Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Koniec 3.0 (jak tabletem zrobić zdjęcie meduzie)

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Jednym z bardziej dziwacznych, a równocześnie powszechnych widoków zakończonego właśnie sezonu wakacyjnego byli ludzie robiący zdjęcia tabletami. Brodzące w morskiej wodzie kobiety, niczym Mojżesz unoszące przed sobą monolityczne tabliczki. Czołgający się niezdarnie po nadbałtyckim piasku mężczyźni z rękami unieruchomionymi na zasłaniających twarz prostokątnych przedmiotach. Nie chcemy się z tego śmiać. Raczej przejrzeć się w wytłuszczonych kremem do opalania ekranach i zapytać: dlaczego nas to dziwi?

Zaskakujące, bo przecież przywykliśmy do tego, że technologii nie widać. Eksponowane kiedyś aparaty zastąpiły telefony komórkowe, które na chwilę tylko opuszczały kieszenie letnich szortów. Nowe technologie rozmyły się w codzienności. Stanowią jej szkielet i układ krwionośny, ale równocześnie są pochowane w plecakach i kieszeniach, albo stały się tak oczywiste, że po prostu nie zwracamy na nie uwagi. I może to dobry powód, żeby zamknąć nasz cykl. Po raz trzeci, bo kończyliśmy już słownik kultury 2.0serię poświęconą archeologii przyszłości. Teraz jednak czas na dłuższą przerwę. Ten tekst jest więc domknięciem, ale nie podsumowaniem, bo w refleksjach o tym, co stało się z „kulturą 2.0”, coraz trudniej nie popaść w banał. W tym roku wyłączono telewizję analogową, w tym tygodniu Kodak przestał pomagać ludziom robić zdjęcia, a tymczasem kultura 2.0 ma się całkiem dobrze.

Choć jednak coś poszło nie tak, bo w ciągu kilku lat potencjalnie rewolucyjne narzędzia zaczęły przypominać pełne kamer centra handlowe. A ich szefowie często „jeżdżą na gapę”, korzystając z zasobów firm prowadzących centra handlowe starszej generacji, ale nie dokładając się do ponoszonych przez nie kosztów. Nowe modele biznesowe, o ile w ogóle się pojawiają, też nie zdają egzaminu. Jest coraz bardziej jasne, że ich efektywność ma poprawić sytuację pośredników, a nie twórców. Thom Yorke – który wsławił się rozdawnictwem muzyki za darmo – teraz wsławia się przewodzeniem ruchowi oporu muzyków wobec serwisów takich jak Spotify. Jeszcze gorzej wygląda sytuacja twórców amatorów, którzy często w podziale zysków nie są uwzględniani. Dobrze to widać na przykładzie systemu Content ID, z pomocą którego Google pozwala posiadaczom praw do muzyki zarabiać na nieautoryzowanych klipach wrzucanych na YouTube. Amator, który podczepił muzykę pod jakąś produkcję multimedialną, nie dostaje nic – tak jakby widzowie YouTube oglądali klipy muzyczne z czarnym ekranem. Podział zysków z wydatków – często ponoszonych przez obywateli – wygląda z grubsza tak, że prezesi mają nowe jachty, a my darmowego Facebooka. 

Choć pewnie to przesada. Widać też wiele rzeczy, które się udały. Instytucje publiczne coraz aktywniej udostępniają w Sieci swoje zasoby, dynamicznie rozwijają się inicjatywy Open Acces… Tyle że tu pojawia się jeszcze inny problem. Podział cyfrowy jest wtórny wobec podziału klasowego. Po raz kolejny okazało się, że radykalna zmiana nie może dokonać się wyłącznie poprzez media – bo one przede wszystkim odbijają inne uwarunkowania. Żeby ludzie masowo pisali blogi, nie wystarczy darmowy Wordpress. Trzeba jeszcze świata, w którym większość ludzi ma czas i ochotę, by to robić. A tego nie załatwi żaden serwis internetowy. Równocześnie jednak nie chodzi o wywieszenie białej flagi i zastąpienie Jenkinsa Morozovem. Znaczące, że tego drugiego punktuje nawet niezwykle krytyczny w sprawach przemian internetu Geert Lovink, pisząc w swojej książce „Networks withaut Cause”: „Choć ważne, że wskazuje porażki technooptymizmu i ograniczenia libertariańskiej cyber-agendy, ten typ krytyki może też trafić rykoszetem apatii i obojętności w ciągnących już na oparach paliwa aktywistów”.

Krytycy idei kultury 2.0 (nieliczni, niestety, bo każda cyfrowa idea powinna otrzymywać u swych narodzin solidnego krytyka) zarzucają nam niezdrową naiwność wobec twardych korporacyjnych reguł rządzących dziś Siecią. Cóż mamy odpowiedzieć – staramy się balansować na cienkiej linii pomiędzy wiarą w możliwość lepszego urządzenia świata a religijnym zaślepieniem. To drugie jest zresztą całkiem niezłym porównaniem, dokonanym przez Ulisesa Aliego Mejiasa w książce „Off the Network”. Mejias zestawia myślenie w kategoriach technologii wolności i teologii wyzwolenia. Choć to wbrew intuicji, dowodzi, że w kwestionowaniu struktury i działań instytucji, z którymi identyfikują się uczestnicy, to teologia jest znacznie bardziej progresywna. Kościołowi zajęło to dziewiętnaście stuleci, ale dziś wszystko przyspiesza. Już teraz krytyczny utopizm kultury 2.0 musi być mniej utopijny, a bardziej krytyczny.

Żeby jednak coś mogło się stać, trzeba wyjść poza melodramatyczne opozycje i pytania o to, czy Sieć jest dobra, czy jednak zła. To ważne także dlatego, że zapewne zbliża się czas ważnych regulacji dotyczących roli i odpowiedzialności pośredników sieciowych, praw twórców (w tym amatorów), czy naszej prywatności (którą tak często bezwiednie tracimy na fejsbukach i instagramach). Reprezentowanie w dyskusjach o nich strony społecznej wymaga tego, żeby technologia została wydobyta i prześwietlona. Chociaż jak każda ideologia chce pozostawać w ukryciu, to sposób jej funkcjonowania wcale nie jest naturalny. Technologia wpływa na nasze relacje, nie tylko na poziomie prywatnym. Łapmy się więc takich chwil jak te, kiedy nad morzem pojawiają się tablety, kiedy niewidzialne staje się znów widoczne, a nawet razi. Czeka nas bowiem wkrótce jeszcze jedna rewolucja, związana z pojawieniem się na nosach coraz większej liczby osób cudownych okularów (Gary Shteyngart, który dostał do testowania Google Glass, twierdzi, że pierwszy raz w życiu poczuł się celebrytą). Spowodują one oczopląs, kolejną falę nieznośnie banalnych filmików i zdjęć zalewających Sieć, oraz nieznośny ból głowy obrońców prywatności. I – last but not least – zanik tabletów na plażach Bałtyku.

Na razie nad Bałtykiem w sierpniu wśród fotografowanych obiektów najatrakcyjniejsze wydawały się meduzy. Dzieci zbierały je do wiaderek i pozowały do zdjęć. Problem w tym, że nie jest łatwo zrobić dobre zdjęcie meduzie. Meduzy w wiaderku pełnym wody wyglądają zazwyczaj jak wiaderko pełne wody. Dziecko z meduzą na wyciągniętej ręce wygląda jak dziecko z wyciągniętą ręką. Meduzy nie widać – choć przecież tam jest.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).