Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO:
Rosół

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Trzy powieści – nominatki do nagrody Nike: „Ciemno, prawie noc” Joanny Bator, „Morfina” Szczepana Twardocha, „Trociny” Krzysztofa Vargi. Powieści krańcowo odmienne. Książka Bator to powieść gotycka, gatunek, w którym pisarki zawsze dobrze się czuły. A zatem: zamczysko, lochy, tajemnicza zbrodnia, trucizny, niewinne dziecięce ofiary, dramatyczne rodzinne powikłania. „Morfina” Twardocha to, jak zapowiada podtytuł, „Warszawa 1939: kobiety, narkotyki i zdrada”. Blisko 600 stron brawurowej, nabuzowanej testosteronem prozy, w której kobiet jest znacznie więcej niż tytułowej morfiny, co może dobrze. I wreszcie „Trociny” Vargi – po bernhardowsku nienawistne solilokwium sfrustrowanego korporacyjnego komiwojażera, z którego poglądami na otaczającą rzeczywistość dziwnie łatwo się godzić, póki nie otrzeźwi nas zaskakująca puenta. Wszystko te książki dzieli – gatunkowe konwencje, pisarskie stylistyki, frazeologia, autorskie temperamenty, czytelnicze strategie, ostentacje „kobiecości” i „męskości”.   

A jednak w całej tej odmienności, pośród setek stron i dziesiątek postaci, spomiędzy zawiłości i zwrotów akcji, z potoku słów wyławiamy jeden motyw wspólny. To zupa, wywar mięsno-warzywny. Rosół.

– Rosołek! – woła do narratorki powieści Bator babcia jednego z zaginionych dzieci. – Posoliłam, popieprzyłam, ale zawsze można dopieprzyć. Tu sól, pieprz. U mnie świnia musi przebiec przez zupę, przez rosołek kura, krowa. – Dopieprzyć?
[…] Zadzwoniła łyżką, a ja zanurkowałam swoją, by ominąć złowieszcze oko tłuszczu. Zapach tego wywaru z mięsa i kości jednocześnie mnie brzydził i przypominał, że w ostatnich dniach niewiele jadłam.
– Rosół musi dochodzić powoli, pani Alu, popyrkać sobie musi. Pani wie, jak jedna moja sąsiadka rosół gotuje?
Nie wiedziałam.
– Spotykam ją w Biedronce i ta mówi mi: „raz-dwa mojemu Miśkowi rosołek zrobię”. Ja na to: „jak raz-dwa? Rosołek raz-dwa?”. „A – mówi – do wrzątku knorra wrzucę, maggi pokropię, makaron babuni i jest. Ja tam nad garami – mówi – stać nie będę” i śmieje się. A ja na to: „taki rosół to wie pani co, to obciach, nie rosół”.

Narratorka Alicja, joggerka i wegetarianka, pokonuje wreszcie wstręt do tłustej zupy, której rola w powieści jest zresztą żadna. Ot, obyczajowy detal. Inaczej w „Morfinie” Twardocha. W pierwszych tygodniach niemieckiej okupacji bohater o schizofrenicznej polsko-niemieckiej tożsamości, uplątany w początki konspiracji, po burzliwych przejściach ląduje na warszawskim Powiślu, w mieszkaniu dawnej kochanki, żydowskiej prostytutki Salome. W coraz głodniejszej Warszawie Sali udało się kupić chleb, kartofle, wódkę, czekoladę, świeżą kurę i trochę jarzyn. „Zrobię rosół i mięso będzie, na kolację zrobię”.

Gdy przykryty garnek pyrka sobie spokojnie na małym ogniu, narkotycznie odurzona para oddaje się miłości. Oprzytomniawszy, siadają do jedzenia:

I jedliśmy gotowaną w rosole kurę, drzwi były zamknięte, w mieszkaniu Sali było ciepło, wilgotno i stęchle, na ścianach jak zwykle kwitnął grzyb, a potem poszliśmy razem spać i spałem z nią, bo brakowało mi spania pod jedną pierzyną z ciepłym, miękkim kobiecym ciałem…

To końcowe strony książki, bohater jeszcze tegoż dnia zostanie zastrzelony za zdradę, więc ten rosół ugotowany na chudej kurze okazuje się jego Ostatnią Wieczerzą. Zapewne też dla Salome. Gdy krążyła po mieście szukając wiktuałów, wyczytała w „Nowym Kurierze”, że „na dwudziestego ósmego października, czyli na pojutrze, ogłasza się spis ludności żydowskiej w mieście i postanowiła, że się nie zapisze, bo w końcu żydówką jest po ojcu, a to się nie liczy. Tylko to nazwisko, to przeklęte nazwisko”… Salome „jak z rysunków Egona Schiele” nazywa się Sala Zylberman.

I wreszcie historyczno-opisowy traktat o rosole z obrzydzeniem wypluty przez bohatera „Trocin” Krzysztofa Vargi. Całość rozsadziłaby ramy felietonu, więc z żalem tylko co smakowitsze (?) fragmenty:

Nienawidziłem tej tłustej zupy z gotowaną kurą, której blade ciało i galaretowata skóra budziły we mnie odruch wymiotny, ów rosół był jednym z moich obiadowych przekleństw okresu dojrzewania, także wyciągnięte z niego ugotowane warzywa, owa pożywna, zbawienna dla zdrowia zupa plasowała się na szczycie mojej prywatnej listy obrzydliwości, te rozgotowane pory, które obleśnie wślizgiwały się do przełyku jak wielkie zielone robaki, dziobaty seler smakujący jak miękki, gorący kamień, mdła marchewka i jeszcze bardziej mdła pietruszka, wielkie oka tłuszczu dostojnie unoszące się na tafli wywaru jak ohydne kwiaty lilii na stojącej wodzie gloniastego stawu, zupa, która kojarzyła mi się z niedzielnym biciem dzwonów na mszę […]. Nie chadzaliśmy do kościoła, lecz z pierwszym południowym biciem dzwonu w nieodległej świątyni na stół wjeżdżała dymiąca waza rosołu, tak jak zapewne w setkach tysięcy, a może nawet w milionach domów całego kraju, dziwię się, że rosół nie ma swojego święta narodowo-kościelnego, Dzień Rosołu mógłby być wszak dniem pojednania obywateli bez względu na ich światopogląd, polityczne, religijne i seksualne preferencje, jeden rosół dla patriotów i dla zdrajców, jeden rosół dla patriotów i dla tchórzy, jeden dla wierzących i niewierzących, dla renegatów i dla rentierów, dla pederastów i przykładnych mężów.

Temat do odstąpienia początkującemu literaturoznawcy: „Rosół jako spoiwo współczesnej prozy polskiej”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.