Julia Margaret Cameron
“Wist ye not that your father and I sought thee sorrowing?” (1865)

Julia Margaret Cameron

Virginia Woolf

W 1865 roku, kiedy Julia Cameron miała pięćdziesiąt lat, syn ofiarował jej w prezencie aparat fotograficzny. Komórkę na węgiel zamieniono w ciemnię, kurnik – w atelier

Jeszcze 6 minut czytania

Julia Margaret Cameron, trzecia córka Jamesa Pattle’a z Bengalskiej Służby Cywilnej, urodziła się 11 czerwca 1815 roku. Ojciec jej był gentlemanem o znacznej, choć wątpliwej sławie: wiódł żywot skandaliczny i zyskał miano „największego oszusta w całych Indiach”, a kiedy w końcu zapił się na śmierć, został zapakowany w baryłkę rumu, w której miał oczekiwać na przewóz do Anglii. Beczkę tę ustawiono tuż przy drzwiach sypialni wdowy. W środku nocy panią Pattle obudził raptowny wybuch, a kiedy wybiegła na zewnątrz, ujrzała małżonka sztywno sterczącego ze swojej trumny, której wieko był odwalił, by dręczyć swą żonę po śmierci, jako czynił i za życia. „Na skutek doznanego wstrząsu biedaczka oszalała na miejscu i zmarła wkrótce potem, w majakach”. Historię tę przekazuje ojciec panny Ethel Smyth w książce „Impressions that remained”, gdzie opowiada także, że kiedy „Piekielnego Jima” na powrót zapakowano do beczki, by zabitą gwoździami załadować ją na statek, marynarze dobrali się do alkoholu, w którym zakonserwowane było ciało, i „na Jowisza, ten rum wyciekł i zapalił się, co wznieciło pożar na statku.

A gdy marynarze walczyli z płomieniami, statek wpłynął na skały i wybuchł; resztki zostały wyniesione na brzeg tuż poniżej Hooghly. I jak myślicie, co stwierdzili marynarze? «Z Pattle’a był taki drań, że diabeł nie da mu wyjechać z Indii!»”. Córka odziedziczyła po nim coś z owej niepohamowanej witalności. Jej ojciec słynął z oszustw, pani Cameron tymczasem miała dar żarliwej wymowy i malowniczego stylu bycia, który odcisnął piętno na spokojnych kartach biografii czasów królowej Wiktorii. Sądzić jednak należy, że zamiłowanie do piękna oraz niechęć do zimnych i sztywnych konwenansów angielskiego społeczeństwa odziedziczyła po matce. Owa wrażliwa kobieta, którą o śmierć przyprawił widok ciała nieżyjącego małżonka, była bowiem z pochodzenia Francuzką. Jej ojcem był kawaler Antoine de l’Etang, jeden z paziów Marii Antoniny, który towarzyszył monarchini w więzieniu aż do jej śmierci, a gilotyny uniknął jedynie z uwagi na swój młody wiek. Wraz z żoną, damą dworu królowej, został potem wygnany do Indii, i tam też, w Ghazipurze, spoczywa, z otrzymaną w podarku od Marii Antoniny miniaturą na piersi.

Julia Margaret Cameron (1815-1879)

Angielska fotografka epoki wiktoriańskiej, autorka portretów i zdjęć rodzajowych, cioteczna babka Virginii Woolf . Fotografowała znane osobistości i swoich bliskich, a także aranżowane sceny religijne lub pochodzące z legend.

A jednak de l’Etangowie przywieźli z Francji skarb większy niż miniatura z wizerunkiem nieszczęsnej królowej. Starsza pani de l’Etang była niezwykle urodziwa. Jej córka, późniejsza pani Pattle, była śliczna. Sześć spośród siedmiu córek pani Pattle było jeszcze śliczniej szych niż matka. „Lady Eastnor jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie dane mi było poznać we wszystkich krajach” – pisał Henry Greville o najmłodszej z nich, Virginii, której przypadł w udziale zwyczajny los piękności z początków epoki wiktoriańskiej: była oblegana na ulicach, uwielbiana w odach, a nawet stała się przedmiotem zamieszczonego w „Punchu” artykułu Thackeraya „O pewnej urodziwej damie”. Dziewczęta zostały wyedukowane przez swą babkę Francuzkę raczej w zakresie rodzinnych tradycji niż wiedzy książkowej, ale nie miało to żadnego znaczenia. „W palcach miały wyczucie sztuki, a także zachwyt – żeby nie powiedzieć kult – dla piękna”. W Indiach dokonały licznych podbojów, a kiedy powychodziły za mąż i osiadły w Anglii, czy to we Freshwater, czy w Little Holland House, posiadły sztukę budowania wokół siebie środowiska („Pattlestwa”, jak je określał Henry Taylor), gdzie mogły spokojnie zajmować się drapowaniem i urządzaniem, burzeniem i odbudowywaniem oraz prowadzeniem wielkopańskiego i pełnego przygód życia, które malarzom, pisarzom, a nawet poważnym ludziom interesu zdawało się szalenie pociągające. „Little Holland House, gdzie zamieszkiwał pan Watts, zdawał mi się rajem – pisała Ellen Terry – do którego wstęp mają tylko rzeczy piękne. Wszystkie kobiety były pełne wdzięku, a wszyscy mężczyźni utalentowani”. Tam właśnie, w licznych pokojach starego Dower House, pani Prinsep ulokowała Wattsa i Burne’a-Jonesa, a niezliczone rzesze przyjaciół podejmowała w otoczeniu trawników i drzew, tak iż człowiek odnosił wrażenie, że jest gdzieś daleko na wsi, kiedy tymczasem Hyde Park Corner z całym swoim ruchem znajdował się nie dalej niż dwie mile stamtąd. Cokolwiek czyniły panny Pattle, czy to w imię religii, czy przyjaźni, wszystko czyniły z entuzjazmem.

Julia Margaret Cameron, ok. 1860 rokuSypialnia zdaje się przyjaciółce zbyt ciemna? Pani Cameron natychmiast każe wybić okno, by zapewnić dostęp słońca. Sutanna wielebnego Beanlandsa jest nieszczególnie czysta? Pani Prinsep urządzi u siebie w domu pralnię, gdzie na własny koszt będzie prała całą bieliznę duchownych z kościoła Saint Michael. Kiedy krewni interweniowali i błagali, by opanowała swoje ekstrawagancje, posłusznie kiwała główką, zdobną w kokieteryjne białe loczki, a następnie, gdy tylko doradcy znikali za progiem, wydawała westchnienie ulgi i natychmiast rzucała się do sekretarzyka, by do swojej siostry wysyłać telegram za telegramem z opisami ich wizyty. „Z pewnością nikt nie był w stanie okiełznać panien Pattle, chyba że one same” – powiada lady Troubridge. Raz nawet subtelny pan Watts stracił podobno panowanie nad sobą. Zastał mianowicie dwie dziewczynki, wnuczki pani Prinsep, które wrzeszczały do siebie nawzajem, zatykając sobie uszy, tak że nie słyszały żadnego dźwięku poza własnym krzykiem. Wygłosił do nich wtedy wykład na temat uporu, wady, którą, jak oświadczył, odziedziczyły po swojej francuskiej antenatce, pani de l’Etang: „Jeśli nie będziecie uważać – powiedział im – wyrosną z was władcze kobiety”. Tymczasem one miały na dokładkę i antenata, który odwalił wieko własnej trumny!

Julia Margaret Cameron niewątpliwie wyrosła na kobietę władczą – tyle że jako jedyna była pozbawiona urody swoich sióstr. W tej trójcy, w której pani Somers, jak mówią, była Urodą, a pani Prinsep – Werwą, pani Cameron była bez wątpienia Talentem. „Wydawało się, że jest ona wcieleniem wszystkich cech tej niezwykłej rodziny – pisała pani Watts – i to w dwukrotnie większym stężeniu. Podwoiła szczodrość najszczodrzejszej z sióstr oraz impulsywność najimpulsywniejszej. Jeśli one wszystkie były pełne entuzjazmu, to ona miała go dwa razy więcej; jeśli one miały dar przekonywania, ona była nie do pokonania. Miała wyjątkowo piękne oczy, które błyszczały na równi z jej wypowiedziami, a kiedy coś ją poruszyło, robiły się miękkie i czułe”. Na dziecku jednak wywierała wrażenie straszliwej zjawy: „niska i przysadzista, nie miała w sobie nic z wdzięku i piękna sióstr Pattle, za to energii i zdecydowania więcej, niż powinno jej było przypaść w udziale. Ubrana w ciemne suknie, poplamione fotograficznymi chemikaliami (i nimi pachnące), z małą pulchną twarzyczką i głosem chropawym, z lekka ostrym, choć w pewnym sensie pociągającym, a nawet uroczym”, wybiegała ze swojej pracowni w Dimbola, przyczepiała dzieciom do ramion ciężkie łabędzie skrzydła i rozkazywała „stać bez ruchu” w charakterze bożonarodzeniowych aniołków, które wyglądają zza niebieskich szańców.

„Anna, mój pierwszy sukces” (pierwsze zdjęcie, z 
którego Cameron była zadowolona), 1864
Ale fotografie i łabędzie skrzydła miały się pojawić dopiero w odległej przyszłości. Przez wiele lat jej siły twórcze koncentrowały się na życiu rodzinnym i obowiązkach towarzyskich. W 1838 roku poślubiła wybitnego człowieka Charlesa Haya Camerona, „wyznawcę doktryny Benthama, jurystę i filozofa, postać o wielkiej wiedzy i uzdolnieniach”, zajmującego stanowisko czwartego członka Rady Kalkuty, które wcześniej piastował lord Macaulay. Pod nieobecność żony gubernatora generalnego pani Cameron przewodniczyła europejskiej społeczności w Indiach i to doświadczenie, jak twierdzi sir Henry Taylor, po powrocie do Anglii wzmogło w niej pogardę dla urządzenia świata. W każdym razie wykazywała niewiele szacunku dla konwenansów obowiązujących w Putney. Swojego lokaja bezceremonialnie nazywała „Człowiekiem”. Odziana w sute suknie z czerwonych aksamitów w strasznym upale odprowadzała przyjaciół pół drogi do stacji kolejowej, a idąc, mieszała herbatę w filiżance. Nie było takiego dziwactwa, na które by się nie poważyła dla przyjaciół, takiego poświęcenia, na które nie była gotowa, by spędzić w ich towarzystwie kilka minut więcej. Ofiarą jej potężnej i gwałtownej przyjaźni padli sir Henry i lady Taylor. Hinduskie szale, turkusowe bransolety, inkrustowane szkatułki, figurki z kości słoniowej etc. Niczym ulewa spadały na ich głowy. Nie szczędziła im i listów, długich na sześć arkuszy „wieści o tym, co u nas”. Odrzucona na jakiś czas, „oświadczyła Alice [lady Taylor], że przed upływem roku ta będzie ją kochała niczym siostrę”, no i zanim rok minął, lady Taylor nie mogła już sobie nawet wyobrazić, jak wyglądało jej życie bez pani Cameron. Taylorowie ją kochali; Aubrey de Vere ją kochał; lady Monteagle ją kochała, a „nawet lord Monteagle, który ekscentryczności nie znosi w żadnej innej formie, ją lubi”. Nie można było, jak odkryli, nie uwielbiać tej „szczerej, żarliwej i szczodrej” kobiety, która miała „moc kochania, jakiej nikt nigdy nie przewyższył, i równie silną determinację, by być kochaną”. Jeśli niemożliwe było odrzucanie jej uczuć, to odrzucanie jej szali było wręcz niebezpieczne. Albo je wrzuci w ogień, straszyła, i to natychmiast, albo jeśli podarek zostanie jej zwrócony, sprzeda, a za uzyskane środki kupi bardzo drogi fotel inwalidzki i ofiaruje go szpitalowi dla nieuleczalnie chorych w Putney z odpowiednią inskrypcją; lady Taylor, która taki napis – że jest to dar właśnie od niej – dostrzegła przez przypadek, doznała solidnego wstrząsu. Dużo lepiej było po prostu pochylić ramiona i poddać się szalowi.

Portret matki Virginii Woolf, Julii StephenTymczasem pani Cameron trwalszego wyrazu i upustu dla nadmiaru energii szukała w literaturze. Tłumaczyła z niemieckiego, pisała wiersze, stworzyła fragment powieści – na tyle spory, iż sir Henry Taylor czuł poważny niepokój, że będzie zmuszony zapoznać się z całością tego dzieła. Zeszyt za zeszytem wysyłany był pocztą za pensa. Pani Cameron listy pisała aż do momentu wyjścia listonosza, a wówczas brała się do robienia dopisków. W pogoń za listonoszem wysyłała ogrodnika, za ogrodnikiem – jego pomocnika, za pomocnikiem ogrodnika do Yarmouth słała jeszcze galopem osła. Siedząc na stacji w Wandsworth, pisała do Tennysona stronę za stroną; „właśnie kiedy składałam list do Ciebie, rozległy się gwizdy pociągu, a potem wrzaski bagażowych, którzy mi grozili, że pociąg już dłużej nie będzie na mnie czekał” – relacjonowała mu, dodając, że wobec tego była zmuszona powierzyć ów dokument postronnej osobie i biec na peron. Codziennie pisała do sir Henry’ego Taylora, a on codziennie jej odpisywał.

Jakże mało pozostało nam z tej potężnej codziennej elokwencji. Epoka wiktoriańska zabiła sztukę epistolarną przez nadmiar łaski: poczta była wręcz zbyt łatwo dostępna. Dama siedząca przy swym biureczku sto lat wcześniej nie tylko hołdowała pewnym ideałom logiki i dyscypliny, ale też wiedziała, że list, którego wysłanie kosztuje tak wiele i wzbudza tak wielkie oczekiwania u odbiorcy, wymaga czasu i wysiłku. Tymczasem teraz, kiedy rządzili Ruskin i Carlyle, kiedy poczta za pensa rozbudzała natchnienie, a ogrodnik, pomocnik ogrodnika i galopujący osioł pozwalali nadążyć za jego obfitymi strumieniami, dyscyplina okazała się niepotrzebna, a uczucia, bardziej niż zdrowy rozsądek, świadczyły na korzyść damy. Dlatego też zagłębienie się w prywatne listy z epoki wiktoriańskiej łączy się z zanurzeniem w radości i smutki ogromnych rodzin, z udziałem w ich kokluszach, przeziębieniach i niepowodzeniach, dzień po dniu, a w zasadzie godzina po godzinie. Standardy uczuć rodzinnych były szalenie zawyżone. Choroba wywoływała całe potoki wyrazów troski i pozdrowień. Pogodę obserwowało się bacznie, by się dowiedzieć, czy Richard zmoknie w Cheltnam, a Jane zaziębi się w Broadstairs. Poważne wykroczenia guwernantek, kucharek i lekarzy („dopuścił się karygodnej lekkomyślności i wykazał głęboką ignorancją” – napisze pani Cameron o doktorze rodzinnym) były omawiane w szczegółach, a najmniejsze uchybienie rodzinnej moralności zasługiwało na dociekliwe analizy i elokwentny opis.

Darwin w obiektywie Cameron, 1868Listy pani Cameron są realizacją tego właśnie modelu. Doradzała w nich i nakłaniała, i dopytywała o zdrowie drogiej Emily, przesyłając najlepsze życzenia; jednakże jej korespondentami byli nierzadko mężczyźni wzniosłego ducha, więc w listach do nich mogła wyrazić bardziej romantyczną stronę swej natury. Pisząc do Tennysona, rozwodziła się nad urodą pani Hambro, „krotochwilnej i wdzięcznej niczym kociak, o oczach niczym antylopa”. „No i ta jej cera (a raczej jej skóra) jest nieskazitelna – jak płatek «owego doskonałego kwiatu», magnolii – kwiatu, który, w moim mniemaniu jest tak tajemniczy w swym pięknie, jakby pozostał jedyną nieskalaną i nie tkniętą rozkładem pamiątką z rajskiego ogrodu [...] – zachwycała się. – Mieliśmy u siebie w Sheen w ogrodzie zwykłe drzewko magnolii, a kiedy w spokojne letnie wieczory księżyc jasno oświetlał te pełne, bogate wazy, unosiła się z nich woń, która duszy kazała omdlewać wobec splendoru królestwa kwiatów”. Sądząc po tym zdaniu, nietrudno zrozumieć, czemu sir Henry’ego Taylora zgrozą przejmowała perspektywa lektury powieści pióra pani Cameron. „Jej geniusz (którego ma wielkie zasoby) jest zbyt obfity i nie dość wykorzystany, nie odróżnia tego, co trafne, od tego, co nietrafne – pisał. – Superlatywy traktuje jako swój chleb powszedni”.

Ale zenit kariery pani Cameron był już blisko. W 1860 roku Cameronowie kupili dwa czy trzy obrosłe różami wiejskie domki we Freshwater, połączyli je i uzupełnili dobudówkami, by móc dawać upust nadmiarowi swej gościnności. Bowiem w Dimbola – nazwa pochodziła od posiadłości pana Camerona na Cejlonie – każdy był mile widziany. „Nie było tam miejsca na konwenanse”. Pani Cameron zapraszała na przykład na lunch poznaną na pokładzie parowca rodzinę, nie pytając nawet o nazwisko. Zapraszała turystę bez kapelusza, którego spotkała na spacerze wzdłuż klifu, żeby wstąpił i wybrał sobie jakieś nakrycie głowy.

Alice Liddell, 1872Adoptowała irlandzką żebraczkę i jej córkę posłała do szkoły razem ze swoimi dziećmi. „Co z niej wyrośnie?” – pytał Henry Taylor, pocieszając się myślą, że wprawdzie Julia Cameron i jej siostry „mają więcej nadziei niż rozsądku”, niemniej „wartości humanistyczne przeważają u nich nad sentymentalizmem” i zasadniczo udaje im się doprowadzić swoje ekscentryczne przedsięwzięcia do szczęśliwego zakończenia. W istocie, córka owej irlandzkiej żebraczki wyrosła na piękną kobietę, została pokojówką pani Cameron i jej modelką, a następnie wyszła za mąż za syna bogatego człowieka, a swoją rolę życiową odgrywała z godnością i taktem, by w roku 1878 żyć przyjemnie, z dochodem dwóch tysięcy czterystu funtów rocznie. W rękach pani Cameron wiejskie domki stopniowo nabrały koloru i kształtu. Zbudowano niewielki teatr, gdzie młodzież wystawiała sztuki. W pogodne wieczory chodziło się na tańce do Tennysonów. Kiedy był sztorm, pani Cameron, która wolała sztormową pogodę od spokoju, przechadzała się po plaży i posyłała po Tennysona, żeby jej towarzyszył. Kolory jej strojów oraz blask i gościnność domostwa, którym zarządzała, gościom kojarzył się ze Wschodem. Jeśli jednak był tam obecny element „feudalnego braterstwa”, panowała także „feudalna dyscyplina”. Pani Cameron mówiła wszystko bez ogródek. Potrafiła zachowywać się szalenie despotycznie. „Jeśli kiedykolwiek poczujesz pokusę do złego – powiedziała kiedyś jednej ze swoich kuzynek – to na kolana i pomyśl o ciotce Julii”. Była kostyczna i szczera w słowach. Kiedyś goniła Tennysona aż do jego wieży, wrzeszcząc: „Tchórz! Tchórz!”, i w ten sposób zmusiła go do przyjęcia szczepionki. Miała swoje miłości, ale miała i nienawiści, w nastrojach potrafiła się wahać od siódmego nieba do dna otchłani. Niektórzy goście jej towarzystwo uważali za oburzające, bowiem rozmowy prowadziła w sposób naprawdę dziwny i wyrazisty, a różnorodność i błyskotliwość środowiska, które wokół siebie gromadziła, skłoniły jedną z panien Stephen do jęku: „Czy nie ma tu nikogo zwyczajnego?”, zobaczyła bowiem, jak czterech mężczyzn od Jowetta pije brandy z wodą, Tennyson recytuje swój poemat „Maud”, a pan Cameron w stożkowym kapeluszu z welonem na głowie i w kilku płaszczach przechadza się po gazonie, który jego żona w przypływie entuzjazmu stworzyła poprzedniej nocy.

„Call, I follow, I follow, let me die!”, 1867W 1865 roku, kiedy Julia Cameron miała pięćdziesiąt lat, syn ofiarował jej w prezencie aparat fotograficzny, dzięki czemu nareszcie znalazła upust dla energii, którą dotychczas rozpraszała, pisząc wiersze i prozę, urządzając domy, przyrządzając curry i przyjmując przyjaciół. Teraz została fotografką. Mogła wyrażać całą swoją wrażliwość, a także, co może nawet ważniejsze, panować nad nią dzięki owej nowo narodzonej sztuce. Komórkę na węgiel zamieniono w ciemnię, kurnik – w atelier. Wioślarzy – w króla Artura, wiejskie dziewczęta – w królową Ginewrę. Tennysona owinięto w pledy, sir Henry’emu Taylorowi nałożono koronę ze srebrnej blaszki. Pokojówka pozowała do portretu, a gdy ktoś dzwonił, drzwi otwierali goście. „Pracowałam bez efektów, ale nie bez nadziei” – zanotowała wtedy pani Cameron. I rzeczywiście była niezmordowana. „Mawiała, że w jej pracy sto negatywów idzie czasem do kosza, zanim osiągnie właściwy efekt; za cel stawiała sobie przekroczenie realizmu, co uzyskiwała poprzez minimalne zaburzenie ostrości”. Była cudownie bezkompromisowa, jeśli chodzi o własne dzieła, niczym tygrysica, kiedy idzie o młode. Jej ręce pokrywały się brązowymi plamami, a zapach chemikaliów mieszał się z wonią dzikiej róży rosnącej na drodze przed domem. W najmniejszym stopniu nie przejmowała się niewygodą, na jaką narażała swoich modeli, ani ich dostojeństwem. Tak samo stolarz, jak następca tronu pruskiego musieli siedzieć nieruchomo jak kamień w pozach, jakie wybrała, w draperiach, jakie ułożyła, i tyle czasu, ile sobie życzyła. Nie przejmowała się także własnym trudem, klęskami czy zmęczeniem. „Pragnęłam zatrzymać całe piękno, jakie zjawiało się przede mną, i pragnienie to wreszcie zostało zaspokojone” – zanotowała. Malarze chwalili jej dzieła, pisarze zdumiewali się, jak bardzo jej portrety oddają charakter postaci. Ją samą wreszcie także rozpromieniło zadowolenie z tego, co tworzyła. „Święte błogosławieństwo towarzyszy mojej fotografii – napisała. – Daje ona radość milionom”. Hojnie obdarzała zdjęciami swoich krewnych i znajomych, wieszała je w poczekalniach kolejowych i, jak się powiada, rozdawała bagażowym zamiast napiwku.

Iago, 1867Tymczasem stary pan Cameron coraz chętniej chronił się w ciszy własnego gabinetu. Nie gustował w towarzystwie, ale znosił je, podobnie jak znosił liczne szaleństwa żony: filozoficznie i z czułością. „Julia kroi Cejlon na plasterki” – powiadał, kiedy wdawała się w kolejną przygodę czy ekstrawagancję. Jej gościnność oraz nieurodzaj kawy („Charles mówi mi o kwiecie kawowca. A ja mu mówię, że oczy pierwszego wnuka są piękniejsze niż wszelkie kwiaty” – miała powiedzieć Julia) doprowadziły jego interesy na skraj katastrofy. Ale to nie tylko niepokoje handlowe skłaniały pana Camerona do myśli o wyjeździe na Cejlon. Stary filozof coraz bardziej opętany był ideą powrotu na Wschód. Tam był spokój; tam było ciepło; tam były małpy i słonie, pomiędzy którymi żył kiedyś jak „przyjaciel i brat”. Nagle – bo rzecz trzymano w tajemnicy przed przyjaciółmi – Cameronowie oświadczyli, że wyjeżdżają do synów na Cejlon. Poczyniono przygotowania, a przyjaciele zgromadzili się, by ich pożegnać w Southampton. Na pokład statku załadowano dwie wypakowane szkłem i porcelaną trumny – na wypadek gdyby na Wschodzie okazały się towarem nieosiągalnym. Stary filozof, o skupionym jasnym spojrzeniu i brodzie „umaczanej w księżycowym blasku”, w jednej ręce trzymał swą laskę z kości słoniowej, a w drugiej ofiarowaną mu na pożegnanie przez Tennysona różową różę. Pani Cameron tymczasem, „poważna i mężna”, wykrzykiwała ostatnie polecenia i sprawowała pieczę nie tylko nad niezliczoną liczbą bagaży, ale także nad krową.

Na Cejlon dotarli szczęśliwie, a w dowód wdzięczności pani Cameron przeprowadziła składkę na fisharmonię dla kapitana statku. Ich dom w Kalutarze otaczały drzewa, wśród których igrały króliki, wiewiórki i majny brunatne, a piękny oswojony jeleń trzymał straż przy drzwiach. Podróżniczka Marianne North złożyła im kiedyś wizytę. Zastała pana Camerona w stanie absolutnego szczęścia: recytował poezję, spacerował po werandzie z kościaną laseczką w dłoni, a wiatr rozwiewał mu długą brodę aż na ramiona. Wewnątrz pani Cameron nieustannie fotografowała. Ściany były zawieszone wspaniałymi zdjęciami, które zsypywały się też ze stołów i krzeseł, mieszając w malowniczym chaosie z książkami i draperiami. Pani Cameron od razu zdecydowała, że będzie fotografować przybyłą, i przez trzy dni żyła w stanie rozgorączkowania. „Kazała mi stać wśród kłujących gałęzi palmy kokosowej, które wbijały mi się w głowę [...] i wyglądać całkiem naturalnie” – zanotowała panna North. Na Cejlonie obowiązywały te same ideały i zasady co we Freshwater. Trzymano ogrodnika, chociaż nie było ogrodu, a człowiek ten nigdy w swoim życiu nie słyszał o czymś takim jak ogród, niemniej pani Cameron uważała, że ma on „absolutnie niesamowite” plecy. Kiedy panna North nieostrożnie wyraziła zachwyt nad trawiastozielonym szalem, który pani Cameron miała na sobie, ta chwyciła nożyczki, mówiąc: „Tak, doskonale do pani pasuje”, przecięła go na pół i przymusiła gościa do przyjęcia jednej części. Wreszcie panna North musiała wyjechać. Ale pani Cameron nadal nie umiała znieść myśli o rozstawaniu się z przyjaciółmi. W Putney odprowadzała ich, a idąc, mieszała herbatę; teraz, w Kalutarze, tak jak czyniła ona sama, wszyscy mieszkańcy domu musieli towarzyszyć gościowi aż do drogi, gdzie o północy czekali wraz z nim na powóz. Dwa lata później (w 1879 roku) zmarła. Ptaki przelatywały tam i z powrotem przez otwarte drzwi. Stosy fotografii zalegały na stołach. A pani Cameron, leżąc przy wielkim otwartym oknie, patrząc na błyszczące gwiazdy, wyszeptała jedno słowo: „Piękne”, i umarła.

Przeł. Magda Heydel


Esej Virginii Woolf pochodzi z książki „Fakt, fikcja i fotografia albo co się zdarzyło we Freshwater”, która ukazała się 23 maja w wydawnictwie Znak. Poza esejem książka zawiera przedmowę tłumaczki, Magdy Heydel, dramat Virginii Woolf „Freshwater. Komedia” oraz esej Marii Poprzęckiej.