Rzeźba jest siedliskiem śmierci
Angelika Markul. Polowanie format 15 x 15 cm, s. 42, il. kolorowe, tekst w jęz. polskim i angielskim, opr. miękka ISBN 978-83-89778-2-9, Galeria Arsenał, Białystok 2012

Rzeźba jest siedliskiem śmierci

Rozmowa z Angeliką Markul

Znalazłam opuszczony strych, na którym się zalęgły ptaki. Siedziałam tam z nimi przez kilka dni, aż się przyzwyczaiły. Widziałam, jak się nawzajem zabijają – jak pisklę zjada kawałki zabitego ptaka

Jeszcze 4 minuty czytania

IWO ZMYŚLONY:Łaskotanie smoczego ogona” – wiesz, kto wymyślił te słowa?

ANGELIKA MARKUL: Nie, nie wiem… a nie, czekaj… pewnie ci od amerykańskiej bomby atomowej?

Tak, naukowcy pracujący przy Manhattan Project. Skojarzyło to mi się z tytułem twojej wystawy w Muzeum Sztuki w Łodzi. Atomowa energia to przecież dosłownie demon – niewidzialne monstrum, nad którym próbujemy zapanować intelektem, matematyką i technologiami, a które w gruncie rzeczy wymyka spod kontroli.
Daj spokój, zobacz, co się dzieje teraz w Fukushimie… oni kompletnie nie wiedzą, co z tym mają zrobić! Będą chyba musieli wszystkich stamtąd wysiedlić…

Welcome you Fukushima” zrobiłaś tuż po tsunami?
To było dramatyczne, do dziś to przeżywam… jechać tam tuż po wybuchu, po przejściu tsunami, to było kompletne wariactwo! Film powstał bardzo szybko – w ciągu jednej doby. Dla mnie ta okolica – te wszystkie pozostałości po tym, co się stało – wygląda jak kupa rzeźb. Ale gdy filmowałam, to nie zdawałam sobie sprawy, jakie to wszystko skażone.

Angelika Markul w swoim studio pod Paryżem

Na tym chyba polega igranie z demonami? W Łodzi pokazujesz m.in. niewielki ołowiany sarkofag, w którym ukryłaś rośliny znalezione w Czarnobylu. Na mnie ta praca zrobiła dość psychotyczne wrażenie.
To jest szczelnie zamknięte, w ołowianej skrzyni. Ale od wewnątrz przez cały czas promieniuje.

Angelika Markul

ur. 1977 roku w Szczecinie, absolwentka École Nationale Supérieure des Beaux-Arts w pracowni Christiana Boltanskiego (2003). Wystawiała m.in. w Musée d’Art Moderne de la Ville de Paris (2005), MAC/VAL w Vitry-sur-Seine (2010), Espace Culturel Louis Vuitton (2011). W Polsce zadebiutowała w czerwcu 2006 roku wystawą „Sen muchy” w Galerii Foksal. Laureatka Prix SAM (2012). Mieszka i pracuje w Malakoff pod Paryżem.

Przez to, paradoksalnie, to bardzo rzeźbiarska praca. Wystarczy sama świadomość, że to jest tam zamknięte – ta złowroga, nieznana energia. Od razu wokół tego przestrzeń się wykoślawia.
Absolutnie masz rację… ale wiesz, co mi to jeszcze przypomina? Kiedyś, jako dzieci, zakopywaliśmy w ziemi, pod szkiełkiem, takie kwiatki, żeby nikt nie widział…

Wiem, to się nazywało „sekrety” – w dzieciństwie na moim podwórku bawiłem się w to z dziewczynami.
No i pamiętasz na pewno wybuch w Czarnobylu? To doświadczenie naszego pokolenia.

Pamiętam jak w przedszkolu kazali nam pić płyn Lugola.
Zapamiętałam, że jest coś potwornego – coś, czego nie widać, nie czuć, nie ma zapachu i smaku, ale możesz umrzeć. I to jest wszechobecne. Byłam przerażona.

Czy to dlatego zestawiasz Czarnobyl z innym obrazem z dzieciństwa – „Bambi” Walta Disneya?
Widziałeś ten film? Chyba nie chciałabym tego pokazywać dzieciom. On jest pełen przemocy – tam jest beztroskie życie natury, w którą wkracza człowiek, który zabija i niszczy. Człowiek jest pokazany jako zło. Tym bardziej że go nie widać – są tylko buty i karabin, który strzela. No i pomyśl, że ten film został zrobiony w roku 1942, kiedy w Europie był sam środek wojny.

WYZWOLONE SIŁY. ANGELIKA MARKUL I WSPÓŁCZESNY DEMONIZM

Wystawa Angeliki Markul, kurator: Jarosław Lubiak, Pałac Poznańskiego, Muzeum Sztuki w Łodzi, do 10 listopada 2013.

W Czarnobylu to jednak była katastrofa – nie wojna.
Ale inaczej niż w Fukushimie, za wybuch w Czarnobylu odpowiedzialność ponoszą konkretne osoby. To człowiek doprowadził do tej katastrofy. Fukushima – mimo wszystko – to było uderzenie natury.

Bambi w Czarnobylu” to praca, za którą otrzymałaś Prix Sam. Możesz coś powiedzieć na temat tej nagrody?
Prix Sam jest przyznawana od pięciu lat przez międzynarodowe jury krytyków sztuki i kuratorów. Nagrodą jest sfinansowanie konkursowego projektu i jego prezentacja w paryskim Palais de Tokyo. Moja wystawa rusza w lutym przyszłego roku. Oprócz „Bambi w Czarnobylu” pokażę tam dwie wcześniejsze prace oraz jedną nową.

Wiesz już, co to będzie?
Właśnie się zastanawiam, bo mam tam nową kuratorkę – Darię de Beauvais, która bardzo lubi moje monumentalne rzeźby. Na pewno jednak pokażę „Gardziel diabła” – na ścianie o wysokości ponad pięciu metrów i szerokości bodaj siedemnastu. To film z wodospadami z Iguazu. On musi być kolosalny, żeby robił wrażenie.

Angelika Markul, „Gardziel diabła”, 2012, instalacja wideorzeźbiarska, widok wystawy w Muzeum Sztuki w Łodzi / Fot. Bartosz Górka

Do tej pracy świetnie chyba pasuje pojęcie wzniosłości (sublime). Chodzi o przyjemność podszytą lękiem, jaką czujemy wobec zjawisk, które nas przytłaczają swym ogromem i przerastają granice naszego rozumienia. Jean-Francis Lyotard uważał ją za naczelną wartość sztuki modernizmu.
Ale Lyotard też mówi, że to wciąż aktualne współcześnie – ten strach zmieszany z podziwem dowodzi naszej kruchości tu i teraz, czyli niestabilności naszej wizji świata. To samo masz w mojej pracy z niebem nad pustynią Atacama w Chile, którą widziałeś w Łodzi. Nam się wydaje, że jesteśmy panami kosmosu, uważamy się za wyższą cywilizację. Żyjemy na planecie, gdzie próbujemy sobą rządzić, wywołujemy wojny, wymyślamy religie, dewastujemy przyrodę. Ale popatrz – jakie to ma znaczenie w skali całego kosmosu? Takie zadałam sobie pytanie.

ALMA to jedno z najnowocześniejszych obserwatoriów na świecie, finansowane przez rządy kilkudziesięciu krajów. Jak ci się udało zrealizować ten projekt?
Wiele osób mówiło, że to niemożliwe. Musiałam to wszystko sobie sama zorganizować, co było bardzo trudne, bo każda godzina pracy jest tam zarezerwowana przez różne zespoły badaczy. Ten film powstał ze zdjęć, które robiłam aparatem na bardzo wysokiej czułości – od zmierzchu do świtu, co pięć sekund, w sumie ponad 7 tysięcy klatek. Całą noc tam spędziłam na zewnątrz, przy statywie. Zmarzłam do szpiku kości. W nocy tam jest tak ciemno, że własnych dłoni nie widzisz! Nie wolno używać światła, żeby nie zakłócić pracy innych urządzeń. To najciemniejszy punkt na planecie – nie ma żadnych miast, teren jest wysoko położony, na pięciu tysiącach metrów, atmosfera jest wolna od pary wodnej i wszelkich zanieczyszczeń. Widać cały kosmos.

Zarazem masz tam obok siebie dwie skrajnie przeciwstawne wizje wszechświata – z jednej strony ta supernowoczesna, naukowa, z drugiej archaiczna, opowiedziana językiem mitu, ponieważ obserwatorium stoi na terenach Indian.
Właśnie o to chodzi! Przy okazji tego projektu poznałam wielu uczonych, którzy mi tłumaczyli, na czym polega ich praca, czego poszukują. Ale Indianie byli tam wcześniej, od kilku tysiącleci, i na własne sposoby odczytują to niebo. Od nich posłyszałam przepiękną historię – że nasze życie na Ziemi jest tylko początkiem podróży w inne części wszechświata. Stąd tytuł tej pracy – „Ziemia opuszczenia”.

Angelika Markul, „Ziemia opuszczenia” 2013, projekcja. Fot. Bartosz Górka

Pragnienie podróży w nieznane, lęk przed taką podróżą oraz fascynacja tym, co niezbadane – to także tematy pracy, którą zrealizowałaś wspólnie z Wojtkiem Pusiem podczas tegorocznego Biennale w Wenecji. „Tristan da Cunha” – co oznacza ten tytuł?
To nazwa maleńkiej wyspy, która leży pomiędzy Afryką i Ameryką, na samym środku Atlantyku. Mieszka może na niej z dwieście osób. Od pokoleń nie ma tam wymiany genów, a mieszkańcy praktykują dziwne obyczaje – na przykład raz do roku dorośli przebierają się za potwory i straszą małe dzieci. Wyobrażasz to sobie? Najciekawsze jest jednak, że to jest czynny wulkan, więc ludzie żyją w stanie bezpośredniego zagrożenia, które muszą jakoś chyba psychicznie wypierać.

W Wenecji pokazaliście rzeźbiarską instalację. Będzie ciąg dalszy?
To był pomysł Wojtka, który mnie nim zaraził. Zobaczy,my jak to się dalej potoczy, w każdym razie bardzo chcę tam pojechać, bo od zawsze chciałam zrobić jakąś pracę z wulkanem. Nie jest to takie łatwe, ponieważ tam nie ma lotniska – trzeba płynąć statkiem, a rejs trwa parę tygodni.

Angelika Markul, Wojciech Puś, „Tristan da Cunha”

Pokazujesz więc siły natury, które nas fascynują i przerażają, nad którymi nie potrafimy do końca zapanować. Zarazem w twoich pracach nie ma śladu człowieka.
Bardzo często słyszę to pytanie – dlaczego nie pokazuję człowieka? I wiesz co? Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym wyraźniej widzę, że ta natura, którą pokazuję, to po prostu ja, moje wnętrze.

Co przez to rozumiesz? Czy chodzi ci o wypartą sferę w nas samych – niechciane, stłumione, libidalne energie? Natura to lustro, w którym się przeglądasz?
Jest trochę tak jak mówisz. Nie w sensie, że tworzę swoją biografię, ale chodzi mi o to, że robię to, co wyczuwam. Przez ostatnie dziesięć lat właściwie niczym innym się nie inspiruję. Moje odczucia są dla mnie jedynymi punktami odniesienia. Zresztą… widziałeś „Ma nature” (2005)?

Tylko zdjęcia na stronie.
To było piękne, koniecznie ci to muszę pokazać! To wideo powstało wewnątrz makiety, w której posadziłam roślinę. I ta roślina jest bardzo dziwna… ale tu już niczego więcej nie mogę ci powiedzieć! [śmiech]. Musisz to zobaczyć! Dziś widzę, że po tych prawie dziesięciu latach moje nowe rzeźby są ciągle do niej podobne. To chyba pokazuje, że to, o czym mówię, jest silniejsze ode mnie?

Ma nature, Centrum Sztuki Współczesnej Znaki Czasu w Toruniu, 2009

W Polsce debiutowałaś wystawą „Sen muchy” w roku 2006. W Galerii Foksal pokazałaś wtedy m.in. martwe, zasuszone motyle, które umieściłaś w klatkach pod sufitem galerii.
Pamiętam, że wtedy interesował mnie problem: dlaczego przyroda jest amoralna? Dlaczego okrucieństwo, cierpienie są czymś naturalnym? Zrobiłam nawet film na ten temat („Les Oublies”, 2005). Znalazłam opuszczony strych, na którym się zalęgły rozmaite ptaki. Siedziałam tam z nimi przez kilka dni, aż się przyzwyczaiły. Podpatrywałam je. Widziałam, jak się nawzajem zabijają – jak małe, dopiero co narodzone pisklę zjada kawałki zabitego ptaka. Bardzo byłam zdziwiona. Nie wiedziałam nawet, że one jedzą mięso.

Lubisz prace Adela Abdessemeda? W styczniu tego roku miał on dużą retrospektywę w Centre Pompidou. Mam wrażenie, że w podobny sposób myślicie o naturze.
Tak, znam i lubię. Ale on dotyka bardzo różnych problemów – jest bardzo polityczny. Poza tym on lubi podobać się publiczności – jego prace są bardzo eleganckie, niekiedy wręcz uwodzicielskie. Ja staram się być bardziej osobista. Nie interesują mnie tematy polityczne.

Pytam, bo on realizował bardzo podobne filmy, które spotkały się zresztą z zarzutami obrońców praw zwierząt.
No tak, ale popatrz, jak my traktujemy zwierzęta – kurczaki, które nigdy nie widziały światła, krowy czy świnie, które mają po trzydzieści centymetrów przestrzeni życiowej… ja tylko pokazuję to, co i tak się dzieje.

Czyli jednak twoje prace są trochę polityczne?
Wiesz co, powiem ci szczerze, że jak najdelikatniej. Wchodzę w politykę, bo ona dotyczy nas wszystkich, ale nie chcę, by to było dosadne – chcę bardziej filozoficznie niż agresywnie.

Trudno mi też było nie skojarzyć Abdessemeda podczas twojej wystawy „Polowanie”, którą w ubiegłym roku pokazałaś w białostockim Arsenale. Chodzi mi o „Who’s affraid of Big Bad Wolf” – jego monumentalną rzeźbę z wypreparowanych zwierząt, którą zrealizował w formacie „Guerniki” Picassa.
W tej instalacji dla Arsenału użyłam ciał prawdziwych zwierząt, ponieważ interesuje mnie sytuacja, w której ciało staje się nierozpoznawalne – traci pierwotną formę, zyskuje nowe własności. Poza tym ciało żywej istoty – czyli coś, co jest siedliskiem życia – jako rzeźba staje się siedliskiem śmierci. To bardzo ciekawy kontrast specyficzny dla sztuki; bardzo namacalne, tragiczne doświadczenie.

Angelika Markul, „Polowanie”, wystawa w Galerii Arsenał w Białymstoku

Pomówmy może chwilę o twojej współpracy z Christianem Boltanskim. To twój profesor w Academie des Beaux-Arts?
Do pracowni Boltanskiego trafiłam na ostatnim roku studiów. On wtedy współpracował z Robertem Calle – znanym francuskim kolekcjonerem i mecenasem sztuki. Początkowo pracowałam dla niego przy archiwizacji – robiłam dużo filmów, zdjęć z wystaw. To trwało kilka lat. Ostatnio widujemy się rzadko, bo dziś ma już całą agencję, które wykonuje te prace – kilkanaście osób.

Podobno jesteście sąsiadami? Oboje mieszkacie w tym Malakoff pod Paryżem.
Tak, tak – wszyscy tu razem mieszkamy. Akurat Christian nie mieszka obok mnie, ale po drugiej stronie miasteczka. W Malakoff zawsze mieszkało dużo artystów – m.in. Alina Szapocznikow, która miała pracownię prawie na tej samej ulicy, gdzie ja teraz. Dziś oprócz Christiana mieszka tu Sophie Calle, Anette Messager, dużo młodych, których nazwisk nie pamiętam. W sumie około trzydziestu artystów.

To się jakoś przejawia w życiu tej miejscowości?
Nie, nie, nie… to po prostu gmina, w której się żyje taniej niż w Paryżu, ale dojeżdża metro. I to dlatego. Tak poza tym to wieś – malutkie, ciche miasteczko.

Czyli Malakoff to miejsce, w którym artyści spotykają się tylko na zakupach?
Nie, nawet nie. Większość z nas robi zakupy poza miastem. Ja na przykład zawsze kupuję w Paryżu, w pobliżu mojej pracowni. W ogóle nie bardzo lubię chodzić po sklepach.

W roku 2008 razem z Boltanskim zrealizowałaś w Warszawie widowisko „Póki my żyjemy”.
To było przy okazji wystawy Christiana „Serce” w Galerii Foksal. W projekcie uczestniczyli też wtedy Jean Kalman,  operator światła, i kompozytor Franck Krawczyk, który niedawno napisał mi muzykę do „Bambi w Czarnobylu”. Robiłam tam scenografię. To był olbrzymi, poetycki spektakl w opustoszałej dwupoziomowej przestrzeni dawnego Banku Polskiego. Ludzie chodzili w gęstej sztucznej mgle, z której wyłaniały się tajemnicze obiekty i postacie, chór śpiewał kościelne pieśni i grała orkiestra dęta.

Christian Boltanski, Jean Kalman, Franck Krawczyk, Angelika Markul, „Póki my żyjemy”, 2008, fot. J. Gładykowski,
dzięki uprzejmości Galerii Foksal

Wyemigrowałaś do Francji jako nastoletnia dziewczyna?
Teraz, jak ze mną robili wywiad do „Wysokich Obcasów”, wycisnęli mnie jak cytrynę – w ogóle nie pytali o moją sztukę, tylko o dzieciństwo. Jak przyjechałam do Francji, to myślałam, że to jest jak wielka Ameryka, w której wszystko będzie dobrze. Nie wiedziałam, że przyjeżdżam do kraju, który nie akceptuje odmienności. Wtedy, na początku lat 90. to był dla mnie dramat. Bo my, jako Polacy, nie byliśmy przygotowani na takie przyjęcie. Zresztą do dzisiaj wiele się nie pozmieniało. Wiem, że o tym nikt nie lubi mówić, ale w świecie sztuki czuję to wokół siebie. Kiedy nie jesteś stamtąd, to oni na pewnym etapie dają ci to odczuć.

Dziś współpracujesz z trzema galeriami sztuki – w Warszawie, w Paryżu i w Berlinie. Czy z twojej perspektywy są to trzy różne pola działania? Jaka jest podstawowa różnica?
Pod względem poziomu współpracy to jest ten sam międzynarodowy poziom. Z Martą Kołakowską współpracuje mi się równie cudownie, jak z Michaelem Kevenigiem w Berlinie czy Susanne Tarasieve w Paryżu. Z drugiej strony jednak to są zupełnie różne światy, których nie można porównywać. Galeria Susanne Tarasieve funkcjonuje od ponad trzydziestu lat, mają dwie ogromne przestrzenie wystawiennicze i kilkanaście osób personelu. Podstawowa różnica jest taka, że w Warszawie nie mamy takich kolekcjonerów. Do Paryża przyjeżdża ich bardzo dużo z całego świata – Ameryki, Niemiec, Chin. Tam rynek funkcjonuje międzynarodowo, a ludzie świetnie się znają na tym, co kupują. Polska pod tym względem dopiero się rozwija. Myślę, że najlepsze ma dopiero przed sobą.


Artystka najserdeczniej dziękuje kuratorowi Jarosławowi Lubiakowi za dwa lata wspaniałej współpracy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.