Świństwo z języka
fot. S. Kulawiak / Wydawnictwo Literackie

Świństwo z języka

Zofia Król

Genialne wzloty języka stanowią w nowej powieści Pilota raczej uporządkowane według pewnych ciągów próby niż spójną całość. Osoba bohatera – konsekwentnie fragmentaryzowana – jako spoiwo książki nie wystarcza

Jeszcze 2 minuty czytania

Kto czytał wcześniej Mariana Pilota, nie da się raczej nabrać na pierwsze akapity jego nowej powieści. Wbrew sączącym się u początku książki nader harmonijnie potokom zdań, tytułowy „Osobnik” wcale nie będzie chciał na kolejnych 450 stronach „zdesperowany, uczepić się chociażby brzeżka realności” ani – tym bardziej – „podkutym obcasem przydepnąć ogon” rzeczywistości. Złudzenie, że chodzi o uzyskanie dostępu do świata, trwa tylko przez chwilę i pochodzi z odległego Pilotowi literackiego dialektu. Osobnik – bliżej niezidentyfikowany i nieidentyfikowalny, a w każdym razie przez autora identyfikowany najmniej jak to tylko możliwe – z magmowatej, mętnej tkanki języka wyrwać się nawet nie próbuje. Przeciwnie – staje się ona jego żywiołem, poprzez kolejne strumienie tekstu, sceny i rozdziały przesuwał się będzie zanurzony po szyję w bagnie.

Marian Pilot, „Osobnik”. Wydawnictwo
Literackie, Kraków, 456 stron,
w księgarniach od września 2013
W kolejnych akapitach najbardziej codzienne czynności – spanie, wygrzebywanie się z pościeli, prysznic, ścielenie łóżka, poruszanie się po mieszkaniu – urastają do potwornych dramatów, obrzydliwych rytuałów, dotkliwych i precyzyjnych okrucieństw samego życia, które co i raz wymykają się woli i świadomości. Co gorsza, w domyśle dotyczy to przecież nie tylko tego, ale i innych osobników, opisanych i czytających. Kulminacją potworności staje się tu desperacka decyzja, która zdeterminuje dalszy bieg zdarzeń: „Nie siłą mięśni, mocą i wolą samego już może tylko swojego sumienia zdołałem podźwignąć się jeszcze, ciężkie i jak wór bez kartofli puste ciało rzucić ku światu, ku oknu”. Koszmar detalicznego opisu codzienności – z minuty na minutę potworniejszej, nie ze względu na to, co się w niej dzieje, bo dzieje się niewiele, ale na nią samą, i na okrutny język, jakim zostaje opisana – kończy się już kilka stron dalej. Narrator porzuca żabią perspektywę, w której wszystko staje się tym bardziej obrzydliwe, im bliżej się podchodzi; i przeskakuje w znacznie bardziej swobodne spojrzenie, nieco bardziej z góry, nieco bardziej z ukosa. Co nie znaczy, że następuje kres potworności. Pojawia się jednak szczątkowa akcja – choć mało konsekwentna i całkowicie podporządkowana żywiołowi języka, pojawiają się przeskoki miejsca i czasu, nieco teatralne nawet zmiany aktów. Krótko mówiąc, wyobraźnia tyle ma tu ulgi, że ma się czego schwycić poza wybałuszonym szczegółem.

Język Pilota w zadziwiający jednak sposób gotowy jest w dowolnej chwili na przyjęcie każdej porcji okropności, z otwartymi ramionami zdania witają tu w dowolnej składniowej konfiguracji każde kolejne świństwo i każdą obrzydliwostkę. Choć czytelnik szybko się zorientuje, że wszystkie te paskudztwa – rozmaitego rodzaju, a większość z nich co najmniej nieoczywistych – są tu nie tyle przez język opisywane, co w języku tworzone. U Pilota to słowo przynosi odrazę, nie rzecz. Zarazem jednak terytorium języka staje się ucieczką od czegoś znacznie gorszego niż obrzydliwość – od realności. Cały językowy wysiłek autora zmierza zatem w kierunku dokładnie przeciwnym niż sugerowałyby fragmenty pierwszych akapitów – język nie prowadzi do realności, ale z niej wyprowadza. Poprzez wspomnianą obrzydliwość co prawda, ale niewielka to cena w obliczu największej potworności, jaką jest ryzyko zetknięcia się ze światem. Pilot swoją obrzydliwość zresztą troskliwie hołubi, bez niej jego pisanie pozbawione by było głównej napędowej siły.

Słabo zidentyfikowany i sklasyfikowany bohater właśnie ze względu na strach przed realnością nie może się stać nikim więcej niż anty-bohaterem, wytrąconym z życia pół-człowiekiem bez właściwości, który brzydzi się samym sobą. Przeżywa największe piekło, kiedy dentystka pyta żartobliwie, czy ma „nieswoje zęby” – a to dlatego, że utrafiła w sedno, on właśnie naprawdę ma nieswoje, cały przecież jest nieswój, obcy, zawsze kto inny niż on sam. Bycie rozwarstwione, niestałe, próbuje wciąż jakby niedostateczne uzyskać potwierdzenie w lustrze innego spojrzenia, w relacjach erotycznych – ale i to nie bardzo się udaje. Znamienna jest scena, w której partnerka osobnika, koszmarna „Marzenka”, zaczyna w łóżku mówić o dziecku – wystawiony na pastwę tej najbardziej intensywnej i przerażającej realności bohater ucieka na jedyny teren, na którym czuje się swobodnie, w język, w monolog, zresztą jeden z najlepszych w powieści, o spacerze na bazar. „Wybrałem się na targ po gruszki. Na naszym bazarku ruch, naród po pustym święcie wyposzczony, kiełbasa wędzona swojska w cenie, wokół beczki kapusty kiszonej zakręcony ogonek, marchew rozdrapują, jakby to był banan, głodomory wyżerają gorący chleb prosto z bochenka, jeden z drugim się ściga, popyt też jest, widzę, na zegarki o tej wczesnej godzinie, buty przymierza ze trzech nieobutych, jakaś łajza sprzedaje dziki chiński czosnek...”. Ten monolog napędza obfitość słów, gadulstwo, nie obfitość świata. Nieokiełznany żywioł języka przynosi największą łaskę – chwilowo chociaż ocala od konieczności bycia. „Nieustającym lękiem napawa nas to, że jesteśmy, a nie jesteśmy w stanie sprostać temu, że jesteśmy”, pisze we własnym dialekcie, ale na ten sam przecież temat, Wiesław Myśliwski w „Ostatnim rozdaniu”, innej świeżo wydanej powieści, która w recenzenckich rubrykach znalazła sie tuż przed tą.

Językowa genialność Pilota jest niepodważalna, widać to zwłaszcza kiedy przez chwilę zadyszka ustaje, tempo zwalnia, słowo zaczyna odróżniać się od słowa, a kropki i przecinki, hamujące potoki słów, znów mogą pełnić swoje role. W tych momentach wreszcie można się zachłysnąć napęczniałymi, pleniącymi się zdaniami, zapatrzyć się bez pamięci w szalone językowe obrazy. Jak choćby w scenę ze snu, „w zagrodzie od dawna nieżyjących dziadków, na podwórzu, którego dawno już nie ma nigdzie”, w której olbrzymie cielsko buhaja zaczepia się nad płotem, i w szerokim kadrze nocnej scenerii z „grubej byczej pyty” kapią krople spermy. Monumentalność tej sceny, dopełniona – jak wiele innych – nieoczywistymi, wyrazistymi połączeniami słów, daje efekt literacko niezwykle intensywny. Paskudności znów umacniają dialekt.

Niestety genialne wzloty języka stanowią raczej uporządkowane według pewnych ciągów próby niż spójną – lub choćby celowo niespójną – całość powieści. Brakuje tu wspólnego mianownika, którym w „Pióropuszu” były jednak na poziomie fabuły rodzinne relacje; osoba bohatera – konsekwentnie przecież szatkowana i fragmentaryzowana – jako spoiwo książki nie wystarcza. Czytelnik śledzi przygody języka, ale nic poza tym od autora nie dostaje; ucieczka od realności częściowo się udaje, ale językowa intensywność nie wystarcza, żeby powieść mogła stać się alternatywą – pełnoprawnym literackim światem równoległym.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).