Wykazy i odsłony
"Scena zbrodni", reż. Joshua Oppenheimer

Wykazy i odsłony

Jakub Socha

Festiwal Planete+ Film Festival wygrał poruszający dokument o starości, a największym wydarzeniem był film o zbrodniarzach i mordercach z Indonezji

Jeszcze 3 minuty czytania

Zaczęło się od kłótni, a tak naprawdę – od usterki. W piątek, pierwszego dnia festiwalu (czwartku nie liczę, bo w czwartek wyświetlono jedynie film otwarcia), poszedłem sobie spokojnie na film i, jak na złość, zepsuł się system nagłośnienia. W trakcie gdy organizatorzy próbowali naprawić to, co zepsute, na sali kinowej rozgorzała dyskusja, przerywana kolejnymi nieudanymi próbami wystartowania z projekcją. Szło o to, czy film może iść w wybrakowanej wersji czy jednak nie. Jedni mówili, że dźwięk w gruncie rzeczy jest sprawą drugorzędną, bo najważniejsze są napisy – najważniejsza jest historia, którą można przeczytać; drudzy podnosili kwestię integralności działa oraz szacunku wobec twórcy. Jakkolwiek by na to patrzeć, ci pierwsi mieli sporo racji. Może w filmie fabularnym trudniej obronić takie stanowisko, ale w dokumencie? Przecież spora część z nich to tak naprawdę artykuły podparte obrazkiem i dźwiękiem – przewijająca się przed oczami procesja twarzy, użytych w roli przebitek widokówek miast, pól i wsi, sącząca się do uszu symfonia dźwięków, których się nawet nie słyszy. Oczywiście upraszczam, oczywiście „twarz jest krajobrazem duszy”, „każdy obraz jest niepowtarzalny”, „każdy coś mówi”, a „zbawienie przychodzi przez muzykę” – to wszystko wiem, ale jakoś nie wierzę, albo wierzę nie do końca.

Współczesny dokument w wielu przejawach jest po prostu czymś na kształt lekcji WOS-u; z takich lekcji oczywiście można niekiedy naprawdę sporo się dowiedzieć o sytuacji na świecie, zobaczyć wykazy ginących gatunkach zwierząt, umierającej przyrody, zbrodni wojennych, ruchów na szczytach władzy. Niewiele to jednak ma wspólnego z kinem. Dokumentalistę z belferstwa wyrywa tak naprawdę tylko opowieść bohatera oraz forma.

„Nie zapomnij mnie”, reż. David Sieveking. Zdj. Planete+ Film Festival

Nagrody:

NAGRODA MILLENNIUM: „Nie zapomnij mnie” Davida Sievekinga.
Wyróżnienie specjalne: „Mundial. Gra o wszystko” Michała Bielawskiego.
NAGRODA ZA ŚREDNI METRAŻ: „Prawa Matthew” Marca Schmidta.
Wyróżnienie jury: „Joanna” Anety Kopacz oraz „Kobiety z hotelu Pasażer” Patricii Correi i Valentiny Mac-Pherson
CANON CINEMATOGRAPHY AWARD: „Elena" Petry Costy.
Wyróżnienie specjalne: „Ostatni etap” Cristiana Soto i Cataliny Vergary.
NAGRODA PUBLICZNOŚCI: „Scena zbrodni” Joshuy Oppenheimera, Anonymous i Christine Cynn.
NAGRODA AMNESTY INTERNATIONAL: „Gang z Gulabi” Nishthy Jain.
Specjalne wyróżnienie: „Zawsze obcy” Margreth Olin.
NAGRODA NOS CHOPINA dla najlepszego filmu o tematyce muzycznej: „Duch Piramidy” Andreasa Koefoeda.
NAGRODA DOC ART: „(Nie)prawdziwa historia Monty Pythona według Grahama Chapmana 3D” Billa Jonesa, Jeffa Simpsona i Bena Timletta.
Wyróżnienie specjalne Jury: „Francuski dziennik” Raymonda Depardona i Claudine Nougaret.

Bohatera przede wszystkim trzeba znaleźć, choć tu akurat sporo zależy od szczęścia. David Sieveking, autor „Nie zapomnij mnie”, filmu, który zdobył główną nagrodę, swoich nie musiał daleko szukać – znalazł ich w rodzinie. Sieveking jest typem filmowca, który lubi wchodzić do środka swojego filmu, przed kamerę, w tym wypadku jednak jego obecność nie przeszkadza, jest wręcz naturalna. Oto syn przyjeżdża z kamerą do swoich rodziców, żeby nakręcić domowe wideo. Słoneczny i niewinny projekt szybko upada pod ciężarem niespodziewanych symptomów, które wskazują, że jego matka cierpi na alzheimera. Sieveking zaczyna rejestrować jej błyskawiczny proces starzenia, zapadania się w chorobę, odcinania od świata, równocześnie w pewnym momencie dostrzega, że dzięki kamerze może w jakiejś mierze zaktywizować swoją matkę – robi więc z niej swoją główną bohaterkę, zaczyna dopytywać o przeszłość, a następnie wsadza do auta i zabiera do miejsc, które utkwiły w jej dziurawej pamięci. Matka nie pozwala się porwać przygodzie, nie będzie cudownego przebudzenia – powrót do zdrowia jest niemożliwy. Jakby na pocieszenie, trochę przy okazji, udaje się synowi odsłonić upiorną twarz choroby oraz nakręcić przenikliwy portret swoich rodziców, dzieci 68 roku – matematyka i lingwistki, ludzi wręcz opętanych potrzebą niezależności, którzy młodość spędzili na zakładaniu komitetów i na wiecach, nigdy nie mieli wspólnej sypialni, przez całe życie funkcjonowali w otwartym związku, teraz natomiast muszą zmierzyć się z bezsilnością, słabością i obowiązkami. Sieveking świetnie wydobywa to napięcie między idealistycznym marzeniem a koniecznością – zderza ideały rewolucji sprzed pół wieku z biologią. Co jakiś czas powraca z kamerą do ojca, który zmaga się z dylematem, co wybrać: swoje emeryckie fantazje czy opiekę nad żoną. Sieveking otwarcie stawia problemy, nie ucieka przez niczym i nie spieszy się z wydawaniem ocen. „Nie zapomnij mnie” jest filmem dużo bardziej pojemnym i niejednoznacznym niż mogłoby się wydawać, odbijają się w nim przemiany życia rodzinnego, ale i próby budowania nowych podpórek i instalowania ich w miejsce tych, które już nie działają.

Od ocen ucieka też Joshua Oppenheimer, autor „Sceny zbrodni”, dokumentu, który zdobył na Planete+ Film Festival nagrodę publiczności. Tu sytuacja jest jednak inna – jego bohaterowie sami się wykładają, zachowują tak, jakby samokompromitacja sprawiała im przyjemność. To zdecydowanie najmocniejszy film tegorocznej edycji. Oppenheimer wygrał los na loterii – znaleźć tak fascynujące postaci, dla których kamera nie stanowi żadnego problemu, wydaje się wręcz niemożliwe. Obserwujemy dwóch morderców, członków paramilitarnych organizacji, które w latach 60. wymordowały w Indonezji ponad milion ludzi. Jeden z nich wygląda jak Morgan Freeman – dostojny, trzymający się prosto starzec, drugi przypomina jakiegoś przesadzonego transa z filmów Johna Watersa. Mówią Oppenheimerowi o wszystkim, chętnie pokazują metody, którymi się posługiwali w likwidowaniu ludzi, godzą się nawet, żeby odtworzyć tamtejsze dramatyczne wydarzenia raz jeszcze przed kamerą. Tu zaczyna się prawdziwa jazda – zostaje wynajęte studio filmowe, kostiumografowie szyją stroje, spece od charakteryzacji szykują się na Grand Guignol, w końcu kaci pojawiają się na planie. Poważnie podchodzą do swoich zadań aktorskich, podrzucają nawet pomysły inscenizacyjne.

„Scena zbrodni”, reż. Joshua Oppenheimer. Zdj. Planete+ Film Festival

Strategia Oppenheimera, żeby doprowadzić do „projekcji-identyfikacji” i przez nią wstrząsnąć moralnie mordercami wydaje się z lekka tandetny, jednakże osobowości tych, którzy mają być wstrząsani, doprowadzają do tego, że pomysł fiilmowca podlega daleko idącej mutacji. Filmiki, w których bohaterowie odgrywają scenki z przeszłości, zamieniają się w campowe, surrealistyczne show, fikcja przeprowadza tak zmasowany atak, że pojawiają się podejrzenia co do autentyczności momentu katartycznego. Może scena zdarcia zasłony jest kolejnym zmyśleniem – gestem diabelnie inteligentnego gracza, który ma świadomość tego, że gra w dwóch, a nie jednym filmie? 

Jednym z najświeższych i najciekawszych filmów tegorocznego festiwalu była „Sztuka znikania”. Dwójka autorów, Bartek Konopka i Piotr Rosołowski, odważnie podkopuje fundamenty klasycznego dokumentu. Punkt wyjścia jest podobny jak w „Króliku po berlińsku” – najpierw zostaje ustawiona perspektywa, pod wpływem której świat zaczyna wyglądać trochę inaczej. Bohaterem i narratorem „Sztuki znikania” jest niejaki Amon, Haitańczyk, kapłan wudu, który na początku lat 80., za namową samego Jerzego Grotowskiego, wsiadł do samolotu i przyleciał do Polski. Całość zaczyna się jak dokumentalne śledztwo – klasyczna biografistyka, w której to ci, którzy na przestrzeni lat zetknęli się z Amonem, próbują w jakiś sposób go opowiedzieć. Szybko jednak znikają gadające głowy i wchodzą archiwalne obrazki z PRL-u, zmontowane z wręcz małpią zręcznością nie tylko z kronik filmowych, ale także filmów Wajdy i Konwickiego. Wyłania się cała symboliczna menażeria: Jakub Szela, Gustaw z „Dziadów”, Lech Wałęsa, Matka Boska, Edward Gierek. Kontrapunktem dla obrazów jest swobodna, naiwna i natchniona gawęda Amona – napisana w całości przez twórców, wyrecytowana przez podstawionego lektora. Niektórzy węszą tu postkolonialny smrodek – są nieufni wobec sposobu potraktowania obcego jako dzikusa, który dziwi się różnym przejawom życia w PRL-u, chociażby upodobaniu Polaków do dywanów. Niesłusznie – Amon to nie żaden przybysz z Trzeciego Świata, to po prostu kosmita, który swoim monologiem spuszcza powietrze z Polski. Film, który powstał na zamówienie Instytutu Adama Mickiewicza w celu promowania naszego kraju za granicą, spełnia tę funkcję przekornie. Wynika bowiem z niego, że Polska w gruncie rzeczy nie jest niczym wyjątkowym, to taki sam kraj, jak wszystkie inne; zaludniany przez te same bożki, tych samych bohaterów i te same przedmioty. Zdemaskowanie niepotrzebnych aspiracji i urojeń wydaje się największą wartością tego kapitalnie wymyślonego filmu, który uwalnia od Polski.

„Sztuka znikania”, reż. Bartek Konopka, Piotr Rosołowski. Zdj. Planete+ Film Festival 

Warto jeszcze wspomnieć o filmie „Mundial. Gra o wszystko” Michała Bielawskiego, dokumencie, który zdobył na festiwalu specjalne wyróżnienie jury. W porównaniu z miejscami szaloną „Sztuką znikania”, „Mundial” wydaje się bardzo grzeczny, Bielawski wie jednak, jak opowiedzieć atrakcyjnie historię w filmie dokumentalnym. Nie poprzestaje na fragmentach meczów, wspominkach i archiwaliach, odważnie próbuje ożywić przeszłość, chociażby przez animację. I choć wydaje się, że film powinien być ostrzejszy i bardziej chropowaty, opowieść o ostatnich mistrzostwach świata, na których Polacy zdobyli medal, przedstawiona z perspektywy zarówno piłkarzy, jak i internowanych przez władze peerelowskie opozycjonistów, ogląda się z prawdziwym zaangażowaniem. Jak dobrą fabułę, jak dobry mecz. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.