„Holender tułacz” Wagnera w Berlinie
fot. M. Baus / Staatsoper im Schiller Theater

„Holender tułacz” Wagnera w Berlinie

Stanisław Suchora

Wisienką na torcie był moment, w którym w bitewnym zamieszaniu w ręce Senty trafiła ogromna szabla – bohaterka dokańczała dzieła w zaleconym najwyraźniej przez reżysera trybie low motion

Jeszcze 1 minuta czytania

Przypadająca w tym roku 200. rocznica urodzin Richarda Wagnera obfituje na całym świecie w nowe wystawienia jego dzieł. Berlińska Staatsoper włączyła się w te obchody, proponując swojej publiczności przygotowaną we współpracy z operą w Bazylei nową inscenizację „Holendra tułacza”. Utwór ten jest ważnym punktem na drodze artystycznej Wagnera; momentem pewnego przesilenia twórczego – kulminacji, której towarzyszyły również zawirowania w życiu osobistym kompozytora. Wszystko to tworzy atmosferę psychologicznego napięcia, co mogło być impulsem dla Philippa Stölzla. „Holender tułacz” jest bowiem w jego interpretacji studium szaleństwa Senty – przedstawicielki żeńskiej połowy XIX-wiecznego społeczeństwa mieszczańskiego w Europie.

Ryszard Wagner „Holender tułacz”. Daniel Harding (dyr.), Philipp Stölzl (reż.), Staatsoper im Schiller
Theater w Berlinie
, premiera 28 kwietnia 2013

Stölzl wykazał się pomysłowością, w bardzo inteligentny sposób łącząc niełatwy do przedstawienia na dużej scenie indywidualny dramat psychologiczny z epickim wymiarem dzieła Wagnera. Akcja opery rozgrywa się bowiem w salonie bogatego domu kupieckiego; w głębi wisi potężny obraz przedstawiający morską burzę w stylu Caspara Davida Friedricha. Tu właśnie, na początku opery, zastajemy pogrążoną w lekturze Sentę (później okaże się, że jest to jej nieme alter ego).
Gdy uwertura dobiega końca, płótno obrazu unosi się jak kurtyna, odsłaniając scenerię podobną do tej namalowanej. W niej chwilę później pojawią się marynarze (w czarnych płaszczach i kapeluszach sztormowych), którzy za pomocą przyniesionych przez siebie lin dosłownie zacumowali w salonie, co tworzy wyraźny pomost między światem rzeczywistym a światem wyobraźni (Senty) przedstawioną na obrazie. Odtąd akcja opery toczyć się będzie w obu światach – czasem osobno, czasem paralelnie.

Reżyser nawiązuje do XIX-wiecznych pism medycznych, opisujących przypadki histerii u młodych kobiet (wywołanej często przez... nadmierny apetyt czytelniczy). Objawiające się stopniową utratą kontaktu z rzeczywistością schorzenie prowadzić miało zwykle do samookaleczeń, a w ekstremalnych przypadkach nawet do samobójstwa. Taki właśnie koniec spotkał Sentę, która w rzeczywistym świecie mieszczańskiego salonu zadała sobie śmierć stłuczoną butelką.

fot. M. Baus / Staatsoper im Schiller Theater

Wszystko na scenie wygląda przekonująco: wspaniały pomysł z alter ego Senty, która wchodzi w interakcje z postaciami z obrazu w czasie kiedy prawdziwa bohaterka wykonuje identyczne ruchy w pustym salonie, bądź w otoczeniu osób, które nie rozumieją jej dziwnych zachowań. Aż do sceny ślubu Senty z Holendrem. 
W tym momencie stało się coś podobnego do tego, co dwa lata temu w Paryżu w inscenizacji Güntera Krämera: wejście na scenę ubranej w suknię ślubną z welonem, grającej pijaną korpulentnej Emmy Vetter bardzo skutecznie wywołało na sali śmiech, a pojawienie się nietrzeźwych weselników tylko pogorszyło sprawę. Dalej, niestety, było jeszcze gorzej – z niewyjaśnionych przyczyn panna młoda postanowiła bowiem zmasakrować gości butelką, w czym pomogli jej chwilę później przybyli z obrazu marynarze Holendra. Dodam tylko, że wyglądali jak zbiry-zombie kapitana Barbossy z „Piratów z Karaibów” .

Wisienką na torcie był moment, w którym w powstałym bitewnym zamieszaniu w ręce Senty trafiła ogromna szabla – bohaterka dokańczała dzieła w zaleconym najwyraźniej przez reżysera trybie low motion (sic!). Tych fatalnych piętnaście minut zepsuło całe przedstawienie, nie pozwalając publiczności nawet na odrobinę współczucia dla umierającej na scenie Senty.

fot. M. Baus / Staatsoper im Schiller Theater

Jeśli chodzi o stronę muzyczną, najbardziej zapamiętam... akustykę Schiller Theater. W tej sali, która służy głównie przedstawieniom dramatycznym, publiczność może usłyszeć wszystkie detale i niuanse głosów aktorów. W wypadku masywnej orkiestry sprzyjająca selektywności akustyka stała się jednak przeszkodą – mimo wysiłków Daniela Hardinga. W ten sposób zebrana w teatrze publiczność miała raczej do czynienia z wiwisekcją muzyki Wagnera – każdy z jej elementów brzmiał jakby z osobna. Zawiódł mnie także chór Staatsoper, który brzmiał niejednolicie i dość miałko. Na pochwałę zasługują za to śpiewacy – Michael Volle (Holender) oraz Tobias Schabel (Daland). A niekwestionowaną gwiazdą wieczoru była Emma Vetter (Senta), z pięknym i silnym głosem, zdolnym nie tylko konkurować z tutti orkiestry, ale także odmalowywać rozmaite emocje targające graną przez nią postać.

Szkoda, że to inteligentne przedstawienie zostało okaleczone nieprzemyślanymi do końca piętnastoma minutami z III aktu. Wagner nie znosi tandety.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.