Dziennik żałobny
Ron Brinkmann / Flickr CC

Dziennik żałobny

Roland Barthes

Jeszcze 3 minuty czytania

 26 października 1977

Pierwsza noc poślubna.
Ale pierwsza noc żałobna? 
 

27 października

 – Nigdy nie poznał pan ciała Kobiety!
– Poznałem ciało mojej chorej, a później umierającej matki.


27 października

Każdego ranka, około 6:30, gdy na zewnątrz jest jeszcze noc, dudnienie metalowych pojemników na śmieci.
Mówiła z ulgą: noc się wreszcie skończyła (w nocy cierpiała samotnie, okropność).   
 

28 października

Odprowadzając ciało mamy z Paryża do Urt (z JL i konwojentem): postój na obiad w małej wiejskiej knajpie, w Sorigny (za Tours). Konwojent spotyka tam „kolegę” (który odprowadza ciało do Haute-Vienne) i je z nim obiad. Przechadzam się z Jeanem-Louisem wzdłuż placu (w kierunku okropnego pomnika pomordowanych); klepisko, zapach deszczu, nędza prowincji. I oto coś jakby smak życia (spowodowany łagodnym zapachem deszczu), pierwsza demobilizacja, jakby ulotne drgnienie.   
 

29 października 

To dziwne, jej głosu, który znałem tak dobrze, głosu, o którym mówi się, że jest ziarnem wspomnienia („droga intonacja...”), już nie słyszę. Niby miejscowa głuchota...
 

29 października

W zdaniu: „Ona już nie cierpi”, do czego, do kogo odsyła „ona”? Co znaczy ta teraźniejszość?
 

29 października 

Myśl – zdumiewająca, jednakże nie przykra – że ona nie była dla mnie „wszystkim”. W przeciwnym razie nie napisałbym dzieła. Od chwili, gdy zacząłem się nią opiekować, faktycznie więc przez sześć miesięcy, była dla mnie wszystkim i zupełnie zapomniałem, że w ogóle pisałem. Nieprzytomnie byłem już tylko dla niej. Wcześniej ona starała się być przezroczysta, abym ja mógł pisać.
 

30 października 

Wiele osób nadal mnie kocha, jednakże odtąd moja śmierć nie zabiłaby już nikogo.
– i to właśnie jest nowe.
(A Michel?) 

1 listopada 

Chwile, w których jestem „roztargniony” (rozmowa, w razie potrzeby żart) – jakby nieczuły – po których następują nagle straszliwe emocje, aż do łez.

Nierozstrzygalność sensu: można równie dobrze powiedzieć, że nie jestem niewrażliwy, że nie wyrażam się przez zewnętrzną emocjonalność, kobiecą („powierzchowną”), przeciwną poważnemu wyobrażeniu o „prawdziwym” bólu – jak i że jestem głęboko zrozpaczony, walczący o zmianę, nierzucający cienia na wszystko wokół siebie, ale chwilami niedający już rady i „upadający”.
 

2 listopada

(Wieczór z Marco)
Teraz już wiem, że moja żałoba będzie chaotyczna
 

4 listopada

Dziś, około 17, wszystko się jakoś porządkuje; nastała krańcowa, głucha samotność, niemająca odtąd innego kresu jak moja własna śmierć.
Ucisk w gardle. Moje rozbicie skłania mnie do zrobienia sobie herbaty, napisania kawałka listu, odłożenia jakiegoś przedmiotu – tak jakbym, rzecz potworna, rozkoszował się posprzątanym mieszkaniem, „moim własnym”, ale ta rozkosz przykleja się do mej rozpaczy.
Wszystko to odbiera wartość wszelkiej pracy.
 

4 listopada

Około 18: mieszkanie jest ciepłe, miłe, jasne, czyste. Czynię je takim, energicznie, z oddaniem (rozkoszuję się tym z goryczą): odtąd i na zawsze sam jestem moją własną matką.
 

5 listopada

Smutne popołudnie. Szybkie zakupy. U cukiernika (błahostka) kupuję ciastko migdałowe. Obsługując klientkę, mała kelnerka mówi Voilà. Używałem tego słówka, przynosząc coś mamie, kiedy się nią opiekowałem. Pewnego razu, już pod koniec, półprzytomna, powtórzyła to Voilà niczym echo (je suis là, słowo, które mówiliśmy sobie przez całe życie).

To słowo wypowiedziane przez kelnerkę sprawia, że do oczu napływają mi łzy. Płaczę długo (powróciwszy do pustego mieszkania).
Tak mogę ująć mą żałobę.

Nie ma jej bezpośrednio ani w samotności, ani w świecie empirycznym etc.; dysponuję tutaj pewną swobodą, opanowaniem, które sprawiają, że ludzie wierzą, że cierpię mniej, niż mogliby przypuszczać. Żałoba jest tam, gdzie następuje rozdarcie miłosnej relacji, tego „kochaliśmy się”. Punkt najbardziej palący w punkcie najbardziej abstrakcyjnym...
 

6 listopada

(Wczoraj) zrozumiałem kilka spraw: błahość tego, co mnie poruszało (urządzanie, komfort mieszkania, plotkowanie, a czasem nawet śmiechy z przyjaciółmi, plany etc.).

Moja żałoba jest żałobą relacji miłosnej, a nie organizacji życia. Nachodzi mnie za sprawą słów (miłości) pojawiających się w mej głowie...
 

11 listopada

Samotność = nie mieć nikogo, komu można powiedzieć: wrócę o tej i o tej godzinie, albo do kogo można zatelefonować (powiedzieć): voilà, już wróciłem.
 

16 listopada

Teraz wszędzie, na ulicy, w kawiarni, nieuchronnie widzę ludzi w stanie przedśmiertnym, to znaczy w ścisłym sensie jako śmiertelników. – I z nie mniejszą oczywistością widzę ich jako niezdających sobie z tego sprawy.
 

16 listopada

Czasami porywy pragnienia (na przykład podróży do Tunezji); ale są to tylko pragnienia sprzed – jakby anachroniczne; pochodzą z drugiego brzegu, z innego kraju, z kraju sprzed. – Dziś ten kraj jest płaski, ponury – niemal bez wody – i śmieszny. 
 

19 listopada 

[Pomieszanie statusów]. Całymi miesiącami byłem jej matką. To tak, jakbym stracił córkę (ból większy od tego? Nie myślałem o tym).
 

21 listopada

Od śmierci mamy pewnego rodzaju trawienna nadwrażliwość – jakbym został trafiony w miejscu, o które się najbardziej troszczyła: posiłki (choć przecież już od miesięcy mi ich nie przygotowywała).
 

25 listopada 1977 

+ spontaniczność
Co nazywam spontanicznością: jedynie ów stan krańcowy, w którym, na przykład, mama, z dna swej gasnącej świadomości, nie myśląc o własnym cierpieniu, powtarza mi: „Źle, źle siedzisz” (gdy właśnie wachluję ją, siedząc na taborecie).
 

11 grudnia

W najciemniejszym jądrze cichego, niedzielnego poranka:
Wzbiera we mnie teraz stopniowo poważny (desperacki) temat: jaki sens ma odtąd moje życie? 
 

12 lutego 1978

Śnieg, dużo śniegu w Paryżu; to dziwne.
Powtarzam sobie i cierpię z tego powodu: nigdy już go nie zobaczy, a ja nie będę mógł jej o nim opowiedzieć. 
 

6 marca 1978

Mój płaszcz jest tak smutny jak mój czarny lub szary szal, który zawsze nosiłem; wydaje mi się, że mama nie mogłaby go ścierpieć, i już słyszę, jak mówi mi, bym włożył coś kolorowego.
Po raz pierwszy zakładam więc kolorowy szalik (w szkocką kratę).
 

24 marca 1978

Zgryzota niczym kamień...
(zawieszony u szyi,
we mnie)
 

3 kwietnia

Rozpacz: słowo jest zbyt teatralne, należy do języka.
Kamień.            

                              Żałoba                                                                                                                                                          Casa27 kwietnia 1978
poranek mego
powrotu do Paryża

– Przez dwa tygodnie spędzone tutaj nie przestawałem myśleć o mamie i cierpieć z powodu jej śmierci.
– Bez wątpienia w Paryżu wciąż jest dom, system, który był mój, kiedy ona jeszcze żyła.
– Tutaj, w oddali, cały ten system się rozpada. Co sprawia, paradoksalnie, że cierpię o wiele bardziej, kiedy jestem „na zewnątrz”, daleko od „niej”, w przyjemności (?), w „rozrywce”. Tam, gdzie świat mówi mi „Masz tutaj wszystko, by zapomnieć”, zapominam tym mniej.
 

17 maja 1978

Dziś wieczorem głupi i wulgarny film, „One Two Two”. Akcja rozgrywa się w dobie afery Stavisky’ego, kiedy i ja żyłem. Ogólnie rzecz biorąc, film niczego mi nie przypomina. Lecz nagle wstrząsa mną pewien szczegół dekoracji: mówiąc najprościej, zwykła lampa z plisowanym abażurem i wiszącym wyłącznikiem. Mama zrobiła taki sam – korzystając z techniki batiku. Nagle cała staje mi przed oczami.
 

18 maja 1978

Podobnie jak miłość, żałoba uderza w świat, w towarzystwo, irrealnością, natręctwem. Stawiam opór światu, cierpię od tego, czego ode mnie żąda, od jego żądania. Świat powiększa mój smutek, moją oschłość, moje zagubienie, moją irytację etc. Świat mnie przygnębia.
 

18 maja 1978

(wczoraj)
Z Café de Flore widzę kobietę siedzącą na parapecie witryny księgarni La Hune; w ręce trzyma szklankę, wygląda, jakby się nudziła; mężczyźni odwróceni plecami, pierwsze piętro zapełnione. Przyjęcie. 
Przyjęcia majowe. Smutne i przygnębiające wrażenie społecznego i sezonowego stereotypu. Przejmujące. Myślę: mamy już nie ma, a głupie życie trwa.
 

18 maja 1978 

Śmierć mamy: być może jedyna rzecz w moim życiu, której nie przeżyłem neurotycznie. Moja żałoba nie była histeryczna; dla innych była ledwie dostrzegalna (być może dlatego, że myśl „teatralizowania” jej byłaby mi nieznośna); i bez wątpienia, gdybym był bardziej histeryczny, afiszował się z depresją, odrzucał świat, zaprzestał życia towarzyskiego, byłbym mniej nieszczęśliwy. I widzę, że brak neurozy to nic dobrego, że nie jest to dobre.
 

25 maja 1978

Kiedy mama żyła (to znaczy przez całe moje dotychczasowe życie), tkwiłem w neurozie ze strachu przed jej utratą.
Teraz (tego właśnie uczy mnie żałoba) ta żałoba jest, by tak rzec, jedynym punktem mnie, który nie byłby neurotyczny: tak jakby mama, obdarowując mnie po raz ostatni, zabrała złą część, neurozę, daleko ode mnie. 
 

28 maja 1978

Prawda żałoby jest całkiem prosta: teraz, gdy mama nie żyje, jestem przyparty do śmierci (nie oddziela mnie już od niej nic oprócz czasu).
 

9 czerwca 1978

Dzisiejszego ranka przechadzka po kościele Saint-Sulpice, w którym zachwyca mnie prosty architektoniczny ogrom: pobyć w architekturze – siadam na sekundę; rodzaj instynktowej „modlitwy”: oby udało mi się napisać książkę „Foto-Mama” (Photo-Mam). Po chwili zauważam, że wciąż o coś proszę, że wciąż czegoś chcę, pchany naprzód przez dziecinne Pragnienie. Usiąść w tym samym miejscu pewnego dnia, zamknąć oczy i o nic nie prosić... Nietzsche: Nie modlić się, błogosławić.
Czy nie do tego właśnie powinna doprowadzić żałoba?
 

11 czerwca 1978

Popołudnie z Michelem, porządkowanie rzeczy mamy.
Z początkiem dnia przeglądanie jej zdjęć.
Straszna żałoba zaczyna się na nowo (choć nigdy się nie skończyła). 
Rozpoczynać bez odpoczynku. Syzyf. 
 

(15 czerwca)

Wszystko zaczyna się od nowa: przesyłane maszynopisy, prośby, historie tych czy innych, i każdy popychający przed sobą, bezwzględnie, swoje małe żądanie (miłości, uznania): ona dopiero co zniknęła, a świat znów mnie ogłusza: kontynuacja.
 

24 czerwca 1978

W żałobie uwewnętrznionej nie ma prawie znaków.
To dopełnienie wewnętrzności absolutnej. A jednak wszystkie mądre społeczeństwa zalecały i skodyfikowały uzewnętrznienie żałoby.
Kłopot z naszym polega na tym, że neguje żałobę.
 

9 lipca 1978 

Opuszczając mieszkanie przed wyjazdem do Maroka, usuwam kwiat zostawiony w miejscu, gdzie mama leżała chora – i na nowo ogarnia mnie okropny strach (przed jej śmiercią): por. Winnicott: jakże prawdziwe: strach przed tym, co już miało miejsce. Lecz rzecz jeszcze dziwniejsza: i co nie może powrócić. I to jest właśnie definicja ostateczności.
 

29 lipca 1978

(Obejrzałem film Hitchcocka „Pod zwrotnikiem Koziorożca”)
Ingrid Bergman (to było około 1946): nie wiem dlaczego, nie wiem, jak to powiedzieć, ta aktorka, ciało tej aktorki mnie wzrusza, dotyka we mnie czegoś, co przypomina mi mamę: jej karnacja, jej zwyczajne, a jakże piękne dłonie, wrażenie świeżości, kobiecości nie-narcystycznej... 
 

1 sierpnia 1978

Literatura jest właśnie tym: czymś, czego nie mogę czytać bez bólu, bez zachłyśnięcia się prawdą, wszystkim tym, co Proust napisał w listach o chorobie, odwadze, śmierci swej matki, o swej zgryzocie etc.
 

18 sierpnia 1978

W pokoju, w miejscu, gdzie leżała chora, gdzie umarła i gdzie mieszkam teraz ja, na ścianie, do której przylegało wezgłowie łóżka, powiesiłem ikonę – nie z powodu wiary – i zawsze kładę tam kwiaty na stole. Właśnie przestałem chcieć podróżować, bym mógł być tutaj, by kwiaty już nigdy nie zwiędły.
 

1 maja 1979

Nie byłem taki jak ona, ponieważ z nią (w tym samym czasie) nie umarłem.


Przeł. Kajetan Maria Jaksender 



Fragmenty pochodzą z „Dziennika żałobnego”, który w końcu maja ukaże się w nowej serii wydawniczej Teatru Polskiego we Wrocławiu.

9 lutego 2013 w Teatrze Polskim odbyła się premiera „Mitologii” wg Barthes'a w reżyserii Pawła Świątka.