Człowiek z betonu

Człowiek z betonu

Piotr Mirski

Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to człowiek z (mentalnego) betonu. Stworzony przez Zacka Snydera na jego obraz i podobieństwo

Jeszcze 2 minuty czytania

Kosmiczny mesjasz (Henry Cavill) ma pięści jak kamienie i nieogoloną klatę. Prawie w ogóle się nie uśmiecha, a jeśli już to robi, to zazwyczaj wtedy, kiedy lata w powietrzu – z powiewającą peleryną i literką „S” na kombinezonie, która wcale nie jest literką „S”, tylko symbolem nadziei. Mesjasz, jak na mesjasza przystało, skończył właśnie trzydzieści trzy lata, jednak nie zamierza umrzeć na krzyżu za Ziemian. Owszem, w odpowiednim momencie oddaje się w ręce wroga, ale zaraz potem spuszcza mu łomot, mając za pomocnika ducha swojego ojca (Russell Crowe), który nawet po śmierci nie porzucił go, w przeciwieństwie do ojca tego poprzedniego, chudszego i bardziej biernego zbawiciela. Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to człowiek z (mentalnego) betonu. Stworzony przez Zacka Snydera na jego obraz i podobieństwo.

Snyder na pierwszy rzut oka może wydawać się idealnym bohaterem swoich czasów; czasów, w których wreszcie nobilitacji doczekały się komiksy, awansując do rangi prawdziwej sztuki i nowej mitologii. Reżyser „Człowieka ze stali” adaptuje klasyczne powieści graficzne i wymyśla dla nich własny język. Ma ambicje i to wielkie – chce współtworzyć popkulturowy kanon. Kocha przy tym wielkie eksplozje i slow motion. Jawi się przez to jako ktoś pomiędzy Christopherem Nolanem a Jossem Whedonem – pomiędzy artystą, który dodał Batmanowi psychologicznej głębi, a wiecznym chłopcem, który w „Avangers” udowodnił, że sednem opowieści o herosach wciąż jest zabawa.

Tak naprawdę wygląda to trochę inaczej: gorzej i smutniej. Jeśli Snyder adaptuje cudzy tekst – „300” Franka Millera czy „Strażników” Alana Moore'a – to jego największą zasługą jest to, że nie psuje materiału wyjściowego; po prostu stara się być możliwie wierny oryginałowi i podaje go w efekciarskiej, landrynkowej formie. Zestawienie ze sobą wspomnianych ekranizacji odsłania jednak już jego nonszalancję – ta pierwsza jest apoteozą męskości i przemocy, ta druga stoi do niej w kontrze, bo dekonstruuje mit wyniesionego ponad prawo superbohatera. Natomiast kiedy Amerykanin realizuje własne pomysły, wychodzi na jaw, że ma w głowie jedynie powidoki gier komputerowych. Autorski „Sucker Punch” to porno dla geeków: afabularna rewia półnagich heroin, spluw i potworów, którą bez skutku próbuje spajać oniryczna, symulująca drugie dno klamra. W przeciwieństwie do Nolana Snyder szybko traci zainteresowanie obieranymi przez siebie intelektualnymi celami na rzecz spektaklu, ma jednak cięższą rękę do kręcenia scen akcji i większe pretensje niż Whedon.

Szczególnie postać Nolana kładzie się cieniem na „Człowieku ze stali”. Będąc producentem i (razem z Davidem S. Goyerem) współautorem historii, Nolan nadał filmowi ten sam wektor, co swojej trylogii o Batmanie – wrzucił herosa w twarde, współczesne realia. Prolog jeszcze tego nie zwiastuje. Ostatnie dni Kryptona, kiedy to rodzi się pierwsze od lat naturalne dziecko – Kal-El, przyszły Superman – a o dominację nad planetą walczą dekadencka rada starców i generał Zod (Michael Shannon), to czystej wody komiks. Opowieść o gwiezdnym dzieciątku Jezus i chcącym go zabić Herodzie rozgrywa się na pstrokatym, wygenerowanym przez komputer tle. Kiedy jednak kapsuła z ewakuowanym z eksplodującego globu pierworodnym wchodzi w ziemską atmosferę, następuje gwałtowne cięcie i lądujemy w innym porządku estetycznym. Obraz staje się nagle szorstki i rozedrgany, oglądamy targany sztormem statek, brodate twarze marynarzy i chaotyczną walkę o przetrwanie – scena wygląda jak z reklamy Łódki Bols.

Jest tego więcej. Przygarnięty przez Ziemian Kal-El wychowuje się na prowincji. Obrazowi powiewającego na wietrze prania akompaniuje cierpiętniczy blues, w zaplutych barach dokazują rednecki, niebo wciąż zasłaniają chmury, a tornada mierzwią pola uprawne. Te sceny wywołują pełne zażenowania déjà vu. Dla Snydera realizm jest po prostu kolejną wizualną kliszą. Brudnym szkiełkiem, przez które próbuje patrzeć na komiksową opowieść.

„Człowiek ze stali”, reż. Zack Snyder.
USA 2013, w kinach od 21 czerwca 2013
Szkiełko to jednak za mało, aby sprawić, żebyśmy uwierzyli w to, co nam pokazuje. Za mało, aby ożywić tematy i symbole, jakimi naszpikowano „Człowieka ze stali”. Pomijając wątki quasi-religijne – będące tutaj jedynie pseudopoważną ozdóbką, kwiatkiem do kożucha – sporo się tutaj mówi o gotowości (lub jej braku) rodzaju ludzkiego na spotkanie z nadnaturalną potęgą. Problemy Kal-Ela vel Clarka Kenta zaczynają się już w szkole. Jest nadwrażliwy, słyszy i widzi za dużo, czasem dostaje napadu paniki i chowa się w składziku na miotły. Dzieci mu dokuczają, a on nawet nie może im przyłożyć, bo zabiłby takiego chuligana małym palcem. OK, ale komu w dzieciństwie nigdy nie dokuczano? A kto miał przy tym komfort świadomości, że gdyby tylko chciał, to wysłałby oprawców do wiecznej kozy? Równie niewiarygodnie wyglądają dorosłe perypetie Supermana. Kiedy Zod, szukający Kenta po całej galaktyce, odnajduje go wreszcie na Ziemi, wysyła jej mieszkańcom obłudny komunikat: wydajcie obcego, a nie zrobię wam krzywdy. Na początku wybucha panika, ale w momencie gdy bohater wchodzi w rolę obrońcy planety, jego relacje z ludzkością ulegają natychmiastowemu ociepleniu. Dużo bardziej płodne artystycznie byłoby pokazanie, jak idol zostaje odrzucony tuż po wypełnieniu swojej misji.

Snyder napina wątłe mięśnie i markuje grę z konwencją, ale kiedy ustawia już wszystkie figury na fabularnej szachownicy, porzuca zabawę w rewizjonistę i rozpoczyna demolkę. I to akurat wychodzi mu całkiem dobrze. Budynki gną się i walą, ulice pękają, szczeliny pochłaniają samochody, a kosmiczni tytani uprawiają pośród tego bałaganu apokaliptyczny wrestling. Ogląda się to przyjemnie, ale na chłodno. Po wymęczonych pierwszych dwóch aktach trudno się przejąć tym, czy to Superman właśnie rzucił na glebę Zoda, czy Zod – Supermana.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.