Dziurawa łyżka
Gombrowicz, 1969 / fot. Hanne Garthe, Beinecke Rare Book and Manuscript Library, Yale University

Dziurawa łyżka

Zofia Król

Na pewnym poziomie lektury „Kronosu” przypisy są zbędne; kim był ten, czy ów – co za różnica, skoro ten i ów przydają się tu tylko do porządkowania tabel czasu, jedynej ambicji, której Gombrowicz oddaje się tak niestrudzenie, że porzuca wysiłek literackiego kształtowania języka

Jeszcze 3 minuty czytania

Rację mają oczywiście ci, którzy przestrzegają przed traktowaniem „Kronosu” jako kolejnego dzieła Gombrowicza, a szczególnie jako „największego wydarzenia literackiego XXI wieku”. Słusznie pisał Grzegorz Wysocki, że „Kronos” w ogóle nie jest pełnoprawnym utworem literackim, a większość czytelników poważnie się rozczaruje, kiedy po lekturze licznych sloganów reklamowych i wywiadów weźmie książkę do ręki. A jednak – tak jak to było w przypadku „Dziennika” Białoszewskiego, który podobnie rozpędzona machina promocyjna innego krakowskiego wydawnictwa zatytułowała bezpodstawnie „tajnym” – brak walorów literackich nie oznacza, że te notatki nie są do namysłu nad Gombrowiczowskim pisaniem i myśleniem przydatne. I nie chodzi tu – jak sugerują niektórzy krytycy – jedynie o szczegółowe badania biografistów, którym wystarczyłby przecież zachowany w bibliotece rękopis.

Nawet sensacyjna warstwa „Kronosu” – owe „kurwy z tryprem”, „śmierdzące nogi”, a także późniejsze „podszczypywanie Rity” i drobiazgowo odnotowywane „orgazmy” – daje się odczytać także w zupełnie innym kontekście. Można przez chwilę zastanowić się nad konsekwencjami „Kronosu” dla rozumienia myśli Gombrowicza. Poza zagadnieniami wydawniczej promocji, poza kategoriami oceny etycznej i estetycznej, a nawet pytaniami o jego literacką wartość. Poszczególne notowane przez Gombrowicza opisy wydarzeń i faktów były dla niego – bardziej niż bezpośrednimi odniesieniami do warstwy fabularnej życia – miernikami czasu, liczydłami rzeczywistości. Chwytanie rzeczywistości w siatkę dat, kategorii i określeń to główna ambicja „Kronosu”, i choć odbywa się poza literaturą, jeżeli chodzi o warstwę językową, to nadal w jej obrębie, jeśli pod uwagę wziąć sam wysiłek ujmowania, tropienia faktów i dni.

Witold Gombrowicz, „Kronos”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 460 stron,
w księgarniach od maja 2013
Zapiski zgromadzone w „Kronosie” byłyby znacznie mniej ciekawe, gdyby Gombrowicz notował regularnie, od roku 1922, kiedy zdał maturę. Mamy jednak do czynienia – aż do roku 1952 lub 53, kiedy zaczął zapełniać notatkami strony papieru firmowego Banco Polaco – z rekonstrukcją. Prawdziwie sensacyjna jest w „Kronosie” nie warstwa opisów relacji erotycznych czy chorób, ale sama decyzja o podjęciu szczegółowej rekonstrukcji własnego losu, nawet jeżeli los sprowadza się tu do numerów i kategorii. Pięćdziesięcioletni urzędnik banku w Buenos Aires, który dzięki jednej wydanej pomiędzy wojnami powieści stał się znanym pisarzem, zaczyna prowadzić za namową paryskiego redaktora emigranta „Dziennik”, który okaże się intelektualnym arcydziełem, a równolegle – zapewne także po to, żeby później czerpać z nich materiał do literatury – prowadzi zapiski spraw bieżących: odnotowuje spotkania, relacje, choroby, finanse, sprawy wydawnicze i literacki prestiż, inwentaryzowane odpowiednio pod kategoriami „ero”, „finans” i „liter”. Ale zapisywanie teraźniejszości mu nie wystarcza – zaczyna odtwarzać przeszłość, rok po roku, miesiąc po miesiącu.

Pierwsze daty zapisane w notatkach to 4 sierpnia 1904 oraz grudzień 1903 – miesiąc, w którym pisarz został prawdopodobnie poczęty. Zapiski nie składają się w spójne całości lat, pamięć nie daje sobie rady z obrazami i porządkiem dni. Gombrowicz ma jednak nadzieję, że w tabelach, na skrzyżowaniach kategorii, które pracowicie rozrysowuje na kolejnych tableaux (zgromadzonych w krakowskim wydaniu na końcu książki), uda mu się uchwycić – no właśnie, co? Z pewnością nie sens i nie cel – „Kronos”, który zapewne miał być „Chronosem”, nie stanowi, jak sugeruje w posłowiu Jerzy Jarzębski, „lektury własnego losu”, ale raczej próbę jego bezpośredniego odnotowania, prostego – zdawałoby się – uporządkowania w czasie, właśnie bez nastawienia na lekturę.

Fakty nie mają być tu odczytywane, wyjaśniane przez chronologię, ale przeciwnie –  stanowią elementy wobec samej chronologii podrzędne. Śmierdzące nogi jednej z panienek ważne są nie tyle jako barwna opowieść, ile jako znak czasu, miernik daty, zwyczajne liczydło. Śmierdzące nogi stają się wyrazistym wyznacznikiem dla pamięci, która z owej jesieni roku 1938 nie zachowała już żadnych subtelności. Pozostają niektóre wyjazdy, kilkoro przyjaciół, nowy rok w Adrii, kurwy i strach przed nadchodzącą wojną. Dlatego być może większą jeszcze nieuprzejmością wobec owej panienki, niż publiczne – w tysiącach egzemplarzy i licznych tekstach krytycznych – wspominanie o jej śmierdzących nogach, jest fakt, że jej istnienie nie zostaje przez to wcale w zbiorowej pamięci zachowane. Formuła exegi monumentum nie działa. Ta, której śmierdziały nogi, pozostaje pustym liczmanem, podobnie jak setki innych, przewijających się przez „Kronos” osób i zdarzeń. Na tym poziomie lektury „Kronosu” przypisy są zbędne; kim był ten czy ów – co za różnica, skoro ten i ów przydają się tu tylko do porządkowania tabel czasu, jedynej ambicji, której Gombrowicz oddaje się tak niestrudzenie, że porzuca wysiłek literackiego kształtowania języka.

tableaux z „Kronosu” 
fot. z archiwum Rity Gombrowicz
Z każdym rokiem zapiski stają się pełniejsze, dominuje czas teraźniejszy, znikają wstawki o nieskutecznych wysiłkach pamięci, a od roku 1940, pierwszego w całości spędzonego w Buenos Aires, pojawiają się podsumowania kolejnych lat, które rażą banałem i ogólnością, szczególnie w ciągu lat 40., kiedy wszystkie rekonstruowane są z perspektywy późniejszej. Musztrowany litaniami nagich nazwisk, miejsc i faktów czytelnik nie oczekuje już literackich wzlotów, ale oparta dla odmiany tradycyjnie na rytmie podmiotu i orzeczenia narracja podsumowań tym bardziej obniża jakość tekstu. Okazuje się, że wymienianie nagich faktów sprzyja odtwarzaniu przeszłości mimo wszystko bardziej niż utarte określenia, językowe worki, w których esencja życia jest już nie do rozpoznania.

Lektura „Kronosu” staje się osobliwym doświadczeniem czasu, i w tym sensie może być przydatna nie tylko dla biografów. Oto bowiem aż do roku 1953 przesuwamy się co prawda naprzód po chronologicznej linii życia Witolda Gombrowicza – w międzywojennej Polsce, a później Argentynie lat 40. – ale jednocześnie odtwarzający przeszłość Gombrowicz, a ściślej jego rekonstruująca pamięć, porusza się w kierunku przeciwnym, wstecz, od momentu rozpoczęcia pisania, ku młodości i narodzinom. Na styku przeciwnych linii, przecięciach kierunków z trudem kiełkują równoważniki zdań, a niezbyt udany wysiłek cofającej się pamięci odciska się na opisach kolejnych miesięcy i lat. Dopiero od roku 1953 obie linie się łączą i dalej biegną wspólnie. Literacka wartość podsumowań nieznacznie wzrasta, mięso życia zbliża się w czasie do samego zapisu. Dodatkowo pojawia się domyślna, równoległa linia pisanego w tym samym czasie „Dziennika”, do którego autor co i raz nawiązuje, wspominając na przykład, że „pisze o Miłoszu fragment dziennika” albo „fragment dziennika o malarstwie”. Te odwołania zresztą raczej nudzą, każą mysleć o innej, dla odmiany literacko genialnej, opowieści Gombrowicza o sobie samym, którą należałoby czytać po raz drugi, zamiast brnąć przez te jałowe, odległe od literatury takty i rytmy faktów.

W „Dzienniku” z kolei obecne są odwołania do „Kronosu”, które teraz czytać będziemy w nieco innym świetle. W 1963 roku, już w Berlinie, Gombrowicz wspomina o „szeregu pożółkłych arkuszy z chronologią”, które miał ze sobą na statku. „Zajrzyjmy, na przykład, co się działo ze mną ściśle dziesięć lat temu w kwietniu 1953-go”. I przytacza nieco zmieniony fragment z „Kronosu”. Gdzie indziej, przy okazji jednej z lektur, wyznaje: „Namiętnie uprawiam czytanie dzienników, wciąga mnie jama cudzego życia [...], to rosół na smaku rzeczywistości i lubię wiedzieć, że, na przykład, 3 maja 1942 roku Bobkowski uczył żonę jeździć na rowerze w lasku Vincennes. A ja? Co robiłem w tym dniu? Zobaczycie [...]: za 200 lub 1000 lat powstanie nowa wiedza, ustalająca zależności w czasie poszczególnych ludzi i wtedy będzie wiadomo, że to co jednemu się przydarza nie jest bez związku z tym, co równocześnie innemu się wydarzyło... I ta synchronizacja egzystencji otworzy nam perspektywy...”. Otóż to.

Chronologiczne linie, uparte odliczanie i wyliczanie, obłęd rocznic i dat – wszystko to było już obecne w „Dzienniku”. Literacko przetworzone, nie rzucało się tam jednak w oczy jako niezdrowa mania, pozostawało raczej efektownym elementem rozmyślań, uzupełnieniem uwag o lekturach, ludziach, codziennościach. Obsesja chronologii, gra owych czasowych linii ujawnia się najbardziej może w słynnych fragmentach dotyczących spotkania dwóch transatlantyków – teraźniejszego, realnego, z Gombrowiczem wracającym do Europy w roku 1963, oraz widma okrętu z roku 1939, wypatrywanego we mgle, zbudowanego raczej ze słów, złożonego z niepokojów i wyobrażeń, niż naprawdę ujrzanego. Tam, na Atlantyku, spotkały się te same dwie linie, które czytelnik wyczuwa w „Kronosie” – linia o kierunku tym samym, co życie, ku przyszłości, wedle chronologii, i linia pamięci, świadomości, często wsteczna – obecna zawsze, kiedy ktoś zada sobie prosto zapisane przez Marię Janion pytanie: „Czy będziesz wiedział, co przeżyłeś?”.

Kiedy przeglądając „Kronos”, czyta się jednocześnie przypisy i opisy zdjęć, a także śledzi w prasie kolejne wywiady i komentarze, do całej tej historii z czasem dołącza jeszcze jedna chronologiczna linia – Rity Gombrowicz. Linia jej życia z książkami Gombrowicza po jego śmierci, jej podróży do Argentyny, jej własnych transatlantyków. W rozmowach wspomina między innymi, że teraz – blisko osiemdziesięcioletnia – jest już „czystym duchem”, dlatego zdecydowała się wreszcie wydać „Kronos” bez skreśleń. We wstępie, opowiadając o swoim pierwszym odbiorze „intymnego dziennika”, przywołuje swój sprzeciw wobec zredukowania życia do „faktów i nastrojów”, i zadaje między innymi rozbrajająco szczere pytanie: „Gdzie podziały się nasze zabawy i nasze przygody?”. Pytanie o to, czy „będziesz wiedział, co przeżyłeś”, przybiera rozmaite formuły – ale esencja, rdzeń rozczarowania pozostaje ten sam. „Jakże zaczerpnąć zupy życia dziurawą łyżką tych statystyk i wykresów?”.

W pierwszy wtorek roku 1958 Gombrowicz zapisuje w „Dzienniku” szczególnie ważne z perspektywy „Kronosu” słowa: „Wzrastająca moja wrażliwość na kalendarz. Daty. Rocznice. Okresy. Z jakąż pilnością oddaję się teraz tej buchalterii dat. Tak, tak... dlaczegóż nie zapisywałem każdego dnia mego od chwili gdy nauczyłem się pisać? Miałbym dzisiaj wiele tomów, wypełnionych tymi zapiskami, i wiedziałbym co robiłem dwadzieścia siedem lat temu, o tej samej godzinie. Po co? Życie przecieka przez daty, jak woda przez palce. Ale przynajmniej pozostałoby coś... ślad jakiś...”. „Kronos” jest próbą zapełnienia tej luki, odtworzenia owych nieistniejących zapisków każdego dnia. Dlatego ważniejsza od fragmentów pisanych na bieżąco jest tu część rekonstruowana, która powstawała już z poczuciem utraty, z upartym wysiłkiem kogoś, kto zadaje tak naprawdę bardzo proste i naiwne pytanie, jak z sentymentalnej piosenki: „gdzie się to wszystko podziało?”.

Zanim wiedzieć by można, co się przeżyło – cel dalekosiężny, u Gombrowicza istniejący raczej w sferze niemożności – trzeba to zapisać i uporządkować. Namiętność wobec rocznic i numerów nie osadza się w pustce, ale zbiega w to jedno dążenie – mieć to, zinwentaryzować, ogarnąć proste fakty. To w tym jedynym celu powstał „Kronos”. Ta obsesja rozwija się do tego stopnia, że na przykład w maju 1966, w Vence, po dobrych kilku latach w Europie Gombrowicz odnotowuje, że oto zapomniał o jedenastej rocznicy opuszczenia Banco Polaco. Obsesja pisarza jest tak silna, że oblicza sumy, na które składają się cyfry danego roku, odnotowuje powtarzające się daty istotnych wydarzeń, a także liczy – zresztą, jak zauważają autorzy przypisów, błędnie – dni spędzone w Polsce i Argentynie (9490 i 8395, a naprawdę 12777 oraz 8629).

Ex post dopisuje także to i owo do niegdysiejszych notatek – w maju 1955 na przykład „za 10 lat Vence”, a w czerwcu tego samego roku w akapicie, w którym pojawia się strach o finanse: „Nie bój się. WG. 1959”. Te późniejsze dopiski, oznaczone w krakowskim wydaniu boldem, wprowadzają w chronologię dodatkowy niepokój. Jeżeli „Kronos” jest dziełem otwartym i w próbie odpowiedzi na pytanie o pamięć przepływającego życia jego autor może z przyszłości ingerować w swoją niegdysiejszą świadomość, to dlaczegóżby nie miał czynić tego czytelnik? Gra chronologii i powracającej do niej świadomości jeszcze się skomplikuje – zwłaszcza że czytelnik współczesny występuje tu prawie z pozycji wszystkowiedzącego narratora. Bold już zarezerwowany. Podkreślenia i kursywa oznaczają odpowiednio zapisywane na marginesie wydarzenia historyczne oraz tytuły i terminy obce. Może wersaliki? „Za 14 lat i 1 miesiąc śmierć. ZK. 2013”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).