Produkt: Gombrowicz

Produkt: Gombrowicz

Grzegorz Wysocki

„Kronos” to dzieło pisarza poza godzinami pracy – gdy chce sobie zanotować, że kupił kurtkę, lampę i pudełko, pisze po prostu: „Kupiłem kurtkę, lampę i pudełko”

Jeszcze 4 minuty czytania

Wyjaśnijmy to sobie już na wstępie, by potem nie było niedomówień: „Kronos” nie jest największym wydarzeniem literackim XXI wieku. Nie jest „arcydziełem odnalezionym po latach” czy „największą sensacją literacką stulecia”. Nie jest, jak zarzeka się Rita Gombrowicz, „upartym poszukiwaniem podstaw własnego istnienia”. Wreszcie: nie jest „Kronos” uzupełnieniem ani (tym bardziej) zbiorem brakujących, przezornie usuniętych przez samego pisarza, intymnych i drastycznych fragmentów wielkiego „Dziennika”, które rzekomo zamierzał opublikować później. Parafrazując jeszcze jeden z licznych sloganów reklamujących tom: legenda nie tyle stała się prawdą, co raczej kolejnym produktem marketingowym.

*

Jestem absolutnym i nieuleczalnym psychofanem Gombrowicza (określenie „miłośnik” nie oddaje w pełni skali tej obsesji), który od czasów licealnych zaczytuje się w jego dziełach zachłannie i systematycznie. Jak inni wielbicie talentu pisarza, od dłuższego czasu niecierpliwie wyczekiwałem premiery „owianego legendą intymnego dziennika Witolda Gombrowicza”. Szkoda tylko, że publikacja od wielu miesięcy zapowiadana jako brakujące arcydzieło polskiej literatury i najbardziej tajemnicza książka w jej historii (coś jakby „Mesjasz” Gombrowicza), okazała się ostatecznie może niezupełnie kolekcją kwitów z pralni czy skrawków papieru wyciągniętych z kosza wybitnego twórcy, ale – z literackiego punktu  widzenia – czymś równie bezwartościowym.

Witold Gombrowicz, „Kronos”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 460 stron,
w księgarniach od maja 2013

To nie jest „Dziennik”

Rękopis „Kronosu” to zaledwie 68 kart formatu A4, które dzięki zastosowaniu wielkiego kroju pisma, szczegółowych i obszernych przypisów (niczym w serii Biblioteka Narodowa wydawnictwa Ossolineum), wzbogacenia o wstęp i posłowie oraz liczne fotografie, udało się rozbudować do 460  stron (!). Zachwycony odbiorca, który po raz pierwszy bierze tom do ręki, może pomyśleć, że oto trzyma w ręku pełnowartościowe, skończone, „cudownie odnalezione” dzieło ulubionego pisarza. Nic bardziej mylnego. Zdaje się, że na palcach jednej ręki będziemy mogli policzyć czytelników, którzy nie poczują się oszukani, gdy w końcu – po lekturze tuzina wywiadów z Ritą Gombrowicz oraz pochłonięciu setki bombastycznych sloganów reklamowych i bezmyślnie powtarzających je artykułów prasowych – zajrzą do samego „Kronosu”. 

„Kronos” to surowe, pełne powtórzeń i skrótów, notatki, które z literaturą tyle tylko mają wspólnego, że ich autorem jest pisarz. Gombrowicz prowadził je wyłącznie na użytek osobisty i naprawdę trudno uwierzyć w propagowaną obecnie przez wydawnictwo oraz wdowę po pisarzu „prawdę”, że brał pod uwagę ich publikację w odległej nawet przyszłości. Kolejne – mówiąc eufemistycznie – lapidarne zapiski układają się w swoiste kalendarium życia autora „Kosmosu”. Rok po roku, miesiąc po miesiącu – równoważniki zdań i pojedyncze wyrazy (zdanie wielokrotnie złożone zdarza się może raz na kilka miesięcy).

Beznamiętny i bezrefleksyjny rejestr imion i/lub nazwisk osób, z którymi pisarz się spotykał i rozstawał, przyjaźnił się i zrywał znajomość, jadał i dyskutował. Ograniczone najczęściej do jednego słowa (imię, pseudonim, profesja, cecha szczególna) wyliczenia partnerów erotycznych, schadzki z prostytutkami, seks uprawiany z kobietami i mężczyznami. Nazwy kawiarń i restauracji, zmiany adresu zamieszkania oraz miejscowości, w których Gombrowicz spędzał urlopy, uprawiał literaturę i/lub seks. „Walka o sławę”: wymiana listów z wydawcami, tłumaczami i pisarzami, tytuły pism literackich, w których pisał lub pisano o nim, tytuły – w miarę upływu czasu coraz liczniejszych – przekładów powieści i sztuk, nagród literackich, stypendiów i płynących zewsząd wyrazów uznania. Drobiazgowy, laboratoryjny spis chorób i dolegliwości (wrzody, egzemy, choroby weneryczne, katary i gorączki, bóle głowy i bóle żołądka) oraz sposobów leczenia tychże (tabletki, szczepionki, a nawet leki homeopatyczne). Wyliczenia księgowego-amatora: coroczny raport (suma zysków i strat, wpływy do „kasy”, sprawdzanie stanu konta), informacje o pożyczkach i zakupach, detaliczne zapisy zarobków oraz honorariów za artykuły czy przekłady.

„Montevideo, noc u krewnych, spacer, Puerto. Omnibusem do Piriapolis. Cambio, Demetrio, Żyd Weiblot, jadam w Lujan i Papagallo. Szukanie mieszkania dla Gomy i mnie. Wynajmuję w lasku. Bar San Sebastian – szachy. Grisoli. Nani (Ślepowicz!). Pelusa. Kupiec. Dyskusja” – notuje na przykład Gombrowicz w grudniu 1961 roku. Kilka lat później (znów wybieram cytat na chybił trafił): „Żołądek pobolewa. 19.20 telewizja, Taironi i Kosko. Osłabienie w nogach (też spuchnięte), poza tym kurcze mięśniowe w rękach i nogach oraz pobolewanie żołądka. Marinov, że ciśnienie 17, skoczyło, zakazał soli. Nowe obrazy Jaremów. Propozycja japońska, 2000 dols. Dentysta – 2 zęby – 2000 NF!”. W sierpniu 1967 czytamy z kolei: „Gorączka powolutku znika. 8-go Rita do Włoch. Turyn, z Alastair, stamtąd do Paryża. 10-go Paczowscy, dobra kuchnia, dyskusje, zaczynam jeść. 14-16 Kot, omawianie spraw. 8-go kortyzon 100 (od 3 V 80), kiepski oddech. Wydanie japońskie Porno (straszne)”.

Wszystkie te „wątki”, poszczególne składowe prywatnego notatnika/kalendarium pisarza (literatura, erotyka, pieniądze, zdrowie, przyjaźnie), wymieszane ze sobą bez jakichkolwiek reguł, skotłowane, jeszcze bardziej potęgujące chaotyczność i enigmatyczność tych nieprzeznaczonych do druku zapisków. Nie ma tutaj żadnych masek i gier z czytelnikiem, nie ma stylizacji literackiej ani Formy, nie ma żadnych głębszych refleksji ani zdań, które pensjonarki zechcą podkreślać i przepisywać do swych bogato zdobionych kajecików. To nie jest literatura i – jakby to powiedział Zygmunt Bauman – to nie jest „Dziennik”.

Odcyfrowywanie szyfrogramu

Lektura „Kronosu” to droga przez mękę i żmudne przedzieranie się przez gąszcz przypisów, które i tak nie wyjaśnią nam wszystkich niejasności. Powtórzę raz jeszcze: „Kronos” nie jest pełnoprawnym utworem literackim, lecz prywatnym notesem pisarza. Nie dziwi mnie wcale, że prace nad książką, tj. nad opracowaniem ogromnej liczby uzupełnień i wyjaśnień, dzięki którym zagubiony czytelnik będzie mógł cokolwiek zrozumieć z tego szyfrogramu, trwały kilka lat, a „specjalny zespół” pod kierunkiem prof. Jerzego Jarzębskiego nie tyle redagował, co raczej „odcyfrowywał rękopis”. Niektóre zapiski są tak enigmatyczne, że nie mówią nic nawet zawodowym gombrowiczologom. Natomiast niewyrobiony czytelnik dowie się z przypisów nawet, kim był Jerzy Giedroyć, Antoni Słonimski czy Ernesto Sabato.

 Z kolei „czytelnik profesjonalny” szybko zauważy, że o ile część uzupełnień jest zbędna i zbyt szczegółowa, o tyle w innych fragmentach – wręcz przeciwnie. Przykładem chociażby odsyłacze bibliograficzne – w części przypisów odsyła się zainteresowanych odbiorców do tekstów opublikowanych w trzech tomach „Variów”, a w części – nie wiedzieć dlaczego – takiej informacji brak. I tak, nie dowiemy się, że na język polski przełożono także artykuły Gombrowicza publikowane w „La Nación” czy jedyny numer jego autorskiego pisma literackiego „Aurora”. Kiedy Gombrowicz wspomina o niepomyślnym liście od Jana Nowaka-Jeziorańskiego czy liście od Leo Lipskiego o Buberze, dzięki przypisom dowiemy się, kim są wyżej wymienieni, ale nie przeczytamy ani słowa na temat szczegółów ich korespondencji. A skoro już o Buberze mowa – z lektury „Kronosu” owszem, wyniesiemy wiedzę, że był filozofem i teologiem żydowskim, z którym Gombrowicz korespondował w latach 1951-1955, ale już nie o tym, że część tych listów znajdziemy w tomie „Gombrowicz w Argentynie”.

Wielki stylista kupuje sobie pudełko

„Kronos” to tekst ewidentnie użytkowy (typowe, prowadzone przez wielu z nas, zapiski „ku pamięci”, dzięki którym zawsze możemy sprawdzić co, gdzie, kiedy, z kim lub za ile) i tak bardzo nieliteracki, że aż trudno uwierzyć, iż to „dzieło” spisane ręką Gombrowicza. Jak to? Wielki stylista i mistyfikator również notował swoje seksualne podboje i zapisywał, co dzisiaj przyniósł ze sklepu? Paradoksalnie, publikacja tego surowca, wystawienie na widok publiczny nagiego Gombrowicza, Gombrowicza bez maski i bez Formy, powinna jeszcze wyraźniej uświadomić skalę jego pisarskiego geniuszu.

I tak, chcąc potraktować „Kronos” jako coś więcej niż materiał dla przyszłych pokoleń gombrowiczologów, możemy go użyć jako przekonującego argumentu przeciwko osobnikom, którym wydaje się, że nic łatwiejszego pod słońcem od siadania przy biurku i pisania „z głowy” kolejnych powieści czy dramatów. „Kronos” bowiem to dzieło pisarza poza godzinami pracy, który, gdy chce sobie (podkreślam: „sobie”, a nie „czytelnikom”!) zanotować, że kupił kurtkę, spodnie, koszule, pulower, lampę i pudełko, pisze po prostu: „Kupiłem kurtkę, spodnie, koszule, pulower, lampę i pudełko” (grudzień 1967).

Fakt, że „Kronos” nie jest literackim arcydziełem, nie oznacza jednak, iż nie powinien zostać upubliczniony. Pomijam tu wątpliwości natury etycznej (na przykład czy powinno się wydawać drukiem pisma wyłącznie do użytku własnego? czy spadkobiercy mają prawo do ich niszczenia i cenzurowania wedle własnego uznania? czy, jeśli już decydujemy się na publikację, powinniśmy usunąć najbardziej intymne i drastyczne fragmenty, szczególnie, gdy mamy pewność, że ich autor nigdy nie zdecydowałby się na ich publikację? etc.), to temat na osobne rozważania, którym – jako moralista wątpliwej jakości – wolałbym się tutaj nie oddawać.

Kup pan Gombrowicza!

Problem, który mnie frapuje, tkwi zupełnie gdzie indziej, mianowicie w przesadzonej, żałosnej hucpie promocyjnej, której nadrzędnym, a może jedynym, celem jest jak najwyższa sprzedaż książki i uczynienie z „Kronosu” lektury obowiązkowej tego sezonu. Uważam, że w ten sposób wielką krzywdę wyrządzono tak Gombrowiczowi, „Kronosowi” i – patrząc w szerszej perspektywie – być może całemu twórczemu dorobkowi pisarza, jak również rzeszom wyprowadzonych w pole, złapanych na – jak się okazuje – wciąż skuteczny haczyk skonstruowany ze „skandalu”, „sensacji”, „seksu”, „legendy” i „tajemnicy”.

Czy niedoświadczony czytelnik, który nie zna powieści i dramatów pisarza, a po „Kronosa” sięgnął, bo wszyscy dookoła na ten temat mówią i piszą, rozczarowany zapiskami sięgnie jeszcze po „Trans-Atlantyk”, „Pornografię” czy właściwy „Dziennik? W końcu materiały na temat „Kronosu” publikowane w największych portalach internetowych, a także m.in. w „Newsweeku”, „Gazecie Wyborczej” czy „Książkach” nie sugerowały, że to rzecz wyłącznie dla gombrowiczologów i czytelników, którzy znają przynajmniej kanoniczne utwory autora „Ślubu”. Nie, sugestia była raczej taka, że mamy do czynienia z „najgorętszym hitem sezonu” i „bestsellerem, który musisz znać”, niezależnie od tego, czy jesteś gospodynią domową, bywalcem PKP Powiśle czy przedstawicielem grillującej i pracującej w korpo klasy średniej.

Krytykowanie (braku) wartości literackiej „Kronosu” jest banalnie łatwe, ale uczulam na niezwykle ważne rozróżnienie – jest to nie tyle krytyka „Kronosu” Witolda Gombrowicza, co raczej „Kronosu” Wydawnictwa Literackiego, a więc „Kronosu” atrakcyjnie opakowanego, hucznie rozreklamowanego, wszem i wobec polecanego. Co najsmutniejsze, a zarazem charakterystyczne dla podłych czasów, w których przyszło nam żyć – Gombrowicz w całej tej promocyjnej imprezie jest postacią co najmniej drugorzędną, jest marką i gwarancją jakości „produktu książkowego” wciskanego naiwnemu klientowi jako „największa sensacja literacka XXI wieku!”, jest kurą znoszącą złote jaja i maszynką do produkcji pieniędzy.

Pamiętnik z okresu sprzedawania

Proszę zauważyć, że nie krytykuję „Kronosu” za to, że jest prywatnym notesem pisarza (bo byłoby to co najmniej durne z mojej strony) oraz, że nie krytykuję Gombrowicza za to, że napisał słabą książkę (bo, jak już się rzekło, nie jest to książka Gombrowicza). „Kronosowi” dostaje się przede wszystkim za to, w jaki sposób wciska się go nam na plakatach i billboardach, a nikt przy zdrowych zmysłach nie zaneguje oczywistego faktu, iż jednocześnie mamy do czynienia z ważkim i cennym dokumentem historycznoliterackim, osobistym kalendarium życia i twórczości Wielkiego Pisarza.

Gdyby nie przesadzone slogany reklamowe, hurraoptymistyczne hasła promocyjne oraz mocno naciągane teksty towarzyszące (myślę tutaj nie tylko o wstępie Rity Gombrowicz, ale też, niestety, posłowiu prof. Jerzego Jarzębskiego, czy recenzji Tadeusza Sobolewskiego, który na łamach „Gazety Wyborczej” pisał m.in. o… „Flaubertowskiej zwięzłości i obiektywizmie” panujących w tych zapiskach), czytalibyśmy wszyscy „Kronos” zupełnie inaczej, z dużo większą cierpliwością i wyrozumiałością. Niestety, na długo przed premierą książki wzniesiono tak olbrzymią i doskonale naoliwioną machinę promocyjną, że w jej cieniu skromny, niedoskonały i chaotyczny „Kronos” musiał się wydać zupełnym nieporozumieniem.

Promocja „Kronosu” to niewątpliwie majstersztyk. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że sposób, w jaki właśnie sprzedaje się nam Gombrowicza, jest na tyle znaczący, że powinno się go (ten, jakby powiedzieli specjaliści, case) analizować w przyszłości na wszystkich kierunkach studiów związanych z reklamą, marketingiem i PR-em. To akcja promocyjna na miarę naszych czasów, mistrzowskie połączenie reklamy, sztuczek PR-owych i – mniej lub bardziej znaczących – manipulacji.

Pytanie: czy gdyby tego wszystkiego zabrakło, „Kronos” na długo przed premierą trafiłby na listy bestsellerów? Jak z dumą donosi wydawnictwo: „Po raz pierwszy w historii książka Witolda Gombrowicza zajmuje pierwsze miejsca na listach przedsprzedaży w Merlin.pl oraz Empik.com!”. I o to właśnie chodziło. Zamierzony cel został osiągnięty – „produkt książkowy” firmowany nazwiskiem Gombrowicza znika z księgarnianych półek w błyskawicznym tempie. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.