James Blake i cała reszta
James Blake, zdj. Polydor

James Blake i cała reszta

Angelika Kucińska

Zbyt piosenkowy na dubstep, zbyt nowoczesny na folk, zbyt biały na soul. Muzyka Jamesa Blake’a wymyka się prostym gatunkowym klasyfikacjom. I stąd jej potęga

Jeszcze 2 minuty czytania

Brian Eno. Michael Jackson. Ktoś jeszcze? Pewnie tak, choć takich, którzy zmieniali historię muzyki popularnej, operowali osobną retoryką, realizowali brawurowe, nowatorskie wizje – zarówno na poziomie kompozycji, jak i brzmienia – tworzyli własny, ikoniczny język i system gestów, powtarzany później przez stada aspirujących, było niewielu. Eno, niereformowalny fan eksperymentu i zdeklarowany zwolennik przewagi teoretycznego podejścia nad solidną praktyką, wymyślił ambient. Jackson opracował wzór na bezbłędny popowy przebój – do tej pory powielany w aranżacjach, teledyskach, scenografii koncertowych widowisk. Czy James Blake zasłużył na to, by dołączyć do elitarnego grona prekursorów? Od premiery drugiej, wydanej kilka tygodni temu płyty muzyka stało się jasne, że owszem, jak najbardziej. I nie bez powodu padły akurat te dwa nazwiska. Eno – prywatnie wielki idol Blake’a, który wziął udział w nagraniach „Overgrown” – jest symbolem innowacji i awangardy, Jackson – popowej uniwersalności. A Blake funkcjonuje przecież gdzieś pomiędzy rewolucją i piosenką.

Poza klasyką
Choć może pochwalić się prestiżowym dyplomem, nie ma najlepszego zdania o tych klasycznie wyedukowanych. „Klasycznie szkolony jest synonimem braku kreatywności. Jeżeli odwiedzisz konserwatoria muzyczne na całym świecie, nie znajdziesz w nich ludzi, którzy zaimponują ci kreatywnością”. Dwudziestoczteroletni dziś Blake uczył się w londyńskich Latymer School i Goldsmith’s College. W tej pierwszej wyjątkowo traktuje się szczególnie uzdolnionych podopiecznych – najbardziej muzykalni i obiecujący dostają krawat, który na szkolnych korytarzach odróżnia ich od tych uzdolnionych umiarkowanie. On krawata nigdy nie dostał. Nie chciał śpiewać w chórze, nie interesowała go orkiestra – zamiast tego został ulubionym „pianistą jazzowym” pedagogów i usłyszał, że muzyka, którą zamierza uprawiać, to zajęcie co najwyżej hobbystyczne. „Dominowało przekonanie, że to, co chcę grać, nie zagwarantuje mi wystarczających pieniędzy – że taką muzyką powinienem się zajmować w czasie wolnym. Jeżeli jesteś muzykiem z przekonania, po usłyszeniu czegoś takiego zaczynasz się buntować. Powtarzano mi, że komponowaniem mogę zajmować się w wolnych chwilach, a powinienem zdobyć tytuł inżyniera”.

Uparł się i wbrew przestrogom nauczycieli postanowił, że zostanie zawodowym pianistą – jak wielbiony przez Blake’a Art Tatum, mistrz fortepianowych improwizacji z lat 40. ubiegłego wieku. Żeby choć minimalnie zbliżyć się do wirtuozerii Tatuma, ćwiczył granie w nieludzkim tempie. Szybko, bardzo szybko, jeszcze szybciej. A potem usłyszał tę dziwną klubową muzykę, do której nie dało się tańczyć – powolną, basową, fizycznie inwazyjną. Na pierwszą dubstepową imprezę trafił przypadkiem – didżej przegonił z parkietu połowę klubu, Blake wyszedł ostatni. Chwilę później został pierwszą twarzą nowej brytyjskiej elektroniki. Nagrał serię singli – zauważonych i chętnie granych nie tylko przez niezależne radia. W duchu odkrytego właśnie dubstepu, ale i sięgających do klasyki r’n’b. Głosu używał wyłącznie jako dodatkowego instrumentu. Jego wczesne nagrania, świeże i formalnie zaskakujące, zwiastowały nadejście nowego w brytyjskiej muzyce klubowej, choć przełomu dokonał, gdy przestał błyszczeć jako producent i pokazał talent kompozytorski.

Pożyczona płyta
Tak, talent kompozytorski – choć umiejętność pisania piosenek to najczęstszy cel tych, którzy z nieufnością podchodzą do Jamesa Blake’a. W końcu długogrający debiut muzyka niosą dwie piosenki cudze. „Limit to Your Love” jest w oryginale kompozycją folkowej wokalistki Feist, a „The Willhelm Scream” to wariacja na temat utworu stworzonego przez Jamesa Litherlanda, jazzowego gitarzystę i ojca Blake’a. Ale refreny z drugiej ręki nie przesłoniły prawdziwej wartości albumu – brzmienia wychodzącego poza sezonowe klubowe trendy, nowoczesnego, wielkomiejskiego, minimalistycznego, ale w swoim umiarze piekielnie plastycznego. Skromne były też teksty, zbudowane z pojedynczych, zapętlonych jak mantra zdań – ubogie w słowa, bogate w treść. Takie teksty wymagały odpowiedniego tła. „Wydaje mi się, że szukałem sposobu na usprawiedliwienie tego, jak piszę. Gdybym pozostawił teksty nagie, tylko w akompaniamencie fortepianu, nie byłoby z tego piosenek. Te najkrótsze, przypominające haiku, potrzebują odpowiedniej przestrzeni”. Muzyki? Nie, na najlepszym debiucie 2011 roku nie chodziło o muzykę. „James Blake” to album pisany ciszą – budującymi dramaturgię pauzami, precyzyjnie rozłożonymi w strategicznych punktach piosenek. Przeciągnięte, nieme momenty stały się jego znakiem firmowym.

Blake to muzyk niezwykle świadomy i poszukujący. Z założenia odrzuca ograne patenty i wyeksploatowane triki, dlatego na „Overgrown”, drugim pełnometrażowym albumie muzyka, nie jest już ważne to, co dzieje się pomiędzy dźwiękami. „Overgrown” to album kompletny – od kompozycji, przez produkcję, po wokalną ekspresję Blake’a. Melodie – naturalne, tradycyjne, bezpretensjonalne, zakorzenione w muzyce dawnych bardów. Brzmienie – nowoczesne, oryginalne, wciąż minimalistyczne, efektowne, ale nie efekciarskie. Tuż przed premierą pierwszego albumu nazwisko Blake’a znalazło się na szczycie corocznej listy debiutantów, którzy zdefiniują brzmienie najbliższych dwunastu miesięcy. „Overgrown” definiuje brzmienie dekady. A nawet pokolenia.

Nie tylko folk
Powszechny dostęp, mniejsza rola eksperckich rekomendacji, eksplozja namaszczonych przez blogerów mikrogatunków. Internet zmienił rynek muzyczny – nie tylko w kategoriach dystrybucji czy promocji, ale i odbioru muzyki. I skoro już padł ten nieszczęsny „rynek” – przy okazji premiery „Overgrown” Blake udzielił wywiadu brytyjskiemu „Guardianowi”, w którym zaskoczył wyznaniem, że nie oburza go nielegalne ściąganie muzyki, że sprzedaż cyfrowa to fikcyjny koncept, bo jej konsekwencją nie jest posiadanie muzyki, a co najwyżej branie jej w leasing. I ostrożnie przyglądał się zabiegom marketingowców z wytwórni, którzy gimnastykowali się, by zapewnić albumowi jak najwyższą sprzedaż.

Pokolenie wychowane na serwisach streamingowych słucha inaczej – wszystkiego, częściej świadomie niż po omacku, wszechstronnie, kompetentnie i bez wartościujących podziałów na gatunki lepsze i gorsze. Hip-hopu i indie rocka, alternatywy i wysokobudżetowego popu. To samo pokolenie tworzy inaczej. Muzyka Jamesa Blake’a jest hybrydą. Słychać inspiracje klasycznym folkiem, tym z płyt Dylana, Neila Younga czy Joni Mitchell. Blake zresztą całkiem nieźle odnalazł się w prostych folkowych formach, w ramach wspólnego przedsięwzięcia z Justinem Vernomem (Bon Iver). Jego autorskie płyty to też folk – prosta, naturalna, konfesyjna, emocjonalna melodyka. Tyle że skonstruowany z zupełnie nowych elementów, zespolony w nieoczywistą hybrydę z minimalistyczną, udramatyzowaną elektroniką. W głosie Blake’a niektórzy słyszą Antony’ego Hegarty’ego, inni – soulowych gigantów (tego ostatniego porównania Blake wybitnie nie lubi). Mnogość tropów prowadzi do jednego wniosku – nie da się Jamesa Blake’a jednoznacznie zaklasyfikować, nazwać, wpisać w sezonowy trend. Jest James Blake i cała reszta. Daleko w tyle. I tak będą wyglądać tegoroczne podsumowania najlepszych płyt.



Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.