Kochanek cesarza i farmaceuta z aspergerem
fot. Cezary Rucki

Kochanek cesarza i farmaceuta z aspergerem

Maciej Woźniak

„Języki obce” ostatecznie zatwierdzają rozpiętość dykcji Dehnela, tym razem przekonani zostaną także i ci, którzy wciąż widzą autora w dawnym Miłoszowskim nimbie/upupieniu

Jeszcze 2 minuty czytania

Z nowego tomu Jacka Dehnela zerka na czytelnika właśnie odkopany antyczny posąg Antinousa (reprodukcja fotografii z końca XIX w.), a ja po przeczytaniu książki pomyślałem, że na rewersie okładki powinno być zdjęcie hurtownika pietruszki. Obie postaci – z tekstów ważnych nie tylko w kontekście tego zbioru, ale w całej twórczości Dehnela – dokonują swoistej wymiany koszulek: Antinous pozwala sobie przemówić marmurowymi usty do „kopaczy w kaszkietach”, zaś sprzedawca warzyw swój trywialnie zbity kapitał inwestuje w „sekretne nauki orfickie”. Wiersz o posągu Antinousa może się komuś wydać wymurowaną trzynastozgłoskowcem poetycką rekwizytornią – na zgrabne rymy, „Letę” i niepokoje śmiertelności – w rodzaju tych, które swego czasu ściągnęły na autora gromy „dehnelizacji”. Natomiast „Bajka o hurtowniku pietruszki” jest jego przeciwieństwem, tyleż formalnym (luźna poetycka proza), co treściowym (niejasny morał, a pozorny realizm jakiś taki sur-). Ale nie chodzi o wyższość jednego nad drugim, tylko o diapazon między nimi. Poetycki głos Dehnela dojrzał jak, nie przymierzając, Gareth Bale w Tottenhamie, więc wartość „Języków obcych” odpowiednio przewyższa wartość debiutanckich „Żywotów równoległych”, nawet liczonych razem z blurbem Czesława Miłosza.

Jacek Dehnel, „Języki obce”.
Biuro Literackie, Wrocław, 52 strony,
w księgarniach od 1 października 2013
Zrymowane, regularnie zrytmizowane wiersze o klarownych przesłaniach idą w książce na przemian z utworami o prozodii kolokwialnej i komunikacie już nie tak oczywistym i właściwie z góry oczekiwanym. Na oba te sposoby różni się na przykład cykl planktów (z ciekawym pomysłem wyjściowym, którego nie zdradzę, by zanadto nie spojlować) od utworu „Bydgoszcz Główna” (lira na dobrą sprawę też żałobna, ale jakże inne struny na niej rozpięto). Albo roszcząca sobie ciut za wiele, jeśli chodzi o cudzą intymną prawdę „Villanella czterdziestosześciolatki wpuszczającej licealistę do pokoju hotelowego” (czyli takiej pani Robinson gawędzącej w hotelu z Benem Braddockiem) od tytułowego cyklu lirycznych anegdot (gdzie behawioralny ogląd spraw budzi większe zaufanie do narratora). Jest tu też kilka wierszy w dykcji szymborsko-herbertowskiej, a trafiwszy na tytuł „Zygmunt Kubiak pisze posłowie do «Wierszy i prozy» Kawafisa”, od razu, i słusznie, spodziewamy się kulturowych refleksji jakby wziętych z „Żywotów równoległych” czy „Wyprawy na południe”. Ale teraz autor potrafi także zupełnie inaczej obejść się z czytelniczymi nawykami. I z poetyckich tonów wysokich zejść na średnie. Na przykład tak:

Piosenka pracownika średniego szczebladla A. S.Tyle razy cię odwracałem
z brzucha na plecy i z pleców na brzuch
ale miłość zaczęła się odkąd w komórce
odwróciłem twoje imię i nazwisko
żeby mieć cię na samym początku listy
zaczęła się odkąd w kontaktach
zasyczały elektryczne węgorze
odkąd w małej ciemnej komórce
odwróciłem cię i zobaczyłem że masz
zgoła inną stronę która
nie odpowiada na smsy i nie odbiera
a zatem odbiera wszystko
                               Warszawa, 8 X 2012

Stylistyczno-komunikacyjne kontrasty powodują napięcie konstrukcji całego tomu, ale także zajmującego jedną trzecią książki cyklu „Mały śpiewnik piosenek miłosnych dla średniozaawansowanych”, gdzie obok produktów markowych, satysfakcjonujących czytelnika-klienta (wyjątkowa na gruncie współczesnej poezji jest klarowność rymowanych dystychów czy wilanelli, stojących po jasnej stronie mocy) trafia się raptem wiersz bełtający ten błękit. Między miłością a śmiercią zamiast banalnej opozycji – jak między dobrym i złym proszkiem do prania – rodzi się relacja daleka od oczywistej oczywistości.

* * *
dla P. T.

Ogień jest ogniem, chociaż popiół go przysłoni,
Święte mury miłosnej nie stłumią pożogi
[…]
P. Ronsard, tł. M. Wroncka

Jeśli nieszczęśliwa miłość kończy się
                        oblaniem rozpuszczalnikiem i samospaleniem
                        na jednej z ulic Drezdenka (Lubuskie),
to czym się kończy miłość
       szczęśliwa?

       Co szczęśliwą miłość ugasi,
       nieugaszalną,
       trzaskającą w mroku,
       to bryzgającą iskrami, to syczącą,
       nieustępliwą, wchodzącą po schodach,
       skaczącą po dachu od krokwi do krokwi,
       rzucającą blask i ciepło –
       co ugasi?

Dorzuć do niej stół i łóżko, dorzuć do niej krzesła, parkiet,
wszystkie książki i papiery wrzuć w miłość szczęśliwą.

Patrz, jak idą ku niej mieszkańcy Drezdenka (Lubuskie),
jak grzeją ręce, kochany.

                          Warszawa, 17 X 2011

Podobny rozrzut dał się zauważyć już w poprzednim tomie Dehnela, „Ekran kontrolny”, gdzie klasycyzujące sztuczki tytułowego wieńca sonetów zostały skontrastowane ze skromnym gestem poetyckich próz i kilkoma wierszami odzywającymi się jeszcze innym tonem (Drezdenko z wiersza powyżej od razu przywiodło mi na myśl „Hotel Rzeszów”). Ale „Języki obce”, na mocy powtórzenia, tę rozpiętość dykcji ostatecznie zatwierdzają i do wierzenia podają także tym, którzy wciąż widzą autora w dawnym Miłoszowskim nimbie/upupieniu (niewłaściwe skreślić).

Przy nowej książce Dehnela przypomniał mi się głośny 13 lat temu spór na koniec wieku o poezję niezrozumiałą. Wszczął go artykuł Jacka Podsiadły na łamach „Tygodnika Powszechnego” oskarżający poetów z kręgów, by tak rzec, sosnowsko-wiedemannowskich o odchylenie hermetyczne, zaś jako dowód, że to zbrodnia z pomodernistyczną premedytacją, a nie w lirycznym afekcie, posłużyło zdanie Sosnowskiego „Nie wierzę w prostolinijnego czytelnika poezji”. W odpowiedzi Jacek Gutorow napisał, że „Podsiadło pisze tak, jakby nic się nie wydarzyło w XX wieku, jakby Adorno nie napisał «Teorii estetycznej», jakby rosyjscy formaliści nie wypracowali nowoczesnej teorii metafory, jakby Ingarden nie przeprowadził fenomenologicznej analizy dzieła literackiego, a de Man nie obnażył mechanizmów działających w tekście”. Węzeł sporu został rozcięty pojawieniem się Dehnela, który odniósł sukces właśnie jakby nigdy nic, jakby na ulicach cichosza, ani Ingardena, ani de Mana. Ale kiedy już w czytelnikach i w jurorach nagród literackich ocknęła się owa niewiarygodna prostolinijność, kiedy coraz częściej (niestety, nie tylko przy literackich okazjach) okazuje się, że XX w. jakby się nie zdarzył, a przynajmniej mało kogo czegokolwiek nauczył, Jacek Dehnel pisze „Bajkę o hurtowniku pietruszki”, której tytułowy bohater wprawia się orfickich naukach, nieustannie i daremnie usiłując zadowolić „farmaceutę z leciutkim zespołem Aspergera”. Czyli prostolinijnego na maksa i nieczułego na powiew metafory. Poetycka zagwozdka, czy ów aptekarz jest Panem Bogiem, czy statystycznym odbiorcą (czegokolwiek, np. literatury), może się okazać pozorna, jeśli okaże się, że to ta sama osoba.

Antinous był kochankiem cesarza Hadriana, który po tragicznej śmierci małoletniego ukochanego, za zgodą małżonki i senatu oficjalnie go deifikował. Zdjęcie na okładce książki Jacka Dehnela zrobiono w 1893 r., czyli zanim XX w. zdążył się zacząć. Jacek Podsiadło sporą część XX-wiecznego inwentarza byłby skłonny odrzucić, na co trzeci z Jacków, Gutorow, odpalił mu, że „przyjął pozycję statystycznego czytelnika, kogoś, kto przemawia głosem większości” i że skoro tak, to „idealnym językiem poezji jest język dziewiętnastowiecznej powieści realistycznej”. No, to kto tu w końcu jest idealny, grecki kochanek cesarza żyjący na permanentną krechę młodości i urody (kłania się kryzys w Grecji), czy niezbyt lotny aptekarz, mieszczuchowaty i terminowo płacący podatki (wzorcowy obywatel UE)? Być może „Języki obce”, jak najbardziej nomen omen, są książką właśnie o tym. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.