Dwadzieścia cztery lata po
fot. camil tulcan / Flickr CC

Dwadzieścia cztery lata po

Małgorzata Rejmer

W 1999 roku w sondażu zapytano Rumunów, kto w XX wieku wyrządził ich krajowi najwięcej zła i uczynił najwięcej dobra. W obu przypadkach pierwsze miejsce zajął Nicolae Ceaușescu

Jeszcze 3 minuty czytania

W kuchni mojego tymczasowego mieszkania przy Piaţa Muncii wisiał plakat z filmu „Autobiografia Nicolae Ceaușescu”, sprytne przedstawienie tego, czym jest postać dyktatora w rumuńskim społeczeństwie: czarny kontur twarzy na czerwonym tle. To mógłby być każdy, ale w Rumunii nikt nie będzie miał wątpliwości, o kogo chodzi.

Przyszedł pewnego dnia monter, starszy jegomość, spocony i pomocny, żeby sprawdzić, dlaczego nie działa internet. Zaproponowałam mu kawę, a on rozsiadł się przy stole w kuchni naprzeciwko plakatu i westchnął:
– Mój Boże, co to był za człowiek. Wszystko wiedział, jak rządzić. Cyganki sterylizował, Żydów sprzedawał za granicę, nawet Ruskim pogroził. Mądrzejszy był niż Hitler, wiedział, jak sobie radzić z karaluchami. Wielką mieliśmy Rumunię!
Podziękował za kawę, poszedł. Dziwnie mi się po nim kubek myło.

Gdy w 2009 roku uznałam, że chcę zobaczyć grób Nicolae Ceaușescu, Bukareszt nieoczekiwanie zaczął podstawiać mi nogi. Samo zlokalizowanie mogiły bez internetu wymagało śledztwa, zapytani na ulicy Rumuni nic nie wiedzieli albo wiedzieć nie chcieli. Pojechałam na Cmentarz Rewolucyjny – pytanie o grób Ceaușescu cieć cmentarny przyjął jak głęboki nietakt i z tej obrazy nie chciał w ogóle rozmawiać. Zlitowała się dopiero opiekunka cmentarza, która pokazała na mapie krzyżyki na drugim końcu Bukaresztu i machnęła ręką, że nie ma co jechać. Tu w cieniu zostać, białe groby oglądać, przepasane rumuńską flagą groby bohaterów. Zapytałam, ile czasu zajmie mi dojazd, ale pokręciła głową, że to tak daleko, że nie ma sensu tłumaczyć.

Kolejnym razem, w marcu 2011 roku, prześledziwszy trasę na mapie, wsiadam do autobusu z mocnym postanowieniem, by dojechać. I tak jadę, przez Bukareszt szarosiny jadę, nic innego nie robię, tylko siedząc, jadę. Jest zimno i szarawo, ludzie dookoła przymrożeni i zesztywniali, a ja jadę obok budynków wytapetowanych warstwami plakatów, różnymi bazgrołami z zapisem życiowych prawd i nieprawd, jadę. Czytam: „Respect 89, „Basarabia e România, „Wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy patrzą w gwiazdy”, odnotowuję wysoką częstotliwość słów fuckpula (chuj) w kontekście osób i instytucji, „România Mare”, „Kobiety nie tolerują mizoginii”. Jadę, Bukareszt raz się rozrzedza, a raz gęstnieje, raz jest wyrównany, ostrzyżony, wymyty, a raz wychodzą z niego bebechy i można się przyjrzeć rozwalonym koszom, przekrzywionym latarniom, poobijanym przystankom. A także: pętlom, kablom, pętom.

Ciągle jadę i już nie chcę tak jechać, już się najeździłam i nie dojechałam, a z mapy wynika, że być może dojadę, ale w przyszłości dalekiej i mglistej. Autobus stoi na zatkanej ulicy i hej kto żyw, a ma klakson, trąbi. Dzień ciemnieje. I zaczynam rozumieć, że ten cmentarz z Ceaușescu, to jest bardzo sprytnie obmyślony cmentarz z taką geolokalizacją, żeby się tam nikomu nie chciało dojechać, a jakby się zachciało, to żeby się odechciało, a jakby się nie odechciało, to żeby ktoś się po drodze zgubił i w ramach nauczki nigdy nie odnalazł.

Miesiąc później znowu przyjeżdżam do Bukaresztu, nauczona doświadczeniem przygotowuję się psychicznie na to, że kawał życia spędzę w tej podróży, a gdy idę na przystanek, zaczyna lać deszcz i czyni z mojej chęci pojechania na cmentarz mokrą i smutną kurę, która schowała się do kurnika.

I może nigdy bym tam nie dotarła, gdybym w końcu nie zamieszkała w dzielnicy Drumul Taberei, razem z Oaną i Mihaiem, których nigdy nie widywałam; dostrzegałam tylko ślady ich obecności, przedmioty i zapachy. Wszędzie wokół bloki są niskie, przycupnięte, na rozoranej ziemi pstrzą się budki, można w nich kupić tanie, prowizoryczne rzeczy: papierosy na sztuki, spinki do włosów, zabawki z plastiku, lukrowane ciasteczka. Nieopodal, w dzielnicy Ghencea, okiełznana swojskość ustępuje rosłym blokowiskom, paralitycznie poprzechylanym, i są to ostatnie podrygi wielkomiejskiego Bukaresztu, dalej już płoży się pustka. Tu właśnie znajduje się rozległy cmentarz z grobem Ceaușescu, wielkim budowniczym miasta i wielkim jego niszczycielem.

I tak pewnego niedzielnego popołudnia po prostu wychodzę z domu i na własnych nogach docieram do bramy cmentarnej, w to miejsce dotąd dla mnie zaklęte, schowane głęboko w celu nieodnalezienia. Przed wejściem żebracy czekają na orszaki żałobników, na kogoś, kto rumuńskim zwyczajem da im jedzenie z cmentarnego stołu, łyk cujki, ichniej wódki, z plastikowego kubka, odrobinę koliwy, pogrzebowego ulepka podobnego do kutii. Bicie dzwonów miesza się z lamentem.

fot. David Holt London / Flickr CC

Grób Ceaușescu, elegancka płyta z rdzawego kamienia, jest solidny, ale przykurzony. Jeszcze do niedawna zamiast niej ponad usypanym kopczykiem wznosił się biały lastrykowy i tylko wetknięte w ziemię flagi i sztuczne kwiaty, jak strzały w ciele wojownika, odróżniały go od innych grobów: czerwone, niebieskie i żółte plastikowe gerbery, smutek zszarzałej, taniej pstrokacizny. Kawałek cmentarnej ziemi ogrodzony marnym płotkiem był jedynym miejscem, gdzie zwolennicy dyktatora mogli urządzić sobie ołtarzyk pamięci. Dziś na nowej płycie króluje powściągliwość pod hasłem: „Nicolae Ceaușescu, prezydent Rumunii”.

A przecież mowa o: Geniuszu Karpat, Ojcu Narodu, Głównym Planiście, Geniuszu Rewolucyjnej Myśli Światowej, Najwybitniejszym Synu Ziemi Rumuńskiej. W 1999 roku w sondażu opinii publicznej zapytano Rumunów, kto w XX wieku wyrządził ich krajowi najwięcej zła. Pierwsze miejsce zajął Nicolae Ceaușescu. W tym samym sondażu zapytano ich także, kto uczynił dla Rumunii najwięcej dobra. Pierwsze miejsce zajął Nicolae Ceaușescu. W październiku 2012 roku dziennik „Adevărul” chciał się dowiedzieć od czytelników, kto był najwybitniejszym rumuńskim politykiem w ciągu ostatnich osiemdziesięciu pięciu lat. Wygrał Nicolae Ceaușescu. Na forum internetowym pojawiły się długie listy jego zasług, z przewagą narracji dostatku i poczucia bezpieczeństwa lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nad narracją głodu i hucpy lat osiemdziesiątych.

– Potrzebujemy nowego Ceaușescu – oznajmiła kiedyś w pociągu dwudziestoletnia dziewczyna po tym, jak zdjęła słuchawki z uszu i włączyła się do rozmowy na temat Rumunii. – Nawet nie Ceaușescu, potrzebujemy nowego Włada Palownika.
– O tak, kogoś, kto weźmie wszystkich za mordę – zgodził się czterdziestoparoletni mężczyzna, który uderzał dłonią w kolano, ilekroć oznajmiał coś przełomowego. – Rumuni potrzebują silnej ręki, bo inaczej wszystko się rozsypuje, tak jak teraz. To by się nam przydało, twarde rządy kogoś, kto ma łeb na karku. Jak ktoś pani mówi, że Ceaușescu był niedobry – zwrócił się do mnie – to niech pani wie, że kłamie.
– To był ostatni człowiek, który miał wizję, co dalej z Rumunią – stwierdził starszy facet z wąsem. – Teraz to jest tylko chaos.
– Ceaușescu robił, co mógł – dodała dziewczyna. – Tylko ludzie wokół niego źle mu doradzali. Izolowali go przed prawdą.
Pan z wąsem się zasępił.
– Kochał Rumunię – powiedział uroczyście. – Naprawdę kochał ten kraj.

Słuchałam tego jak zaczarowana. Jeszcze w 2009 roku, rozmawiając z Rumunami, miałam wrażenie, że trauma po Ceaușescu bierze się z wątpliwości dotyczących jego śmierci. Z tego, że prezydent Rumunii został rozstrzelany po wyroku nieprawomocnego sądu i pospiesznie zakopany pod krzyżem z fałszywym imieniem i nazwiskiem. Że to wstyd tak bezpardonowo zabijać Geniusza wszech czasów.

Wtedy nie można było postąpić inaczej, słyszałam od wielu Rumunów. W powszechnym chaosie śmierć Ceaușescu wydawała się jedynym logicznym rozwiązaniem. Skoro nie chciał odejść na emeryturę, trzeba go było wysłać do grobu. Oto nasz kozioł ofiarny złożony na ołtarzu rewolucji – bez jego śmierci nie mogłaby się narodzić nowa Rumunia. Trzeba ją było naznaczyć jego krwią, tak jak stara Rumunia była naznaczona jego piętnem.

Rumuni ciągle pamiętają: ten kraj znaczył tyle co Nicolae Ceaușescu. Im ciężej żyje się teraz, tym większa jest nostalgia za minionymi czasami, gdy ludzie byli młodzi, zakładali rodziny, a państwo dawało im mieszkania i miejsce na liście po samochód, telewizor i telefon.

Według sondażu z 2010 roku sześćdziesiąt jeden procent Rumunów uważa komunizm za słuszną ideologię. Aż czterdzieści sześć procent obywateli ma pozytywne skojarzenia z okresem rządów Ceaușescu. Tylko dwóm procentom Rumunów dawne czasy kojarzą się z nędzą. Dziś wiele osób powie bez zastanowienia: nigdy nie było tak źle, jak jest teraz.

notanyron / Flickr CCNic prostszego niż spieniężyć nostalgię, uznały agencje reklamowe. Na rynek wprowadzono już wódkę Ceaușescu, telefonie komórkowe korzystały z wizerunku dyktatora, nawet kampania reklamowa batoników czekoladowych odwoływała się do postaci „słodkiego Ceaușescu”. W owej „Autobiografii Nicolae Ceaușescu”, składającej się ze zręcznie zmontowanych materiałów telewizyjnych, poznajemy dyktatora takiego, jakim sam chciałby się widzieć i jakim wydawał się na co dzień: trochę pierdołą, która nie potrafi tańczyć i grając w siatkówkę, przepuszcza wszystkie piłki, wujciem, który głupawym uśmiechem próbuje zatuszować swoją niezdarność, Ojcem Narodu, który macha do swoich dzieci i jego ręka nigdy się nie męczy.

Zapytano w telewizji twórcę tego dokumentu, Andreia Ujicę, jakimi słowami opisałby dyktatora.
– Marksista, patriota-nacjonalista, konsekwentny i nieskorumpowany. Polityk profesjonalista.
Na łamach dziennika „Adevărul” odpowiedział reżyserowi filozof i pisarz Andrei Pleşu: „Szkoda, że Ujică wyjechał z Rumunii w 1981 roku, gdy zaczynało być naprawdę źle. Gdyby został, zapewne nie mógłby sobie pozwolić na to subtelne zrozumienie, jakim raczy nas z dystansu. Cóż z tego, że Ceaușescu był patriotą, Hitler i Stalin także nimi byli. Czy rewolucję 1989 mamy rozumieć jako wyraz nieodwzajemnionej miłości ze strony Rumunów? I – dodaje Pleşu – Ceaușescu faktycznie nie był skorumpowany, bo jak może być skorumpowany ktoś, kto jest dyktatorem, trzyma kraj w garści i może zrobić, cokolwiek chce? Dyktatora może skorumpować tylko jego własna władza”.

– Zasłużył na każdą kulę, którą dostał – mówi Dan Popescu, właściciel galerii. – Ciągle tak uważam. Ale wstydzę się tego i wstydzę się, jak rozwiązano tę sprawę. Nie wiem, czy to jest rozpowszechniona opinia. Ludzi nie zaprząta sprawa Ceaușescu, są skupieni na tym, żeby przeżyć, a najmłodsze pokolenie jest w tej sprawie zupełnie obojętne. Do pewnego stopnia to dobrze, że nie są obciążeni bagażem przeszłości. Ale młodzi ludzie nie mają przeciwciał, przeciwciał oporu wobec dyktatury. A przecież autorytaryzm ciągle wymyśla się na nowo. Zło wymyśla się na nowo. Wolność jest jak powietrze. Kiedy ją masz, nie czujesz, że jest ci potrzebna. Ale gdy jej brakuje, zaczynasz się dławić. Myślę, że ten rodzaj reakcji obronnej zanika wśród najmłodszego pokolenia. Reakcji zadławienia. Ludzie godzą się na wszystko i nic tak naprawdę ich nie interesuje.

Dom Cosmina przy Piaţa Muncii był czymś w rodzaju przytuliska dla wszystkich jego znajomych. Na sofie artystka z zapaścią twórczą, w ogrodzie niepracujący terapeuta w depresji, masażysta, który uczy się tatuować, i ja w pokoju na poddaszu, coś tam próbująca pisać, ale bez powodzenia.
– Spójrz na mnie – powiedział raz Cosmin. – Nie robię nic, jestem doskonale przeciętny. A jestem studentem, czytam książki. W Niemczech kogoś, kto nie pracuje, uznano by za odrzut społeczeństwa, a tutaj mogę udawać intelektualistę, bo całe społeczeństwo jest bierne jak ja. Rumuni nie ufają politykom i nie wiedzą, co zrobić ze swoją wolnością.

fot. RaLaura / Flickr CC

Wszyscy jesteśmy sierotami po dawnym systemie – ciągnął Cosmin. – Jesteśmy dziećmi, które oczekują, że dostaną od rządu jedzenie i narzędzia, tak jak dostawali w czasach komunizmu od ojca Nicolae i mamy Eleny. Ale rodzice odeszli. Musisz wyżywić się sam. A Rumuni nie chcą wolności, chcą nie martwić się o jedzenie. Niedawno w budżetówce obniżono pensje o dwadzieścia pięć procent, wyobraź sobie, jak teraz ludzie muszą główkować, żeby przeżyć. Kto potrzebuje wolności, kiedy nie ma co jeść?

Kiwam głową. Jedyny luksus, na jaki mogą sobie pozwolić niektórzy, to luksus wymazywania z pamięci. Rumuni czyszczą swe wspomnienia z Securitate, z kneblowania, z represji, z nędzy. W pamięci zostaje tylko „bezpieczeństwo dnia jutrzejszego”, które przeminęło.

Idę byle jaką bukareszteńską ulicą, wzdłuż podupadłych kamienic zarzyganych graffiti, sypiących się fasad pokrytych strzępami afiszy. Idę po rozłupanym chodniku zatarasowanym samochodami, przeciskam się między zderzakiem a szybą opustoszałego sklepu. I widzę przyklejony do szyby plakat: twarz Nicolae Ceaușescu dosztukowana do korpusu umięśnionego herosa. Oto nasz martwy bohater w całym swoim absurdzie, uśmiechający się dobrodusznie do przechodniów. Dobrze, że nie żyje. Szkoda, że nie żyje.

 

Fragment pochodzi z książki Małgorzaty Rejmer „Bukareszt. Kurz i krew”, która ukaże się we wrześniu w wydawnictwie Czarne.