Spotkania z Polską
fot. Atelier Sol / Flickr CC

Spotkania z Polską

Jakub Socha

Z prawej zamieszkało czterech umięśnionych chłopaków. Z lewej pięć dziewczyn. Trochę starsi od nich panowie pili w ciszy. Aż drugiego dnia jeden krzyknął: „Hej, dziewczyny”

Jeszcze 2 minuty czytania

Przyszedł, zasłonił słońce, czym trochę mnie zirytował. Stanął w rogu basenu, w krótkich spodenkach, w rozpiętej koszuli, tuż przy plastikowych kratkach, przez które przelewa się woda, i zaczął się im uważnie przyglądać. Zaciekawił go jeden lekko wykrzywiony szczebelek, ale też szybko go zirytował – był jakoś inny, trochę przegięty, nie w pionie jak reszta. Postanowił go więc naprostować dużym palcem u stopy. I tak przez dłuższą chwilę: ja zirytowany na plastikowym leżaku; on zirytowany nad tym szczebelkiem ze swoim paluchem. Nie było łatwo, trochę się męczył, aż w końcu się poddał – nie udało się nogą naprawić usterki, a nie chciał się schylać, więc sobie poszedł. Żeby rozproszyć złe wrażenia, podszedł do znajdującego się tuż obok metalowego włazu, podniósł go i z zadowoleniem pokiwał głową nad sprawnie pracującą pompą, która tłoczyła wodę do basenu. Potem udał się na dalszą inspekcję, a gdy już skończył, usiadł przy żonie zatopionej w lekturze „Detektywa”.

Niedaleko nich inne małżeństwo jadło gorące kubki z czerwonych kubków Nescafe i złorzeczyło na miejscowych. Narzekali na przeceny w sklepach i równocześnie zarzekali się, że nie przyjechali tu na zakupy; narzekali, że piwo za drogie, że w kawie z mlekiem za dużo mleka, że powinno się ją podawać w innych filiżankach. W końcu zebrali się i poszli nad morze, ale zanim poszli, ponarzekali jeszcze, że choć idzie się nad nie drogą z górki, to z powrotem trzeba wracać pod górę.

Tymczasem w znajdującej się przy naszym małym sztucznym akwenie restauracji obsługa przywieszała do szyb kartki, na których ktoś koślawą polszczyzną napisał: „Prosimy nie przynosić własnego jedzenia do restauracji, a także nie zabierać krzeseł z lokalu i nie robić sobie z nich leżaków”. Polska na wczasach.

Obserwowanie rodaków-turystów to doskonała zabawa, to nic, że bezproduktywna. Na śniadania schodzą najczęściej na srogim kacu i prawie zawsze na wielkim głodzie. Idą przez stół szwedzki jak walec: zgniatają stoły, tłuką półmiski, zanim je stłuką zgarniają z nich co się da, a potem układają małe piramidki z chleba, jajek, szynek, ogórków i serów. Potem ostrożnie oddalają się do stolików. Po posiłku przesuwają się o kilka metrów i rozkładają dookoła basenu na leżakach. Tam leżą do czternastej, palą się w słońcu, kiedy wybija druga, idą na obiad, po obiedzie do pokojów na górze na poobiednią drzemkę. Budzą się już wieczorem, wychodzą na swoje balkony i zaczynają pić i śpiewać.

Nie chcę mówić, bo nie wiem, czy tak jest wszędzie, ale w naszym małym hotelu w Bułgarii trwały nieustające manewry wakacyjnych ciał. Z prawej mieszkało czterech umięśnionych chłopaków, spali po dwóch po pokojach. Z lewej zainstalowało się pięć młodych dziewczyn. Początkowo obydwie grupy bawiły się osobno. Panie rozlewały wódkę, krzycząc „Mało ma, mało ma, mało ma, hej!”. Gdy już nikomu nie było mało, zaczynały śpiewać piosenki z głębokich piekieł, o dziwo najchętniej wracały do frazy „Lato, lato, lato wszędzie, zwariowało, oszalało moje serce”, pochodzącej z kawałka Formacji Nieżywych Schabuff, który powstał pewnie jeszcze przed ich narodzinami. Trochę starsi od nich panowie pili w ciszy. Aż drugiego dnia jeden krzyknął: „Hej, dziewczyny”. I nie odpowiedziało mu echo. Zaczęły się pielgrzymki między skrzydłami, zamiany w pokojach, krótkie chwile wspólnego szczęścia, a potem – to widocznie nieuniknione – wszystko wróciło do poprzedniego stanu, każdy do swoich pokoi, tylko że teraz wypełniały je już ciche godziny, milczenia i dąsy. 

Narzekaliśmy na tę polską młodzież, bo wieczorami przeszkadzali nam czytać nasze zabrane z kraju książki noblistów i książki na e-czytnikach. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Po sąsiadów w końcu podjechał autokar, potem nadjechał następny, z którego wyłonił się kolejny turnus – dwudziestu Ślązaków. Z miejsca przejęli cały dobytek i nawet gdy leżeli, na wszystkich patrzyli z góry. Szybko zarządzili godziny wspólnych śniadań i wspólnych obiadów, postawili obsługę do pionu, a następnie wyłączyli telefony i pootwierali wszystkie okna w pokojach. Zaczęły się krzyki: z balkonu na balkon, z balkonu na dół, z dołu do góry. I żale: że okno otwiera się tylko uchylnie, że w telewizorze nie ma polskich kanałów, że klimatyzacja nie działa. Żony krzyczały znad basenu do mężów w pokojach, żeby już zeszli; inni mężowie do innych żon krzyczeli znad basenu, żeby im piwo zniosły; ktoś znosił głośniki; ktoś skakał na główkę do półtorametrowego basenu. Szybko potworzyły się małe grupki. Pan złota rączka dalej analizował pracę tych, którzy postawili hotel, dotykał rurek, sprawdzał stan fug, inny, z wyraźnymi cechami kaowca, organizował grupowe zabawy w basenie i wygłaszał sądy o duszy narodu bułgarskiego oraz o powinnościach (narządach) mężczyzny, obok nas nowy sąsiad z wielkim wąsem stał na tarasie i patrząc nienawistnie na tych w dole, mruczał do siebie: „ja i tak was wszystkich pierdolę”.

Nie wiem, jak to wszystko dalej się potoczyło, bo i po nas następnego dnia zajechał autokar i zabrał nas na lotnisko, gdzie oczywiście spotkaliśmy rodaków. I znowu się zaczęło: jedni zaczęli obwiązywać ze strachem w oczach swoje małe tamborki różową taśmą; drudzy przekonywali po polsku obsługę lotniska, że walizka, która miała ważyć dwadzieścia kilo, równie dobrze może ważyć czterdzieści kilo; kolejni strofowali swoje małe córeczki, które pytały ich: „co tamci panowie robią z taśmom”, mówiąc: „nie taśmom, tylko taśmą”. Gdy już w końcu usiedliśmy w samolocie i zapięliśmy pasy, siedzące nieopodal dwie młode rodaczki, prawdopodobnie siostry, jak na komendę włożyły na głowy wełniane czapki z napisem „New York”. Był to ewidentny znak, że zbliżamy się do Polski, w której tymczasem powoli opadał pył po bitwie nad morzem, w której elitarne polskie oddziały pokonały meksykańskich dzikusów. I rzeczywiście, niedługo byliśmy w domu. Polacy w Bułgarii, zwycięstwo nad Bałtykiem – to jest dopiero Meksyk.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.