Mężczyzna
rys. Ramos Alejandro / Flickr CC

Mężczyzna

Tahar Ben Jelloun

„Jego węch chłonął wszystko. Nos ściągał wszystkie zapachy, nawet te, które jeszcze tutaj nie dotarły. Mówił, że ma nos ślepca, słuch nieostygłego jeszcze nieboszczyka i wzrok proroka” – fragment powieści marokańskiego pisarza

Jeszcze 3 minuty czytania

Najpierw była ta pociągła twarz z kilkoma pionowymi bruzdami podobnymi do blizn wyżłobionych przez dawne bezsenne noce, twarz niedogolona, naznaczona przez czas. Życie – jakie życie? – dziwna złuda utkana z zapomnienia, musiało dać mu się we znaki, ciążyć lub nawet wyrządzić krzywdę. Można w niej było dojrzeć, a raczej domyślić się głębokiej rany, którą niezręczny gest albo natrętne spojrzenie, zbyt dociekliwe czy nieprzyjazne oko otwierały na nowo. Unikał zbyt jaskrawego światła i wychodząc, zakrywał oczy ramieniem. Światło dnia, lampy czy pełni księżyca raziło go: obnażało, wnikało pod skórę i odkrywało tam wstyd albo tajone łzy. Czuł, że trawi jego ciało jak płomień, spalając wszystkie maski, sunie jak ostrze, powoli zdejmując z niego woal ciała, który ustala między nim i innymi nieodzowny dystans. Co by się stało, gdyby ta przestrzeń, dzieląca go od innych i stanowiąca ochronę, nagle przestała istnieć? Wtedy zupełnie nagi i bezbronny wpadłby w ręce tych, których ciekawość i podejrzliwość, a nawet gwałtowna nienawiść, stale dawały mu się we znaki; nie mogli się pogodzić z milczeniem i inteligencją osoby, która ich krępowała samą swą zagadkową i władczą obecnością.

Światło go obnażało. Hałas mu przeszkadzał. Od kiedy wprowadził się do tego pokoju na górze, sąsiadującego z tarasem, nie mógł już ścierpieć świata zewnętrznego, z którym komunikował się tylko raz dziennie, otwierając drzwi Malice, służącej, gdy przynosiła mu pożywienie, listy i czarkę naparu z kwiatu pomarańczy. Bardzo lubił tę starą kobietę, która stała się członkiem rodziny. Dyskretna i dobroduszna, nigdy nie zadawała mu żadnych pytań, lecz nić porozumienia musiała ich do siebie zbliżyć. 

Gwar. Przenikliwych czy stłumionych głosów. Prostackich śmiechów, natrętnych melodii puszczanych przez radio. Wody wylewanej z wiader na podwórze. Dzieci torturujących ślepego kota czy psa na trzech łapach, który zagubił się w tych zaułkach, gdzie zwierzęta i obłąkani wpadają w pułapkę. Gwar skarg i głośnego lamentu żebraków. Przeraźliwe wezwanie do modlitwy, źle nagrane i puszczane pięć razy dziennie przez głośnik. To już nie było wezwanie do modlitwy, ale zachęta do wszczęcia zamieszek. Gwar wszystkich tych głosów i krzyków, który niósł się nad miastem i zawisał dokładnie tu, nad jego pokojem, zanim wiatr go nie rozwiał czy nie osłabił jego siły.

Podsycał w sobie tę nadwrażliwość: jego ciało, chłonne i podrażnione, reagowało na najsłabsze bodźce, wchłaniało je i podtrzymywało przy życiu, tak iż sen stawał się męczący, jeśli nie niemożliwy. Jego zmysły nie były nadwyrężone, jak można by sądzić. Przeciwnie, stały się wyjątkowo czułe, rozbudzone i nie dawały mu chwili wytchnienia. Rozwinęły się i opanowały całe to ciało, które życie wywróciło do góry nogami, a los umiejętnie wywiódł na manowce. 

Jego węch chłonął wszystko. Nos ściągał wszystkie zapachy, nawet te, które jeszcze tutaj nie dotarły. Mówił, że ma nos ślepca, słuch nieostygłego jeszcze nieboszczyka i wzrok proroka. Ale jego życie nie było życiem świętego, mogłoby takim być, gdyby nie miał aż tylu rzeczy do zrobienia. 

Od kiedy zamknął się w pokoju na górze, nikt nie ośmielał się z nim rozmawiać. Potrzebował dłuższej chwili, być może miesięcy, żeby się ogarnąć, uporządkować swą przeszłość, poprawić fatalny ostatnio wizerunek, przygotować w najdrobniejszych szczegółach swoją śmierć i zaprowadzić ład w wielkim zeszycie, któremu powierzał wszystko: swój intymny dziennik, tajemnice – a może jeden jedyny sekret – a także szkic opowieści, do której klucze tylko on miał w ręku. 

Otuliła go gęsta, wszechobecna mgła, chroniąc przed podejrzliwym spojrzeniem i złośliwościami, jakie bliscy i sąsiedzi musieli wymieniać na progach domów. Ta biała powłoka uspokajała go, wywoływała senność i była pożywką dla snów.

Jego izolacja nie dziwiła specjalnie rodziny. Przywykła już, że pogrąża się w całkowitym milczeniu albo wpada we wściekłość, nagle, a przede wszystkim bez żadnego powodu. Jakaś dziwna bariera wyrosła między nim a resztą rodziny. Musiał mieć swoje racje, ale tylko on był w stanie je wyłuszczyć. Postanowił, że jego świat należy wyłącznie do niego i znacznie przewyższa świat matki i sióstr – a w każdym razie jest zupełnie inny. Myślał nawet, że one nie mają własnego świata. Zadowalają się powierzchownym życiem, bez szczególnych wymagań, posłuszne jego władzy, prawidłom i woli. Choć tak naprawdę o tym nie rozmawiały, czy nie sądziły jednak, że jego separacja została wymuszona, bo nie był już w stanie zapanować nad ciałem, gestami i mimiką, nad nerwowymi tikami, które zmieniały twarz i mogły w końcu całkiem ją zdeformować? Od jakiegoś czasu jego krok nie przypominał już kroku władczego mężczyzny, niekwestionowanego pana wielkiego domostwa, mężczyzny, który zastąpił ojca i decydował o najmniejszych szczegółach rodzinnego życia. 

Plecy nieco mu się przygarbiły, barki bezradnie opadły; stały się wąskie i wiotkie, nie mogły już dać oparcia kochającej głowie czy dłoni przyjaciela. Czuł, że jakiś trudny do określenia ciężar przygniata górną część jego pleców, szedł, starając się trzymać i nie upaść. Powłóczył nogami, zbierając się w sobie, tocząc wewnętrzną walkę z tikami, które nie dawały mu ani chwili spokoju. 

Sytuacja nagle się pogorszyła, choć nic nie pozwalało przewidzieć takiego obrotu sprawy. Bezsenność stała się banalnym zaburzeniem nocy, tak była częsta i nieprzezwyciężona. Lecz od chwili gdy między nim a jego ciałem doszło do zerwania, swego rodzaju pęknięcia, twarz mu się postarzała, a jego chód upodobnił się do chodu kaleki. Pozostała mu już tylko ucieczka w całkowitą samotność. To pozwoliło mu podsumować wszystko, co minęło, i przygotować się do ostatecznego odejścia w strefę bezwzględnej ciszy. 

Wiedział, że jego śmierć nie będzie wynikiem zatrzymania serca ani wylewu krwi do mózgu czy jelit. Tylko głęboki smutek, rodzaj melancholii, jaką położy na nim czyjaś niezdarna dłoń, może zakończyć, zapewne we śnie, to życie, które było po prostu wyjątkowe i które po tylu latach i po tylu próbach nie mogłoby się pogodzić z upadkiem w banał codzienności. Jego śmierć będzie równie wzniosła jak życie, z tą różnicą, że wcześniej on spali swoje maski, że będzie nagi, absolutnie nagi, bez całunu, na gołej ziemi, a ona powoli stoczy jego członki, by w końcu oddać go jemu samemu, w prawdzie, która była dla niego ustawicznym ciężarem. 

W trzydziestym dniu samotności dostrzegł, że śmierć zaczyna zakradać się do jego pokoju. Zdarzało mu się jej dotknąć i od siebie odsunąć, by dać jej do zrozumienia, że trochę się pospieszyła, że musi jeszcze załatwić kilka pilnych spraw. Nocą widział ją pod postacią niedołężnego pająka, który krąży niemrawy, ale jeszcze żywotny. Ten obraz usztywniał całe jego ciało. Potem myślał o silnych dłoniach – może stalowych – które spadłyby z góry i zdołały pochwycić groźnego pająka, usuwając go z jego przestrzeni i dając czas na ukończenie prac. O świcie pająka już nie było. Siedział sam, w otoczeniu nielicznych przedmiotów, odczytując na nowo strony napisane nocą. Sen miał nadejść rankiem.

Słyszał kiedyś, że pewien egipski poeta tak uzasadniał potrzebę prowadzenia dziennika: „Choćbyśmy wracali nie wiadomo skąd, zawsze wracamy wyłącznie z nas samych. Dziennik jest czasem niezbędny, by powiedzieć, że przestaliśmy być”. Właśnie taki był jego cel: powiedzieć, kim przestał być. 

A kim był?
To pytanie padło po chwili kłopotliwego milczenia czy wyczekiwania. Bajarz, który usiadł po turecku na macie, wyjął z torby opasły zeszyt i pokazał go zgromadzonym.

Cały sekret kryje się tu, na tych stronach, splecionych z wielu sylab i obrazów. Powierzył mi ten zeszyt tuż przed swoją śmiercią. Kazał przysiąc, że otworzę go dopiero czterdzieści dni po jego odejściu, by mógł umrzeć do końca, po czterdziestu dniach naszej żałoby i czterdziestu dniach jego podróży przez mroki ziemi. Otworzyłem zeszyt w czterdziestą pierwszą noc. Spłynęła na mnie woń Raju, woń tak silna, że niemal zabrakło mi tchu. Przeczytałem pierwsze zdanie i nic nie zrozumiałem. Przeczytałem drugi paragraf i nic nie zrozumiałem. Przeczytałem całą pierwszą stronę i doznałem olśnienia. Łzy zdziwienia same spłynęły mi po policzkach. Miałem wilgotne dłonie; krew nie krążyła we mnie tak jak zwykle. Wtedy pojąłem, że wszedłem w posiadanie rzadkiej, tajemniczej księgi, spiętej historią krótkiego i intensywnego życia, napisanej przez noc długotrwałej próby, ukrytej pod ciężkimi głazami i strzeżonej przez anioła przekleństwa. Ta księga, przyjaciele, nie może krążyć wśród ludzi i nikomu nie można jej ofiarować. Nie mogą jej czytać niewinne umysły. Światło, które z niej bije, razi i oślepia nieprzygotowane oczy, jeżeli spojrzą na nią przez nieuwagę. Przeczytałem tę księgę, odszyfrowałem ją dla takich właśnie umysłów. Wy nie możecie mieć do niej dostępu, chyba że przemierzycie moje noce i ciało. Jestem tą księgą. Stałem się księgą tajemnicy: zapłaciłem życiem, by móc ją przeczytać. Gdy po miesiącach bezsennych nocy dotarłem do końca, poczułem, jak księga wnika w me ciało, bo takie właśnie jest moje przeznaczenie. Opowiem wam tę historię, nawet nie otwierając zeszytu, po pierwsze, dlatego że nauczyłem się na pamięć kolejnych epizodów, po drugie, przez ostrożność. O ludzie Dobra, wkrótce dzień obróci się w ciemność; zostanę sam z księgą, a wy zostaniecie sami zdani na waszą ciekawość. Pozbądźcie się tej niezdrowej gorączki widocznej w waszych oczach. Bądźcie cierpliwi; wraz ze mną drążcie tunel pytania i nauczcie się czekać, nie na moje zdania – są puste – ale na śpiew, który powoli przypłynie znad morza i wtajemniczy was w drogę księgi zasłuchanej w czas i w to, co czas niweczy. Wiedzcie też, że księga ma siedem wrót wybitych w murze szerokim przynajmniej na dwa metry i wysokim jak co najmniej trzech rosłych i silnych mężczyzn. Będę wam dawał po kolei klucze do tych bram. Tak naprawdę macie już te klucze, ale o tym nie wiecie; a gdybyście nawet wiedzieli, nie potrafilibyście obrócić ich w zamku, a zwłaszcza nie mielibyście pojęcia, pod którym nagrobnym kamieniem je zakopać. 

Teraz dosyć już wiecie. Lepiej będzie się rozstać, nim niebo zapłonie. 
Wróćcie jutro, jeżeli księga tajemnicy nadal was nie opuści. 

Mężczyźni i kobiety wstali w milczeniu i bez słowa zmieszali się z tłumem na placu. Gawędziarz złożył baranią skórę, wsunął swe pióra i kałamarz do woreczka. Zeszyt zaś starannie owinął kawałkiem czarnego jedwabiu i włożył do torby. Nim odszedł, jakiś chłopiec wręczył mu czarny chleb i kopertę. 

Opuścił plac wolnym krokiem i on także zniknął w pierwszych blaskach zmierzchu. 

 

Fragment pochodzi z powieści „Dziecko piasku”, która ukazuje się w przekładzie Jacka Giszczaka 25 września w wydawnictwie Karakter.