Przeczesaliśmy tę twoją płytę
Zbigniew Wodecki & Mitch & Mitch, fot. materiały promocyjne festiwalu OFF

Przeczesaliśmy tę twoją płytę

Rozmowa z Macio Morettim, Bartkiem Tycińskim i Zbigniewem Wodeckim

22 maja 2017 roku zmarł Zbigniew Wodecki. Przypominamy rozmowę z artystą i muzykami Mitch & Mitch, która odbyła się w 2013 roku. „Miałem fart, bo mnie wyrzucili z liceum muzycznego” – mówił wtedy muzyk

Jeszcze 3 minuty czytania

ZBIGNIEW WODECKI: Rany boskie, uczę się tych tekstów, czasem są tak durne i tak długie. Niektóre fajne, „Partyjka” jest zawodowa. Ale ja nigdy nie przywiązywałem szczególnej wagi do słów, muzyka była ważniejsza. Kiedy dorosłem, niektóre teksty stały się dla mnie ważne, ale zasadniczo byłem melodykiem. Słuchałem różnych interesujących kapel i dbałem o to, by i u mnie muzycznie wszystko brzmiało. Jednego tylko nie mogłem zrozumieć: fenomenu Franka Zappy. Robił niezwykłe rzeczy. Po kilku minutach chaosu na scenie potrafił w ułamku sekundy sprawić, że wszyscy wiedzieli, kiedy jest „na raz”. Coś nieprawdopodobnego. Teraz, po czterdziestu latach śpiewania piosenek, zderzyłem się ze ścianą o nazwie Mitch & Mitch. I okazuje się, że w tym kraju również można w podobny sposób grać. To zupełnie nowe wyzwanie. Na razie jeszcze nie rozumiem, jak to funkcjonuje.

*

Zbigniew Wodecki with Mitch&Mitch

Któż bardziej alternatywny na festiwalu muzyki alternatywnej niż gwiazdor Opola, Sopotu i „Pszczółki Mai”? Fonograficzny debiut Zbigniewa Wodeckiego z 1976 roku ówczesna publiczność przegapiła tak bardzo, że wkrótce o płycie zatytułowanej „Zbigniew Wodecki” zapomniał nawet sam autor. Przypomnieli mu o niej muzycy Mitch & Mitch. I namówili na to, by zaległą sceniczną premierę albumu zrealizować podczas tegorocznego Off Festivalu. Dla oddania pełni fenomenalnego brzmienia „Zbigniewa Wodeckiego” tytułowemu bohaterowi oraz dziewięciu Mitchom towarzyszyć będą dwa żeńskie głosy, kwartet smyczkowy oraz organista. Koncert odbędzie się 2 sierpnia na festiwalu OFF w Katowicach.

BARTEK TYCIŃSKI: Pamiętam taką scenę sprzed dziesięciu, może dwunastu lat: Maciek mieszkał jeszcze na Ochocie i wpadało się do niego posłuchać różnych utworów, które gdzieś tam wynajdywał. Pewnego razu nastawił płytę i z tajemniczym uśmiechem kazał mi słuchać. „Panny mego dziadka”. Nie wiedziałem, co to jest. Wchodzi bossa nova, wchodzą dęciaki, wszystko elegancko. Coraz bardziej mi się podoba. Patrzę więc pytająco na wyszczerzonego Macia, a on na to: Wodecki! Szok. Od razu przegrałem sobie płytę. I zaczęliśmy ją katować w samochodzie, na próbach...

MACIO MORETTI: No kult. Przeczesaliśmy tę twoją płytę. Analizowaliśmy pojedyncze linijki, najmniejsze detale. Wyobrażaliśmy sobie, o co chodzi w „Posłuchaj mnie spokojnie”.

WODECKI: Wykombinowałem te piosenki, kiedy was jeszcze na świecie nie było.

MORETTI: Ja miałem rok.

TYCIŃSKI: A ja pięć lat.

WODECKI: Ale widzicie, tego typu numery – mimo że fajnie się kręciły – w tamtych czasach nie miały racji bytu.

MORETTI: No właśnie, czemu tak się stało? Dlaczego ta płyta nie odpaliła?

WODECKI: Może była za mało komunikatywna, bo ja to wszystko wysłuchałem na Zachodzie? Słowiańska dusza jakoś tego nie wpuściła. Nie mam pojęcia.

MORETTI: Nawet język polski świetnie tam brzmi. Wszystko miękko zaśpiewane, samo wchodzi. Nie ma bólu, że wyskoczą ci nagle słowa odstające od reszty.

WODECKI: Czterdzieści lat temu miałem we łbie muzykę Burta Bacharacha czy Earth, Wind & Fire. I to kręciło może jeszcze parę osób z branży. Szerszej publiczności raczej nie interesowało.

MORETTI: To ciekawe, bo tę amerykańską nutę – że tak powiem: lekką – gdzieś tam słychać w polskiej muzyce. Ale niesamowite na twojej płycie jest to, że masz zwarty zespół. Słuchałem ostatnio którejś płyty Novi Singers. I gdy tam wchodzi samba, to tak, jakbyś puścił cztery katarynki. Niezsynchronizowane. A perkusjonalista wlecze się za nimi pół taktu dalej. A to jest przecież klasyk. Ówczesna muzyka filmowa nagrywana przez muzyków sesyjnych też brzmi pokracznie. A tutaj wszystko gra w punkt. Gdyby ta płyta wyszła za granicą, to znajdowałaby się dziś w kanonie razem z Bacharachem.

WODECKI: Dzięki Bogu, mimo tamtej klapy jakoś mi się udało. W dużej mierze przypadkiem. Miałem fart, bo mnie wyrzucili z liceum muzycznego. Gdyby nie to, byłbym teraz koncertmistrzem w filharmonii. Ale wyrzucili mnie i musiałem pójść do szkoły muzycznej o charakterze zawodowym. Tam nie było żadnych przedmiotów ogólnych – historii, geografii czy fizyki – tylko sama muzyka. Uczyli się w niej dorośli, którzy chcieli zrobić dyplom muzyczny. Na przykład członkowie Jazz Bandu czy Ewa Demarczyk, że wspomnę tylko o takich, co mi imponowali. I tam przyszedł do mnie pewnego razu chłopaczek w szarym płaszczyku. I spytał, czy bym nie mógł zagrać, bo mają studencki zespół i szukają wiolonczelisty i skrzypka. Chłopaczek ten nazywał się Grechuta. Od niego wszystko się zaczęło. Potem przyszła Demarczyk, która bardzo Marka lubiła i popychała chociażby na Studenckim Festiwalu Piosenki.

MORETTI: To był jakiś totalny szał, wygrać wtedy taki festiwal?

WODECKI: Jeśli wygrałeś festiwal studencki, to byłeś już gość. Szczególnie Opole, bo transmitowała go telewizyjna Dwójka. A jeśli chodzi o telewizję, to wielkiej alternatywy wtedy nie było.

*

TYCIŃSKI: W radiowej Trójce zagraliśmy razem ze Zbyszkiem w lutym 2008 roku. Ten pomysł, żeby go zaprosić na scenę, wisiał w powietrzu od kilku lat. Przy czym w taki sposób, żeby nikt się tego nie spodziewał. Zbyszek nagle wchodzi i śpiewa. Wykonaliśmy wtedy „Posłuchaj mnie spokojnie” i „Panny mego dziadka”.


MORETTI:
Do samego końca nie wiedzieliśmy, co się wydarzy na tym koncercie. To było ekstra.

TYCIŃSKI: Generalnie byliśmy w szoku, że coś takiego się udało i to stosunkowo łatwo. Nie musieliśmy nawet Zbyszka na scenę wprowadzać. To znaczy pięć minut przed występem przyszedł do nas i mówi: „No dobra, to jak my to zrobimy? Musicie mnie jakoś zapowiedzieć?”. A my na to: „No, nie”. Zbyszek popatrzył dziwnie, ale pokiwał głową: „Okej”.

WODECKI: Próbowałem do nich doskoczyć wszystkimi zmysłami, jakoś za nimi nadążyć. Nawet nogi mnie potem bolały, jakbym miał za sobą wejście na K2. Oni wszyscy w swoim żywiole, ludzie szaleją, a ja – co ja tu w ogóle robię? Ale stałem i śpiewałem. Nic nie zapamiętałem z tego koncertu, tak byłem zestresowany.

TYCIŃSKI: I po tej Trójce pojawił się pomysł, żeby namówić Zbyszka na zagranie całej płyty.

MORETTI: A koncert na Off Festivalu wynika z tego, że w pewnym sensie jest to festiwal akurat dla nas. Plus to od nich wyszło zaproszenie.

WODECKI: Myślałem, że odpuścimy jednak parę numerów...

TYCIŃSKI, MORETTI: Nie ma mowy.

WODECKI: Mamy godzinę grania, może się wszystko nie zmieści?

*

MORETTI: Kiedy pierwszy raz rozmawialiśmy o tej płycie, sprawiałeś wrażenie, jakbyś o niej w ogóle nie pamiętał. Naprawdę nie miałeś świadomości, że ten materiał jest tak dobry?

WODECKI: Chyba nie miałem do siebie zaufania. Typowy brak wiary we własne siły. U mnie w domu wszyscy byli wybitnymi muzykami, a wychowywałem się w Krakowie wśród takich ludzi, którzy o muzyce wiedzieli wszystko i wszystko potrafili zagrać. Jakoś nie wierzyłem, żeby ten debiut był szczególnie fajny. Niby mi się ta płyta podobała, muzycy ją chwalili, ale nic poza tym. Co innego się wtedy puszczało.

MORETTI: I nie było wtedy możliwości, tak jak teraz, żeby np. zorganizować sobie trasę i pokazać to w Polsce.

WODECKI: Nie było. Pamiętajcie zresztą, że wtedy nie byłem jeszcze tym znanym panem z telewizji. W Warszawie na mnie popatrzyli i pewnie pomyśleli: przyjechał jakiś chłopak z Krakowa i chce nam tu muzykować. Przecież mieli swoich ludzi.

MORETTI: Ile miałeś wtedy lat?

WODECKI: 26, grałem w orkiestrze, w krakowskiej radiówce. Ale pamiętam taki moment, kiedy po nagraniu „Zacznij od Bacha” z Orkiestrą Polskiego Radia i Telewizji prowadzoną przez Andrzeja Trzaskowskiego podszedł do mnie pewien facet i pyta: „To pan to nagrał?”. Odpowiedziałem, że ja. Pokiwał głową i poszedł. Na to ktoś podbiega do mnie i mówi: „Wiesz kto to był? Władysław Szpilman!”. Wielki pianista. No więc muzykom się podobało, lubili to grać. Ale resztą rządził ówczesny rynek.

MORETTI: Czyli gdyby nie „Pszczółka Maja”...

WODECKI: Byłbym offowym artystą.

*

WODECKI: W tak zwanej komercji chodzi o to, żeby odnieść sukces. Sukcesem jest mieć duże brawa po piosence i utrzymać się przez czterdzieści lat na powierzchni mętnej wody showbiznesu. Natomiast Mitch & Mitch nie potrzebują takiego sukcesu. Oni wychodzą na scenę i świetnie się bawią, a ludzie razem z nimi. Sukces wpisany jest w tę zabawę. Cały nasz mozół, żeby ładnie wyglądać, żeby się uczesać, żeby wszystko było równo i ładnie – okazuje się, że to nie o to chodzi. Chodzi o nawiązanie kontaktu z publicznością, o fluidy.

MORETTI: Na pewno nie jest tak, że dbamy tylko o siebie, ale nie mogę też powiedzieć, żebyśmy się za bardzo przejmowali. Nie liczy się ilość słuchaczy, tylko ich kumatość. Jeśli masz pięć osób, tyle że łapiących każdy szczegół, to jest już radość.

WODECKI: A zdarzają się tak zwane eventy, że wychodzi największa gwiazda, a ludzie posłuchają półtorej minuty z kieliszkami w dłoniach i zabiorą się z powrotem za gadanie. I dla nas estradowców to jest koniec, taki brak zainteresowania. Mitche mają to gdzieś. Jak ktoś załapie, to znaczy, że jest na ich poziomie. Jak nie, to niech się jeszcze douczy. To znaczy, nie chodzi o jakieś dyplomy, tylko czy jest na tyle wyzwolony...

MORETTI: Wyluzowany.

WODECKI: ...że łapie wszystko, co mu ludzie dają.

MORETTI: Działamy trochę w opozycji do publiczności, choć ona często w to wchodzi. Chyba najważniejsze to nie dać wbić się w taką rolę, że ktoś zacznie przed tobą klękać. Trzeba mieć świadomość, że między tobą a publicznością wcale nie ma dystansu. Nie jesteś gwiazdorem. To dla nas kluczowa sprawa.

WODECKI: Dzisiaj podszedł do mnie facet i mówi: „Zbyszku, mam ślub w sobotę, do pierwszego tańca zagramy «Z tobą chcę oglądać świat»”. I to jest jednak miłe. Albo jak 78-letnia pani oświadcza ci, że cię kocha. Ale najfajniej, jak podchodzi taki młody człowiek jak ty i mówi, że daję czadu. Bo wtedy okazuje się, że nawet mi te „Chałupy” tak bardzo nie zaszkodziły.

*

MORETTI: Nigdy bym nie powiedział, że jesteśmy z innych światów. Tyle że Zbyszka Wodeckiego wszyscy znają, a nas w sumie nikt nie zna.

WODECKI: Właśnie zaczyna być odwrotnie.

TYCIŃSKI: Ktoś może myśleć, że w Katowicach będziemy sobie robili jaja ze Zbyszka. Albo jakoś kosmicznie przerobimy te utwory. Nic podobnego.

MORETTI: To nie jest też żadne łączenie pokoleń, żadne odświeżanie historii. Mnie z tego wszystkiego interesuje tylko jedno: to ekstra płyta i ekstra byłoby ją zagrać. Już się jaram tym, jak Miłosz w pierwszym utworze zagra glockenspiel: tim, tum-tam! Po to w ogóle jest ta akcja.

WODECKI: Z kolei mnie, facetowi, który stoi nad grobem, pojawia się przed stopami nowa ścieżka. Mam własną karierę, mam swój program, który sprawdza się przy świecach i w „Lecie z Radiem”. Ale to może być zupełnie nowe otwarcie. Po raz pierwszy w życiu chętnie odpuściłbym te własne koncerty i na chwilę zajął się tylko tym. Kiedy te utwory komponowałem w domu przy fortepianie czy z gitarką, to od razu wyobrażałem sobie, jak one zabrzmią na koncertach.

MORETTI: Zagrałeś je kiedykolwiek na żywo?

WODECKI: Nie, nigdy nie miałem takiej okazji. Te numery, które zdobyły największą popularność – „Pszczółka Maja” czy „Chałupy Welcome To” – to nie są przecież kawałki mojego autorstwa. A dwóch najlepszych, że tak powiem moich firmowych numerów, czyli „Zacznij od Bacha” i „Izoldy”, nigdy nie zaśpiewałem na festiwalu. No więc wydawało się, że tamte wszystkie pomysły szlag trafił. A tu nagle przychodzi gość z propozycją, by tę płytę w całości zagrać. Po czterdziestu latach pojawiła się szansa, żeby zrealizować to dokładnie tak, jak mi wtedy się wymarzyło.

TYCIŃSKI: No i tak właśnie będzie.

MORETTI: O tym występie wszyscy od paru lat nam mówili, że musimy to zrobić. Bo wtedy w Trójce to taki meteoryt przeleciał. Kto nie był, ten przegapił.

WODECKI: I ci młodzi ludzie będą musieli udźwignąć fakt, że ten stary rep nie jest tak znowu zupełnie do dupy. A jeśli damy plamę, to powiemy, że tak to sobie zaplanowaliśmy.

Notował Mariusz Herma