U Bracha
Kamil Kuzko, „Golibroda”

U Bracha

Marian Pilot

„W głowie jedna półkula mózgowa zaszła za drugą i nie ma już najmniejszej nadziei na umysłową pełnię. Gęba mi z dnia na dzień sobaczeje bardziej. To przez to, że węszę tyle” – fragment najnowszej powieści

Jeszcze 4 minuty czytania

Krew złych adresów nie zna, ściąga na ratunek swojej krwi, zwyczajnie zresztą może młode uszy lepiej niż inne słyszą wołanie; dziecko pewnie samo by nie wiedziało, co je sprowadza do mnie, słupnika w wądole. Tak długo w każdym razie tarmosiło mnie, aż wyprostowałem się na tyle, by ręką dosięgnąć przycisku.

Dudniąc i skrzypiąc, kolebiąc, niemal się ze swoich kolein wybijając, winda poczęła przemieszczać się wtedy. Jakbyśmy się jaką ruską kibitką wewłóczyli na żelazną górę. Pot bił mi na czoło silnie. Dokuczały mdłości i dychawica. Na jawie czy we śnie będący, odczuwałem wielkie znużenie i zniemożenie. W żadnym śnie jednak z pewnością by mi nie śniły ani się nigdy nie wróżyły tu w chacie u Bracha tak bogate widoki... od stołu tchnęło taką potęgą, że mnie na samym progu zwyczajnie ścięło z nóg i prawie zadławiło.

— Dusza pochodzi od duszenia — dziecko przemądrzałe na stronie związek zauważyło.
Zawsze pod kneblem tąpała moja dusza, zawsze też ja bez pamięci spod knebla się wyrywałem. Parłem do przodu, dopadałem, łapałem, łupiłem bez rozmysłu, bez rozumu. Potem, o cały postępek za późno, wstydziłem się, trapiłem i żarłem ze sobą. Ale choć u wielu, ba, u samego siebie nawet przez czas jakiś byłem sobie za grubianina i chłopa, to niskie i miedziane czoło nie było moim znamieniem. 

To nie ordynarność umysłu i chamskość duszy wcale — grubość i niedowład zmysłów skazywały mnie na przykre postępki, instynktowne łapczywości, chwytania, międlenia, brania, przywłaszczania, zagarniania. Komuś dość rzucić okiem, posłyszeć, poczuć, dla mnie dopiero dotknięte i wzięte poznane jest. A choć wstyd, to i rozkosz jest, biorąc, pochłaniając, miażdżąc, pożerając — poznawać. I trzeba było czasu, szyderstw, poniżeń i upokorzeń, nim pojąłem, że natura z lichwą (jak się dawniej mawiało) ciemnotę oczu i tępotę uszu nagrodziła mi czułością ciała i cienkością skóry. Moje wargi, palce, ba, powieki, zęby, przysięgnę, nie widząc, nie słysząc, wiedzą i doznają więcej, piękniej i rozkoszniej niż swoim bystrym oczkiem i uchem na sztorc ustawionym wyślepi i usłyszy Polak prawy.

Jak nic, tak i ten dar szczególny nie był darem darmowym i łatwym. Poznam, prawda, doświadczę, bogaciej i więcej, skoro doznaję i czuję nie każdym nerwem tylko, ale i każdą krwinką ciała. Za cenę przecież bólu, udręki i rany. Potępień, wstydów, wzgardy czy też tych łaskawości i pobłażań, jakie są udziałem pokornych oswojonych zwierząt. Szyderstwo i wzgardę, lekceważenie najrozumniej było, zacisnąwszy zęby, ścierpieć; więcej nawet, w pokorę się uzbroiwszy i zdobywszy na zimne męstwo, ustroić się w nie i po błazeńsku nimi się pysznić.

Nie z obłudy i nie z próżności umartwiałem się i poniżałem tyle. Moja skóra, bez przestanku garbowana, tylekroć do samej krwi wyświecana, przeżarta solą i siarką wiadomości o dobrem i złem, skwapliwiej niż rozum przyjmowała nauki; dawno wyrzekła się buńczucznych uniesień i z całą pokorą poddawała się mimikrom i skłaniała ku poddaństwom nawet.

I ze skóry wyłaziłem zgoła, byle tylko osłonić jakoś swoją tak bez litości ciętą i w procesie poznania dartą skórę, żeby tylko jawić się narodowi jakimś obleśnym rypajłą, sowizdrzałem z umoczoną w soku malinowym brodą czy  k r u g ł y m  d u r a k i e m  po prostu... Z czasem przecie — był to proces zgodny z porządkiem rzeczy — tyleż podawałem się, co już po trosze naprawdę byłem rozmemłanym rypajłą, obleśnym sowizdrzałem i głuptakiem z pełnym pijawek słoikiem w ręku...

Ale tu u Bracha na wyżce... Tu nikt nikim, nic — niczym. Tu, wręcz tak by to wyrazić można, nie było nikogo, a jeśli i nawet był kto, to ze swej natury albo z umysłu wyskalowany w pobliżu zera. Zgniłki, zrzutki, zmiotki, spadło, barachło; tak wysoko, pod sam dach, pod gołe niebo wywiać mogło zresztą tylko kogoś, kto pozbawiony jest wagi i ciężaru gatunkowego. Tu nic, tylko rozpasać się i naplewać sobie, uznając (była zgodność w tej kwestii), że jedynie szkło ma znamiona bytu fundamentalnego. U samego progu też wyznałem tę wiarę:
— Adboj! — krzyknąłem mianowicie (bo, słusznie czy niesłusznie, językiem urzędującym na tych metrach kwadratowych był język angoloruski). Delikatnie ująłem gąsiorek za dziób. Nie w głowie mi było podnosić go jednak. To ja przed nim dygnąłem. Nadstawiłem gęby. Dudzia zachęcała mnie:
— Cza-du! — Na to hasło łyknąłem z miejsca całe duże dziecko wódki. Zakrztusiłbym się, ale nie zakrztusiłem się, bo to, co wypiłem, to był alkohol kryniczny. Nie zakrztusiłem się, natomiast w głowie mi się oświeciło pięknie. Pod moim bokiem Dudzia zachwycała się i zachłystywała, entuzjastka ustawicznie natchniona. Była Dudzia wcale nierzadkim przykładem kobiety, co dubelt zbrzydła i nad miarę podstarzała się, zbyt blisko dopuszczając do siebie i niejako wtórnie usynawiając skądinąd przyrodzoną sobie głupotę. Z tej przyczyny, będąc kobietką wcale jeszcze żwawą, zdana była na przebywanie w tym napowietrznym lokalu o korzenioplastycznym wystroju w towarzystwie wybrakowanych staroświeckich naplewatieli. 

Był tu dzisiaj, prócz gospodarza Bracha, Maluśki. W kącie zaś czaił się jak zwykle „kowalski”. W kąt „kowalski” poszedł kiedy jeszcze. Wtedy, kiedy wziął swoje nazwisko w żabki, a to zdarzyło się prawie że tuż po maturze. Poszedł w kąt i w miarę upływu czasu zaszywał się w kąt coraz głębiej. Sechł tam, stawał się coraz zgryźliwszy i bardziej pokrętny. Rozsądek, trzeźwość umysłu i przenikliwość, z której słynął od dziecka, dawno już wtrąciły go w czarnowidztwo, które dało mu możność rozpoznawania rzeczywistości z maestrią profesjonalnego wróżbity. Tym pysznił się i równocześnie zagryzał w swoim kącie: głodne pająki zasnuwały czarny jego rozum. Alkohol, Bogu dzięki, szmacił go i rozmamływał z grubsza. Ale nawet przez wódę rozmyty i nadwerężony, nie miał litości ani względów. To było zrozumiałe zresztą. Wszechnaplewatiel, cierpiał „kowalski” z dawien dawna na brak odpowiednich obiektów, na które z odrobiną chociażby satysfakcji intelektualnej naplewać by mógł. To skłoniło go we wczesnej młodości jeszcze do tej nihilistycznej głupawej operacyjki na własnym rodowym nazwisku. Powinien się gościu taki jak on powiesić, nie starczyło (i nie starcza) na to odwagi ćwokowi, swoje nazwisko powiesił na haku.

Śmieszne by było zabiegać o względy osobnika, co sobie sam własnoręcznie tępą żyletką wykastrował narządy rozrodcze; czy ja bym zresztą tak wysoko (XVI piętro) jeździł po względy. Zajechałem się przetrzeźwić, przy okazji napiłem się (i napiję jeszcze), nic na tym nie tracę. Bo co. Najwyżej mi bambosze ściągną i do reperacji.

„kowalski” byłby ponury niczym świecki pogrzeb, gdyby nie nieznaczna i niewinna w końcu skaza, maleńki przejaw próżności czy fantazji, na jaki pozwalał sobie, fryzurka ze zmyślnym naczesem na łysinę. Naczesik ten tyleż zdobił, co kołtunił i czynił obmierzłą główkę „kowalskiego”. Spod nastroszonych loczków błyskała łysinka różowa jak pierś karmiącej niemowlęta mamki; „kowalski” był barwy worka po cemencie. Wionąc moskiewskimi „duchami” (to jest perfumami, którymi zwykł był pomadować swoje loki), „kowalski” zapytywał obces:
— Boli?

Cedził „kowalski” to jedno słówko umiejętnie, sycił je złością, zawiścią i drwiną. Maluśki w porównaniu z nim — same poczciwości, szerokie serce, choć głowa na posyłki. Chował się Maluśki tu u Bracha jak pod miotłą myszka; nie wychylał na świat głowy, świat nazbyt go rozrzewniał i przybijał zarazem. Żółć Maluśkiego rozlała się dawno. Narzekał jednak po starodawnemu, mazgajowato, po parafiańsku, mamlaskowato, szubienicznie i niepocieszenie, wszystko budziło jego niezadowolenie, zło i dobro po równi, na zło pomstował, bo jest złe, ale i dobra nie darzył sentymentem, miał mu za złe, że osłania sobą zło i zajadle piętnował wszelkich głosicieli dobrej nowiny. Polipy pęczniały mu w nosie swobodnie, lekarzy jako nosicieli szczególnego dobra miał w pogardzie, w rezultacie z roku na rok wymawiał mniej głosek i samym swoim trupim głosem kaził wszystko, co usiłował ująć własnymi słowy.  Stale, bez wytchnienia kwękając, wybijał się z sił. Nie bawił się i nie był ciekaw niczego, strapiony i pełen lęku, że poszerzyć mu się może jeszcze obszar, który ogarnąć będzie musiał swoją malkontencją. W przeciwieństwie do „kowalskiego” czarnowidział nie ze złośliwości i jadowitości, ale ze znękania i dobroci swojego myszęcego serca. Bezceremonialna kwestia „kowalskiego” udręczyła wyraźnie Maluśkiego. Przezwyciężając cichość serca, napadł Maluśki na kolegę:

— No, wiesz! No! — bąkał w proteście. Słabomądry, więcej słów na podorędziu nie miał. Eksploatować ja się tutaj nie myślałem. Odwrotnie. Poeksploatować sobie chciałem. Na nikogo też nie patrzałem się. Wlepiłem spojrzenie w blaszankę. Takie są na wyposażeniu naszej armii. Jakimś sposobem wymknęła się do cywila jedna. Skupiłem się silnie. Nalewałem z gąsiorka samogonu do tego kubełka. Skupiony byłem nadzwyczaj. Nie słyszałem niczego prócz ciurkania płynu po ściance naczynia. Nie widziałem też niczego poza tym, co należało mi widzieć. Ani niczego innego nie czułem. Samogonkę jedynie. Ledwo dłonią podtrzymywałem blaszankę i czułem, jak samogon przecieka mi między palcami po prostu. Bez trudu przyszło mi poderwać dziobek gąsiora dokładnie wtedy, kiedy napiął się nad blaszanką menisk.

Dawno nic mi się tak nie udało, jak się dzisiaj udało. W dodatku udało się to właśnie, co miało udać się. Serce poczęło mi bić. Musiałem je uciszać. Dłoń przyłożyłem do piersi. Pochyliłem się nad stołem, nad kubkiem, ustami delikatnie dotknąłem powierzchni.
— Życie to jednorazówka, pij! — Posiłkując się takim zużytym tekstem, Dudzia starała się dodać mi kurażu. Poczciwa, głupia i czy jeszcze rośnie chociaż. Takim gadaniem życie można człowiekowi obrzydzić, bimber kryształ nawet.

Każdemu, nie mnie. Wypiłem bez zwłoki. Piłem, a pijąc, czułem na języku, a zwłaszcza w przełyku coś eks. Coś ekstra. Wprost nadprzyrodzonego coś. Wrażenie mogło być zwodnicze. Nie mogło być, żeby od kilku chwil sukces zaczął w moim życiu gonić sukces. Przypomniałem sobie jednak, co w dawnych czasach (teraz już zeszła na psy) mówiła mi taka jedna: „Czasami, gdy drinkuję, czuję, że anioł głaszcze mnie w przełyku skrzydłem”. Odczekałem chwilę i miałem pewność już. To właśnie taki przypadek miał miejsce w moim przypadku. Jasny anioł musnął mnie skrzydłem, kiedy piłem ten kubeł samogonu. Byłem natchniony pięknie. I kiedy Dudzia, spoufalając się coraz mocniej, poczęła pytać pieściwym szeptem: — Czy bardzo cierpisz? — nie kazałem jej ani chwilki czekać. — O, tak — wyznałem. Westchnąłem głęboko. Wywnętrzałem się skwapliwie: — Cierpię. O, boli. Ból ten niewykrztuśny jest. Silne kłucia w pachwinie. W podbrzuszu uciski. Rżnięcia w brzuchu. Mdłe ciepło, duszności. Jakby kto podsypał gorącego koksu. Znowuż kiedy nad wodę trafię, woda mnie woła. Jak gdzie otwarte okno, do tego okna od razu ciągnę. Idę, ale nie dochodzę. Bo jakbym był nadpruty i ze środka wysypywały mi się trociny. W głowie jedna półkula mózgowa zaszła za drugą i nie ma już najmniejszej nadziei na umysłową pełnię. Gęba mi z dnia na dzień sobaczeje bardziej. To przez to, że węszę tyle. Gonię za zapachem tej wiadomej ciągle. I nie powiem, żeby mi się nie szczęściło. Szczęści mi się nad podziw nawet. Raz po raz wywąchuję w powietrzu smużkę, która bez wątpienia pochodzi od niej. Tyle że woń ta rozwiewa się wkrótce. Inny dymek łowię, ale i on się zatraca. Czego ja się doniucham w końcu? Nie wiem, nie powiem. Pewności nie mam i dlatego próbuję także innych sposobów. Czego da się, chwytam się. Na nieszczęście do mało czego mam dostęp. Okruszki, dupelki, paproszki, jedynie tyle mi po niej zostało. Ale się nie trapię, nie zniechęcam, rozglądam się, cierpliwie szukam. I w końcu znajduję. O, popatrz się. Kiedyś tu u Bracha zostawiła zużytą zapalniczkę. Nie pytam, zwinąłem ją już, o, widzisz? (Pokazałem, a ta zapalniczka jak życie była, jednorazówka). To znowu natrafię gdzieś na szpilkę, igłę, nitkę, zatrzaskę. Podkówkę, gumkę. Byleby starczyło mi cierpliwości. Ale przecie starczyć musi... Zgromadzę wszystkie paprochy, wszystkie śmiecie. Z tego szmelcu ją sobie poskładam. Jaka wspaniała, niezawodna będzie, kiedy będzie mechaniczna.

Oczywiste było i zrozumiałe, że jakiś okup muszę złożyć. Tak jest sprawiedliwie, zgodnie z regułami handlu. Każdy wypłaca się w walucie, jaką dysponuje. Czym mogłem zahandlować jeszcze. Uczciwie odpłacałem się. Uważałem, że i tak jestem wygrany. Z każdym łykiem rozanielałem się bardziej. Czy gdziekolwiek indziej miałbym taką szansę. Urwałem jednak w pewnej chwili. Uznałem, że na razie starczy. Wrzasnąłem na koniec Dudzi do ucha:
— Będzie gut, bylem tylko wcześniej nie zacierpiał się na śmierć!

Bardzo lojalnie starałem się patrzeć na nią z pochlebną intencją, bezskutecznie jednak. Miała Dudzia na sobie jakąś obcisłą, cielistego koloru koszulkę i spodnie, które obejmowały ją ściśle i rysowały wyraźnie. Co jednak rysowały mianowicie. Zwiotczałe biodra, zrypane uda, babczejący biust. Kastratka. Zwyczajnie była na ciele przedatowana. Wszystko można było złożyć na wiek, jednak wiek — choć nikt nie myślał Dudzi odbierać lat — niewiele miał tu do rzeczy. Dudzinie ciało ścierwiało w miarę, jak ulegała ona procesowi odmóżdżania. I nim głupia Dudzia zdołała się pozbierać i zdobyć na jakąś odpowiedź na moje rozdzierające skargi, zareagował Malusi:
— Ach, cierpienie — rozczulił się i złożył dłonie w modlitewnym geście. — Ach, cierpienie, jak ono uszlachetnia... ile się nacierpiałem, nim piasek mi zszedł z nerek. A jakby to były kamienie? No, ale teraz jestem już całkiem inny człowiek — rozrzewnił się Maluśki.

 „kowalski” czaił się cały czas. Wtrącił znienacka, głosik jego obleśny i słodki: 
— Ten ów... rudy jest podobno?
Jeśli jest mistrz judzić, to on właśnie; jeśli kto miał tego pełną świadomość, to ja właśnie. Mieć świadomość to mało, trzeba wiedzieć jeszcze, jak posiadaną wiedzę stosować. Ja spojrzałem na syna sukinego tak, jakbym chciał zmieść go z powierzchni ziemi błyskiem oka. Co sprawić mu musiało nie byle przyjemność. Na szczęście głos mi nie zadrżał, kiedy przemówiłem:
— Bydlątko ty moje. Znienawidzić by cię można.
— O, to, to! — zakrzyknął „kowalski”. Ożywił się bardzo. — O to idzie! Objawmy się wreszcie światu i samym sobie w całej naszej potędze i majestacie! — wołał „kowalski”. — Na to nie stać nas, do tego żeśmy nie są zdolni, tamto jeszcze jest poza naszym zasięgiem: czy was, bracia, nie mierzi już takie gadanie? Nie ustawajmy (wzywał „kowalski”), bracia i obywatele, szukajmy wytrwale swojej szansy! Miejmy świadomość, że może ona leżeć tam, gdzie najmniej spodziewamy się jej. I ja cię proszę, ty nie powstrzymuj się, ty się, bracie, nie powściągaj, ty, bracie, nienawidź, może to właśnie jest twoja i nasza szansa: nienawidzić! Geniusz nienawiści może drzemie w tobie, potęga nienawiści tak ogromna, że nikt jej nie zdoła sprostać. Gdybyż tak (wzdychał „kowalski”) w nienawiści udało się zyskać pełnię naszemu nieszczęsnemu lechickiemu plemieniu! Może to właśnie jest nasz narodowy przemysł: nienawiść... Nasz brand!

Fragment pochodzi z powieści Mariana Pilota „Osobnik”, która ukaże się 26 września w Wydawnictwie Literackim.