleźli swoje miejsce na ziemi, farma Maca to nie powojenny amerykański PGR, ale ranczo pierwsza klasa, na którym nieznane są słowa wyzysk, przemoc, chamstwo, za to przez wszystkie przypadki odmienia się słowo „pomoc”. Idealne miejsce, żeby się zestarzeć, ale nie dla takich niespokojnych duchów, jak nasze dwa urwisy. Jednocześnie z łatwością przychodzi stworzenie McCarthy’emu manichejskiego świata, w którym Amerykanie są po jasnej, zaś Meksykanie – ciemnej stronie mocy. Pogranicze jawi nam się jako terytorium uniwersalnego pojedynku dobra ze złem, w którym jedynymi wygranymi są producenci broni.

Pomimo sporego ładunku religijnego, „Sodoma i Gomora” nie zamienia się w uduchowiony traktat. Oczywiście, jak zwykle u McCarthy’ego są pytania o przeszłość, świat i człowieka, ale w „Sodomie...” są zadawane jakby mimochodem, między kolejnymi miłosnymi poświęceniami Grady’ego nie czujemy się jak w teleturnieju prowadzonym przez Schopenhauera. Momentami powieść staje się fantazyjnym przypisem do dziesiątego przykazania, bo jak inaczej traktować chęć odebrania przez Grady’ego Magdaleny, należącej przecież do meksykańskiego zakapiora Eduardo, właściciela burdelu? W tym przypadku jednak odebranie rzeczy należącej do kogoś jednoznaczne jest ze zwróceniem jej wolności, tak jak odebranie przez Parhama wilczycy matce naturze w „Przeprawie” miało na celu tylko i wyłącznie uratowanie zwierzęcia. A śmierć na to patrzy i śmieje się w kułak, popijając tequilę. Bo jedyną rzeczywistą granicą trylogii pogranicza, każdej trylogii i każdego pogranicza, jest śmierć.  

„Sodoma i Gomora” nie kończy się wraz z końcem właściwej opowieści. Po niej następuje epilog, będący przypowieścią o dalszych losach Parhama. To zdecydowanie jedna z najsłabszych części dzieła McCarthy’ego, dzieła niewielkiego, obejmującego przecież dziesięć powieści, lecz nieprzeniknionego. Ten przypis krążący między pomysłami de Saussure’a a teoriami na temat snu rozczarowuje i wprawia w zakłopotanie. Czy genialny pisarz naprawdę wysmażył kilkadziesiąt stron w klimacie kowbojskiej filozofii ludowej? Trochę tak. Można nie czytać, ale można też wpaść w rozpacz i wyobrażać sobie przyszły świat bez kolejnych powieści McCarthy’ego, tych epickich drogowskazów, ostatecznie zawsze prowadzących na manowce istnienia. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.