SKOK W BOK: Trzy szpryngle
Witkacy "Stworzenie świata" (fragment), 1921-1922 / Muzeum Sztuki w Łodzi

SKOK W BOK: Trzy szpryngle

Jan Gondowicz

„Rozbiór moczu” jest arcydziełem trawestacji. Jak inni wielcy pisarze rozczarowani co do ojców, Witkacy miał silny przechył ku skatologii

Jeszcze 4 minuty czytania

Pytają mnie: „Coś się tak przyssał do tego Witkacego, co w nim takiego jest? Wiadomo: wariat, błazen, narkoman, erotoman, grafoman...” (tu sporo jeszcze „...manów”). Ja na to, że się człowiek z Witkacym przynajmniej nie nudzi. By to zweryfikować, redakcja wydobyła z przepastnych zbiorów Działu Rękopisów wrocławskiego Ossolineum dokumentację trzech twórczych przedsięwzięć delikwenta, czyli tzw. szpryngli. I zamarła w oczekiwaniu, co z tym zrobię.

1.

Profesorowie są wszędzie. Profesor Weinschwaben ma wizje pod wpływem neo-eksytansyny. Prof. Cynaderkiewicz postanawia zachować się zupełnie specjalnie. Profesor Cyderglanc okazuje wielkie szczęście, pieszcząc swoją ulubioną pomarańczową kulę. Profesor Bono de Kokofono śledzi, jak Lydja Centryfuszko gnębi córkę. Prof. Olaf Svendsen hoduje okropne potwory. Profesor Pulverstone okaca się nagle, ujrzawszy dwa flirtujące potwory. Profesor Grotescu ani myśli darować życia peyotlowemu Potworowi Fulguro Maduro. Profesor Kronecker robi Edypowi zastrzyk antysfinksiny. Prof. Żyd Uniwersalstern wywołuje na t. zw. chodzącym stoliczku podstawkowe widma. Profesor Teodor v. Fuchsthal wywołuje wyobraźniowo djabełka na stole jadalnym po kolacji. Profesor v. Lippold obserwuje zdaleka buziaczek, ramiączko, żorżetkę, karczek, mereżki, łokietek, brzuszek, rączkę. Prof. de La Scala di Cigala asystuje pedofilskim monstrom ogonofobom. Prof. Lafrasco sztucznie demonizuje kobietę, by dokonała cudów w stosunku do specjalnie napiętych na „elan vital” panów. Stosunek przedstawiono. Profesor Ehrlich nagabuje żartobliwie (czyżby?) Klaryfindę: „Puć tó do mnie Dziedzko puć, Ukuj moją starczą chódź”. Profesor Bunze obserwuje wytworzoną przez siebie kupę sztucznych flaków, a jego asystentka-ulubienica Rojza Bloom bada sprężystość flaków ręką. Prof. Knesebeck na nieznanej planecie obserwuje Joasię z żórawiem. Na co Witkacemu cała ta profesura? Uniwersytet zakładał, czy co?

Rzecz jasna, jak z powyższego wynika, profesory studiują potwory. Oraz kobiecość w akcji, co na jedno wychodzi. Potworność i damskość: bez profesora ani rusz. Weźmy ostatni z wymienionych rysunków. Profesor Knesebeck wygląda jak oni wszyscy: łysy, brodaty, po szyję zapięty, w cwikierze. Z boku zapuszcza żurawia na skandaliczną scenę. Takich widuje się i na rysunkach bez tytulatury w tytule. Np. „Już wtedy robił takie rzeczy...” lub „Krwawa pięta wzrok rozpęta”. Obiekt rozpętanego wzroku, podlotek z kokardami we włosach i odchyloną głową, też widnieje na kilku rysunkach. Za to żuraw w ekstazie to Witkacowski unikat.

Zastanawia grymas nieukontentowania na obliczu dziewczątka. I budzi skojarzenie. Żuraw to przecież ekwiwalent łabędzia. „W okresie, gdy późne płótno Correggia «Leda z łabędziem» znajdowało się w zbiorach Regenta, Filipa Orleańskiego, syn jego, bigot, Ludwik Orleański pociął obraz jako zbyt zmysłowy i zniszczył głowę Ledy. Nową głowę namalował Charles Coypel, kustosz zbiorów Filipa. W XIX wieku usunięto głowę Coypela, a na jej miejsce inną namalował berliński konserwator Schlesinger” – pisze Julius S. Held (przeł. Sergiusz Michalski). Nikt mi nie umie powiedzieć, czy ten malarz Johann Schlesinger nie był aby bratem wydawcy Chopina, Moryca Schlesingera, którego żonę zakochany Flaubert opisał jako panią Arnoux. Ale do rzeczy. Eks-Correggiańska Leda obrzuca chutliwy drób wzrokiem tak beznamiętnym, że ptak szczypie ją w bródkę. „«Daj się podrapać w bródkę» – rzekł jeden potworek (kiedyś) do drugiego” – jest taki rysunek Witkacego. Dwukrotnie ocenzurowana twarz boskiej kochanki tchnie przymusem i nudą. Jak wszystko w oficjalnej wersji mitologii.

U Witkacego na odwrót. Ma się rozumieć, znał on jak każdy „Fizykę miłości” Rémy de Gourmonta. Wiedział, że „łabędź i kaczor posiadają naprężający się gruczoł, zdolny do spółkowania; tłumaczy to zarówno historię Ledy, jak lubieżną reputację kaczora oraz jego miłosne zwycięstwa po kurnikach”. Na rysunku jest już jednak po wszystkim. Jak między łabędziami wygląda to w naturze, półtora wieku wcześniej opisał Georges Louis Leclerc hrabia de Buffon: „Para miłosna nie skąpi sobie najsłodszych pieszczot, w rozkoszy zdając się szukać zmysłowych niuansów; zapowiada to splotem szyj; dyszą tak upojeniem przeciągłego uścisku; przekazują sobie ogarniający je płomień; a gdy samiec osiąga wreszcie pełnię uciechy, samica wciąż płonie, naprasza się mu, podnieca, rozpala na nowo i z żalem opuszcza, by opłukaniem w wodzie ugasić resztę ogni”. Na ten wzór Witkacowska Leda daremnie oczekuje dalszej miłosnej akcji. Aliści ptaszysko, jak widać, ma najwyraźniej dość. Z rozkoszy ledwo tchnie, skąd gorzki zawód Ledy. W tym punkcie trudno nie dostrzec, że dziób ma jej partner więcej niż okazały. Zaś w poufnej wersji mitologii, przed którą (zobaczcie!) nie cofnął się choćby libertyn François Boucher, łabędź sięgnął po wdzięki Ledy za pomocą głowy i szyi. Żurawia z nieznanej planety Witkacy wyposaża pod tym względem jeszcze hojniej.

Przekonałem was? Dłuższy niż natura pozwala dziób żurawia wskazuje równie dobrze na motyw dziewicy z jednorożcem. Witkacy wiernie powtarza kompozycję Giorgiona (Rijksmuseum, Amsterdam). Jak wiadomo, jednorożec dawał się pojmać tylko dziewicy, której, ugłaskany po rogu, ufnie składał głowę na łono. Stąd wyraz błogości na ptasim obliczu. Kokardy Joasi są panieńską ozdobą, a jednorożec nawiedzał obrazy Witkacego. Tropienie ambiwalencji to jeden z uroków obcowania z tym artystą.

Odchodzi tu więc w przeszłość doznanie, co się zowie...

A czemu pod oczami podkowy?
A czemu zdrapana bródka?
A chwila była krótka,
Lecz dla wspomnienia długa...
(„Maciej Korbowa i Bellatrix”) 

Było co podpatrywać, prawda, profesorze Knesebeck? 

2.

Pod koniec maja 1931 Antoni Słonimski wypełnił ankietę na temat warunków twórczości literackiej. „Czy zauważył Pan różnicę między swą pracą w czasie, gdy się Pan znajduje pod wpływem jakiejś podniety płciowej, a pracą w czasie, gdy Pana pragnienie zostało zaspokojone?” – brzmiało jedno z pytań. – „Praca w czasie podniety płciowej właściwie nie jest pracą. Ma to jakąś swoją nazwę, tylko zapomniałem, jak się to nazywa” – odpisał poeta.

Mniej więcej w tymże czasie Witkacy podejmował rozmaite prace (także i tę bez nazwy) pod wpływem podniety dostarczanej przez jazgrzę Williamsa, zwaną częściej peyotlem. Jak się okazało, najlepiej w tych warunkach wychodzą rysunki. Natomiast pędzona peyotlem poezja właściwie nie jest poezją, lecz czymś całkiem odwrotnym, godnym osobnej nazwy. W przeciwieństwie do Słonimskiego zachował dokumentację eksperymentu, którą pora objawić światu. Pod nagłówkiem „Peyotlowe” kartka zawiera cztery rymowanki. Lecz najpierw o kartce, gdzie figuruje cokolwiek zatarta pieczęć, na widok której każdy witkacolog staje na baczność:

A.    ROUHIER
DOCTEUR en PHARMACIE
11, rue des Tournelles
PARIS (4°)

 Kartka niewątpliwie towarzyszyła przesyłce. Przesyłka zaś zawierała:

PANPEYOTL ROUHIER
(Marque Deposée)
Extrait mou chloroformique
de PEYOTL
(Echinocactus Williamsii Lem.)
Renferme, à l’état basique,
tous les alcaloïdes du Peyotl.
Poids: 30 gr.

A jednak cudowny środek efekty ma dyskusyjne:

Zebrałem w kupę wszystkie me omany
I z ogrodów ducha rżnę jak opętany
w metafizyczną pustynię w wielkie TAM, TAM
Wygnaną świnię dzierżąc w łapach sam 

Z dwu użytych w tym wierszyku słówek zadrwił niebawem Gałczyński: „Już Mickiewicz powiedział, że sława / to jest czczy dym i «oman»... / Jeśli powiem o pani: – Hm, uroda ciekawa: / tom geniusz; jeśli, że dziobata kuchta, / mąż pani napisze o mnie: To grafoman” (14 Grüssen aus Polen, 1935). Drugie słówko pochodzi z leksykonu metafizyków francuskich w rodzaju Léona Bloy, mającego zdjąć z nich odium religianctwa: l’Être Suprême, le Grand Tout, Au-delà. Gdy u Gałczyńskiego samobójczyni Inge Bartsch z wiersza pod tymże tytułem (1934) wystrzałem „rozpoczęła podróże / w Au-delà, w metafizykę niemiecką”, zmierza właśnie w wielkie TAM-TAM, Witkacowskie zaświaty. Narkotyk obnaża w Witkacym młodopolski rdzeń wyobraźni.

Także ewangeliczna nierogacizna odsyła wstecz. Tym razem do „Macieja Korbowy i Bellatrix” (1918), a dalej do mowy wiązanej, którą Staś Witkiewicz, jeszcze nie Witkacy, pisywał i uważał za poezję dziesięć lat wcześniej, po czym przekazał swym postaciom. Bellatrix kreśli więc pejzaż swej stasiowatej duszy: „W metafizyczną głębię lecę, / Zaświatów jedność trzymam w ręku...” i wyznacza sobie zadanie: „Samotna jestem na tych Piaskach, / Gdzie Tyfon skrzydłem ocienia pustynię / I rdzawe plamy krwi rosną. / Tu wygnam z siebie świnię”. Gdy we własnym imieniu powtarza to już autor, z twórcy teorii Czystej Formy wyłazi poczucie skalania, jeśli nie kompleks grzesznika. Zakopiański święty Antoni wprost z Tebaidy Flauberta – oto, za kogo uważał się podświadomie Witkacy. I wciąż roił, że się na puszczy oczyści. Tylko skąd wziąć puszczę? Chyba że z tego dowcipu: „A propos puszcza – widziałem pańską żonę w Zakopanem”. 

Wszyscy mówili: „jeszcze wcale nie jest taki beznadziejny stan –
Jeszcze będziesz skakał” i takie rymy jak dzban i tan
A tu nagle przyszedł koniec
„Zdrastwuj ty polski koniec
Ty polskich zaświatów goniec”
rzekł prosto i od peyotlu zdechł 
I w międzygwiezdną pustkę
wyzionął ostatni fałszywy dech 

Tu sprawa jest poważna. Tekst rozpatrywać trzeba wraz z następnym. Okaże się zaraz, czemu.

Warstwami lecąc ponad swe ogony
Tymbdon powoli powracał do żony
Lecz Tymbdon nie był omamiony
gdyż kolor pipi był zielony 

Oto na progu lat 30. Witkacy, do niedawna ujeżdżacz wódzi, coco, peyotlu i grona znajomych dam, próbuje z cicha ascezy. Sprawcą metamorfozy jest Edmund Strążyski, vel Litymbrion, recte Tymbdon z wierszyka, doktor nauk filozoficznych, teozof, abstynent totalny, turysta. Z wielu rysunków wyziera jego ostra, wielkooka twarz. Od 1930 mieszka wraz z żoną buddystką, zimną zołzą, w zasięgu wzroku Witkacego na Antałówce. Sąsiedzkie wizytacje, anonsowane wywieszeniem prześcieradła, odbywają się nieraz przed śniadaniem. Z namowy Strążyskiego Witkacy, który jak mało kto wypróbował już wszystko, zaczyna wierzyć, iż wstrzemięźliwość wraz ze specjalną dietą przywrócą mu wigor, talent, a może wyostrzą świadomość sfer, w które wzrok i po meskalinie nie sięga. Toteż ostro ściga się z „Tymbciem”. Na przykład: „Donoszę Ci ku Twemu przerażeniu, że dziś przestałem palić definitywnie i że grozi Ci wobec mego gwałtownego mahatmienia poważna kokurencja. Musisz się czegoś wyrzec (np. noszenia gaci albo srania do wychodka), bo inaczej szybko Cię przejdę” (17 IV 1929). W dwa lata później odrzeka się mięsa („Teraz zmahatmieję zupełnie”). To wtedy, 7 maja 1932, robi sobie „autoknypsem” zaginioną niestety fotografię „Mahatma Witkac”.

I zmierza, jęcząc, ku katastrofie. Dowodem listy do żony z jednego tylko miesiąca. „Cierpię od pewnego czasu na chorobliwą niemożność pisania” (10 II 1932). „Jeść dziś zacząłem (o koszmarze!) żurek rano i czarny chlip, na 2gie śniadanie surową kapustę z oliwą” (12 II). „Karlsbad strasznie osłabia i te proszki – jestem flak” (13 II). „Żurek piję z zatkanym nosem 2 duże filiżany” (19 II). „Zamieniłem się w jedną wielką «fabrykę gówna»” (21 II). „Za dużo soli (wody nie miałem) karlsbadzkiej wziąłem dziś i sram do tego cały dzień bez przerwy” (27 II). „Jestem ledwo żywy” (28 II). „Dziś piłem żurek ze smakiem. A kapustę żryj o ½ 12 z oliwą, cukrem i nic więcej” (2 III). „Piszę artykuł i sram co chwilę” (8 III). „Co do przeżyć pierdzeńkowo-sraczkowatych, to można je chiba tylko ustnie opisać” (10 III). Jest coraz czystszy... i pustszy. Szukając ratunku, przechodzi daremnie na czosnek. „Jedyne wyjście” się rwie, „Szewcy” tkwią na mieliźnie, Firma upada, gnębią infekcje, w górach wykańcza brak formy. I tak dzień po dniu rok cały! Trudno się dziwić, że w kontakcie z peyotlem tak dotąd odporny Witkacy notuje w kulawych rymach objawy „beznadziejnego stanu” i wydawania ostatniego dechu.

Niedoszły mahatma dopiero w kwietniu 1936 skwituje „Tymbciów” z ich metod. Ale podskórny bunt już dojrzewa. Groteskowe loty astralne „Tymbdona”, jego ponura małżonka i mocz zzieleniały od nadużycia zieleniny rujnują pod peyotlem dyscyplinę adepta. Z organizmem nie dało się wygrać. Nie wiadomo, kogo przy peyotlowej okazji poddawał Witkacy badaniom palpacyjnym, lecz nawet to atrakcyjne skądinąd zajęcie zwiastuje zdrowotny upadek:

Gdy tak na rozluźnionym brzuchu
Macam Twoje mięśnie 
To mi cała dupa tak klęśnie, tak klęśnie, tak klęśnie 

Smuteczek!

3.

19 października 1934 roku Witkacy zaanonsował żonie nowy, „cudowny sport: przerabianie cudzych kartek do siebie (nie swoich) na kartki do innych. Chodzi o to, aby jak najmniej przerobić”. Zachowało się trochę takiej korespondencji. „Zamiast 5 minut, «pracuje się» na taką kartkę ½ godziny, ale za to co śmiechu, co zabawy – aż strach, czym się to skończy”. W ślad za kartkami poszły blankiety firmowe i urzędowe druki. Teczkę „akt w sprawie karnej” przerobioną na okładkę pamfletu „Leon Chwistek – Demon Intelektu” podziwiać można w tomie publicystyki „Bez kompromisu”: „Nie Sąd Okręgowy w Warszawie tylko Wydział Monadologji i Czystej Formy Sekcja Teorji Przedmiotu. Gdy sprawa przychodzi po raz drugi lub trzeci do instancji odwoławczej, poprzedniej sygnatury tejże instancji nie należy przekreślać naukos czerwonym atramentem. Wogóle należy zachować się zupełnie biernie i spokojnie”. I tak dalej.

Lecz Witkacowskim arcydziełem trawestacji jest właśnie „Rozbiór moczu”. Jak inni wielcy pisarze rozczarowani co do ojców (przykładem Rimbaud, Jarry, Charms), Witkacy miał silny przechył ku skatologii. On jeden zwykł częstować znielubionych znajomych wierszem „Do przyjaciół gówniarzy” i rozsyłać po Polsce „Krytykę stosunków klozetowych na Antałówce w «wolnym» wierszu wyrażoną”. Całkiem więc naturalnie ogłosił się właścicielem – jak to brzmi! – (swego) moczu. Zdolny do czegoś takiego byłby chyba tylko Gombrowicz. Także z tej racji, że zwykł wysysać z bliźnich oryginalność. Cudzym dwuwierszem zakończył „Ferdydurke”, absurdalnym eskpromptem Słonimskiego w wersji hiszpańskiej epatował swój dwór w kawiarni Querandi. Jak się zdaje, zyskał też sporo, naśladując Witkacego. W pierwszym tomie „Dziennika”, tuż obok miejsca, gdzie przytacza jego wróżebny wiersz o sobie, włazi na muszlę w kawiarnianym klozecie, by – w iście Witkacowskim geście zadziwiania siebie samego – wypisać na ścianie atramentowym ołówkiem aforyzm, z którego przytacza jeno początek: „Panie i panowie, miejcie tę naturę...”.

Tu sięgnę do własnej pamięci. Bywając w połowie lat 60. ubiegłego wieku, a więc jako piętnastolatek, klientem zakopiańskiej łaźni, poznałem ze ściany tamecznego ustępu całość owego dzieła. Na lamperii powyżej kafli spod kolejnych malowań wyzierał wierszyk:

Panie i panowie, miejcie tę naturę,
Nie lejcie na deskę i trafiajcie w dziurę!

We wspomnieniu kulfony zdają mi się wielkie i jakby znajome... Czyżby...?

I co? Bardzoście się z Witkacym wynudzili?

Autor winien jest podziękowanie panu Stefanowi Okołowiczowi za fotokopię druków  firmy Rouhier.
Odczytane z rysunków Witkacego teksty niekiedy różnią się (na korzyść) od wersji, jakie podaje „Katalog dzieł malarskich” Stanisława Ignacego Witkiewicza opracowany przez Irenę Jakimowicz przy współpracy Anny Żakiewicz (Warszawa 1990).

Rysunek „Joasia z żurawiem na nieznanej planecie obserwowana przez prof. Knesebecka” to wpis S. I. Witkiewicza do sztambucha Stanisławy Wasylewskiej, lipiec 1929 (Dział Rękopisów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, rkps 14802/I)Stanisława Wasylewska była żoną Stanisława Wasylewskiego (1885-1953), dziennikarza, krytyka literackiego i prozaika, związanego z Ossolineum lwowskim w l. 1905-1910. W 1966 r. przekazała swój sztambuch wraz ze zbiorem papierów, prac i korespondencji męża i swoich do Działu Rękopisów ZNiO we Wrocławiu.

Rękopis wierszyków „Peyotlowych” (Dział Rękopisów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, rkps 16081/III) zawiera także tzw. materiały warsztatowe Witkacego z lat 1931-1939, głównie bruliony i notatki. Ossolineum zakupiło je w 1975 r., razem ze zbiorem unikalnych fotografii od Marii Flukowskiej, przyjaciółki i wykonawczyni ostatniej woli Jadwigi Witkiewiczowej.

Rękopis „Rozbiór moczu” (Dział Rękopisów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, rkps 12467/II) zawiera także różne papiery Stanisława Ignacego Witkiewicza z lat 1893-1939, w tym dziecięcą sztukę „Karaluchy”. Znalazł się w Ossolineum w 1953 r. jako dar Jadwigi Witkiewiczowej, dodatek do zakupionego przez Zakład zbioru rękopisów i maszynopisów Witkacego. Jadwiga przeżyła II wojnę w Warszawie, chroniąc rękopiśmienną spuściznę męża – część miała zawsze przy sobie, część w pierwszych dniach września zakopała w piwnicy kamienicy przy Brackiej, część oddała na przechowanie znajomym. Po wojnie przez długi czas była praktycznie bez środków do życia, jedyne pieniądze pochodziły z Biblioteki Ossolineum, której sprzedała (i podarowała) większą część posiadanych rękopisów. Cały rękopis można przeglądać na stronie Dolnośląskiej Biblioteki Cyfrowej.

Tekst powstał we współpracy z Działem Rękopisów Zakładu Narodowego im. Ossolińskich.




 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.