10.04.10
rys. Truthout.org / Flickr CC

10.04.10

Łukasz Najder

O katastrofę smoleńską upomniała się także beletrystyka. Do pracy siedli debiutanci i pisarze, którzy wykorzystują beletrystykę do celów innych niż artystyczne

Jeszcze 4 minuty czytania

Już kilkanaście dni po 10 kwietnia trauma związana z katastrofą smoleńską stała się tematem, najpierw publicystycznym, później również artystycznym. Bodaj jako pierwsza – maj 2010! – pojawiła się publikacja „Krytyki Politycznej”, zatytułowana „Żałoba”, w której zebrano napisane na gorąco tuż po katastrofie teksty dziennikarskie, komentarze, wywiady, osobiste pożegnania i wspomnienia.

Później nastąpił wysyp wszelkiego rodzaju książek i reportaży śledczych, w których starano się w mniej lub bardziej rzetelny i racjonalny sposób dociekać przyczyn katastrofy. Zapis wydarzeń tamtego dnia poczyniony przez dziennikarzy obecnych na miejscu (Piotr Kraśko „Smoleńsk 10 kwietnia 2010”), świadectwa bliskich tych, którzy wtedy zginęli (Joanna Racewicz „12 rozmów o miłości” i „12 rozmów o pamięci”, Dariusz Walusiak „Wdowy smoleńskie”, Jerzy Andrzejczak „96 końców świata”), wydawnictwa albumowe (Marian Piotr Romaniuk „Pożegnanie”), czy wywiady rzeki z osobami oficjalnie badającymi okoliczności i przebieg fatalnych zdarzeń 10 kwietnia (Edmund Klich „Moja czarna skrzynka”).

23 października ukazał się „Smoleńsk” Teresy Torańskiej, ostatnie – i jak zastrzega wydawca, niedokończone – dzieło wybitnej reporterki, która za pomocą kilkudziesięciu rozmów z bezpośrednimi świadkami katastrofy – rodzinami ofiar, politykami i dziennikarzami – podjęła się stworzenia wyrazistego i jak najprawdziwszego portretu tamtego dnia i jego konsekwencji zarówno prywatnych, ludzkich, jak i społecznych. „Smoleńsk” Torańskiej to rzecz ambitna i miejscami wstrząsająca, zwłaszcza gdy do głosu dochodzą ci, którzy 10 kwietnia stracili ukochane osoby. Można jednak mieć wobec tej książki pewne zastrzeżenia, szczególnie jeśli chodzi o właściwy dobór interlokutorów, pośród których rej wodzą politycy, a właściwie politykierzy, dający raz po raz upust niskim uprzedzeniom, bucie i pogardzie. Nie do końca na przykład zrozumiałe jest umieszczenie w gronie rozmówców Michała Kamińskiego czy Stefana Niesiołowskiego. Ciekawsze byłoby większe jeszcze nasycenie „Smoleńska” relacjami osobistymi, intymnymi, które by nie wpisywały z automatu katastrofy w kontekst partyjny i polityczny.

Temat katastrofy smoleńskiej zaczął być realizowany także na polach innych sztuk. Powstały spektakle („Słodko-kwaśny”, „10.04”, „I będą święta”), utwory muzyczne („Czarna sobota” Donia, „Dokąd idziesz, Polsko?” Tedego, „Hołd” B.R.O.), liczne filmy dokumentalne (autorstwa m.in. Joanny Lichockiej, Ewy Stankiewicz, Anity Gargas, Ewy Ewart), w trakcie realizacji jest film fabularny „Smoleńsk” w reżyserii Antoniego Krauzego.

O katastrofę smoleńską upomniała się także beletrystyka, choć nie tak ochoczo i szybko jak publicystyka czy non-fiction. Z rezultatów nie warto wyciągać szerokich wniosków, ale można przyjrzeć się w szczegółach, w jaki sposób pisarze poradzili sobie z literaturą na styku fikcji i faktu – godzeniem postaci realnych z wykreowanymi, dystansem wobec swoich przekonań i antypatii politycznych.    

„Teoria zemsty” Grzegorza Szczerby to powieść sensacyjna, która zaimponować może tylko objętością – 860 stron dużego formatu. Lecz cóż z tego, skoro ta góra znaków i tekstu urodziła ledwie myszkę intrygi. Co udaje się takiemu Johnowi le Carré na stronach 300 czy 400 – czyli zawiązanie sprawnej akcji, malownicze i wiarygodne tło zdarzeń, galeria intrygujących charakterów, suspens, ufundowanie protagonistom piekiełka dylematów moralnych, zawodowych i wszelakich – nie udaje się kompletnie Szczerbie na ponad 800. Jego „Teoria zemsty” to nużąca, przegadana i ciut ponaciągana narracja o współpracy kapitana Andrzeja Kamińskiego (z ABW) i majora Wladimira Pietrowa (z FSB), których przełożeni na okoliczność katastrofy smoleńskiej postanowili połączyć siły i wespół dociec jej powodów, a także ująć ewentualnych sprawców, jeśli okaże się, że katastrofa smoleńska nie była katastrofą lotniczą, a starannie zaplanowanym i przeprowadzonym zamachem. Wielu mogło przecież zależeć na destabilizacji sytuacji w Polsce i roszadach na najwyższych szczeblach władzy. Między innymi demonicznemu biznesmenowi Jankowi, któremu marzą się krociowe zyski z polskich złóż gazu łupkowego. By sprawować nad nimi kontrolę, należy jednak wcześniej wyeliminować kilku ważnych polityków, którzy strzegą narodowego interesu. Czytelnikowi „Teorii zemsty” przychodzi z mozołem brnąć przez rozdęte do gargantuicznych rozmiarów sceny rozmów, działań i psychomachii bohaterów. Autor wyraźnie lubi pisać, choć niekoniecznie jeszcze wie, jak to robić. Póki co, dał się poznać jako obiecujący hipnotyzer i wytwórca okazałych przedmiotów materialnych, które mogą się przydać w każdym gospodarstwie domowym.

Niełatwo przychodzi wystawić ocenę kolejnej pozycji, powieści niejakiego Yaroslava Justa (pseudonim) „Katastrofa smoleńska. Zamach?”, która rozpoczyna się od naprawdę mocnego uderzenia. Oto Tadeusza Gajcego, młodziutkiego poetę, nawiedza w roku 1938 silna profetyczna antycypacja, dzięki której dowie się, że w przyszłości jego matce zostanie powierzona doniosła rola. „Tymi rękami sprowadzisz nam na świat dwa filary, które poprowadzą Polskę w nową epokę…”. Owe filary to Jarosław i Lech. Ta fantazja literacka oparta została akurat na faktach – Irena Gajcy, położna, asystowała przy porodzie braci Kaczyńskich. Dalej jednak zaczynają się już swobodne psoty wyobraźni i umiejętności pisarskich autora. Spiritus movens katastrofy smoleńskiej okazuje się Aleksander Czernyj-Morozow, „guru i założyciel Zakonu Gwiazdy Wieczornej, czcicieli Wenus i wszelkich przejawów kobiecej emanacji w świecie”, który dąży do rozbicia numerologicznej integralności bliźniaków, by do woli korzystać z ich potencjału i odnaleźć ścieżkę ku Wszechmocy. Ma to wszystko kluczowe znaczenie dla logiki narracji i samopoczucia czytelnika, gdyż przyjdzie mu w trakcie lektury obcować z takimi sprawami i zjawiskami, jak korespondencja telepatyczna, autoamputacje, łączenia mediumiczne z madame Bławatską, płatny zabójca o niepowszednim pseudonimie „Hiena”, dążący do zlikwidowania Polski Astaroth i elektromagnes, za pomocą którego zaburzono lot rządowego Tupolewa. Jeśli potraktować powieść Justa w kategoriach literatury, to wyjdzie nam, że mamy do czynienia z grafomanią i amatorszczyzną. Lecz jeśli zrezygnujemy z przesadnych roszczeń względem stylistycznej jakości tekstu i jego konstrukcji fabularnej – albo uznamy, że w tym wypadku obcujemy z czymś na kształt prowokacji czy dywersji wewnątrz prawicowego dyskursu smoleńskiego – to „Katastrofa smoleńska. Zamach?” Yaroslava Justa może stać  się niewyczerpanym źródłem tych wyjątkowych przyjemności i uciech, jakie tylko bardzo złe pisanie jest w stanie zapewnić.

„Ukryty” Bronisława Wildsteina, „Oszołomy” Martyny Ochnik i „Zgred” Rafała A. Ziemkiewicza to z kolei książki z pretensjami do bycia ważkimi i potrzebnymi, aspirujące do uznania ich za istotne, literackie głosy w sprawie katastrofy smoleńskiej, jej następstw i  wymiaru społeczno-filozoficznego, wybitne przykłady prozy niepokornej. Wbrew jednak intencjom autorów – i w efekcie takiej, a nie innej stylistyczno-fabularnej organizacji dzieła – bliżej im do topornych produkcyjniaków doby socrealizmu, aniżeli do nowoczesnej, dobrze napisanej i zakomponowanej prozy. Owe niepokorniaki cechuje uproszczona do bólu, czarno-biała wizja dookolnej rzeczywistości, naiwność psychologiczna, niewyrafinowany, oględnie mówiąc, styl, mnogość ledwie zamaskowanych lub wprost jawnych wtrętów publicystycznych i kaznodziejskich, dialogi będące w istocie zapisem teatralnych wymian napuszonych kwestii i całkowity brak polotu, jeśli idzie o przedstawianie czy druzgotanie przeciwników ideologicznych. Książki Wildsteina, Ziemkiewicza i Ochnik zaludniają bowiem takie nikczemne postacie, jak redaktor Ciołek, Tomasz Liz, Mietek Pasikonik, „charyzmatyczny lider «Praktyki Zaangażowanej»”, Dominika Bies, „właścicielka sławnego klubu «Medea», ważna postać polskiego feminizmu” czy Jurek „Owsik”. No cóż, muza ironii i trafnej aluzji bywa rzadkim gościem w prawicowym domu.

„Ukryty” to pośledniego sortu kryminał, w którym młodszy aspirant Jerzy Tatar próbuje rozwiązać zagadkę makabrycznego potrójnego morderstwa. Zmuszony jest przez to wniknąć w głąb zepsutej do cna i permisywnej Warszawki, w której bryluje duet mefistofelicznych Starowinów: ojciec, klasyk literatury, i syn, artysta, performer, celebryta, oraz zepsuty i cyniczny Marcin Przybysz, poseł, sponsor watah nękających rozmodlonych żałobników pod krzyżem smoleńskim. Starsi źli pławią się w luksusach i knują w hotelu Bristol, młodsi chuliganią na mieście i kompulsywnie wykrzykują „jest krzyż, jest impreza!”, dobrzy za to krążą wokół Pałacu Prezydenckiego, w pobliże którego co i rusz pcha ich jakaś nienazwana a przemożna siła. Są jeszcze i tacy – jak na przykład pijarowiec i manipulator Julian Rosa, twórca medialnej kampanii nienawiści, z poduszczenia Przybysza wymierzonej w czcicieli katastrofy smoleńskiej – którzy na oczach czytelników przechodzą metamorfozę i stają się dobrzy. Tych poznajemy po tym, że często bawią w kościołach. Jest upalne lato roku 2010.

W „Oszołomach” Ochnik mamy do czynienia z powieścią chronicznie zideologizowaną, płaską, jeśli idzie o jakiekolwiek przejawy literackiej finezji , schematyczną i nudną, lecz na swój sposób nawet i prostoduszną, bo prosta i niekłamana musi być wiara autorki w to, że literaturę robi się za pomocą bieżącej polityki, patosu i papieru. „Oszołomy” to sporymi partiami po prostu jako tako zbeletryzowane artykuły z „Gazety Polskiej”.

Opowiadana jest tutaj historia trzydziestoletniego Maćka, na pozór zwyczajnego, biernego leminga, któremu reżymowe i liberalne media wmówiły niechęć do ojczyzny, PiS-u i postaw patriotycznych. Upadek tego człowieka jest wielki. Nosi się on nawet z zamiarem opuszczenia ziemi ojców i udania na emigrację zarobkową. Na szczęście jednak – dla niego i dla Polski – jego marny, pasywny żywot nie upływa w międzyludzkiej próżni. O zwekslowanie go z kursu ku pewnej zatracie zadba babcia, oczywiście była powstanka i obrończyni smoleńskiego krzyża, dziewczyna, Sara, która wobec  powszechnej niesprawiedliwości, cenzury i prześladowań zostaje dziennikarką niepokorną, oraz znajomi, również zaangażowani. To oni pospołu dokonają cudu: Maciek zrozumie, że jest świat nikczemnych, ten, w którym zaprojektowano globalne ocieplenie, maskirowkę, zamach na prezydenta Kaczyńskiego, i świat prawych, gdzie krystalicznymi i totemicznymi postaciami są kibicie piłkarscy i Antoni Macierewicz. Maciek zrozumie i opowie się. 

Ziemkiewiczowski „Zgred” jest formą dziennika intelektualno-intymnego, prowadzonego od połowy lutego do połowy kwietnia 2010 roku przez pisarza, dziennikarza wolnościowego i profesjonalnego tradycjonalistę o nazwisku Rafalski. To nieprzypadkowe współbrzmienie z imieniem Ziemkiewicza, bo Rafalski dzieli z Ziemkiewiczem tak wiele cech pióra i ducha, idiosynkrazji, poglądów i guseł, że można tutaj z powodzeniem założyć, iż to dwie osoby w jednym ciele. „Zgred” to po części wypisy z księgi wnętrza Rafalskiego, po części narracja o upadłej Polsce, w której panoszą się ludzie sprzedajni: politycy, dziennikarze, biznesmeni. Centrala na Czerskiej namierza i wskazuje tych, których należy publicznie szykanować. Sztuka współczesna deprawuje, relatywizm kwitnie, Kościół staje się otwarty, prawdziwa, harda męskość zanika, ratunku nie ma. W zdeprawowanej i uciśnionej ojczyźnie ostała się tylko garstka szlachetnych. Akurat tak się składa, że to znajomi Rafalskiego o dość charakterystycznych personaliach. Anita z telewizji, Bronek, architekt Czesław, Tomek z „Gazety” (ale nie z tamtej, wrażej, lecz z tej właściwej), no i Jaś z kamerą, do którego obywatele lgną bezwiednie i ufnie jak do uzdrawiającego minerału lub darmowego guru. Taki już jest Rafalski i jego alianci –  bezinteresowni, wrażliwi, polscy.

Katastrofa smoleńska pojawia się w finale „Zgreda” i jej opisowi, a właściwie opisowi przebiegu narodowej żałoby, poświęca Rafalski kilka emocjonalnych stron. Dla Rafalskiego wszystko jest proste i jasne. Są ostatni dawni Polacy na Krakowskim Przedmieściu i reszta, czyli łże-autorytety, warszawski salon i studencka tłuszcza, która utrudnia oddawanie hołdu prezydenckiej parze, a której prymitywne żarty i wulgarne okrzyki stanowią dla Rafalskiego kontynuację zbrodniczej działalności Dirlewangera i Szeli.

Każda z tych trzech książek reprezentuje nieco inny gatunek literacki, jednak łączy je kreacja świata przedstawionego: rzeczywistość, Polska, to rzeczywistość reżymu, Polska skowana, kraj propagandy, cenzorów i represji, w którym nieliczni – odważni i silni – walczą o prawdę, godność i sprawiedliwość. Jest Polska garnąca się do smoleńskiego krzyża i ta zdemoralizowana, laicka, libertyńska z Przekąsek Zakąsek, które w ujęciu Wildsteina i Ochnik są połączeniem infernum z Wilczym Szańcem. Katastrofa smoleńska to zaś z jednej strony katalizator szczerych, żywiołowych ruchów oddolnych, manifestacji patriotycznych, buntów przeciw Tuskowej dyktaturze, kultu miesięcznic i rocznic 10 kwietnia, z drugiej – ostateczny dowód na nikczemność władzy, która nawet jeśli bezpośrednio nie przyłożyła do niej ręki, to przynajmniej teraz stara się zakłamać jej obraz i skutecznie uniemożliwia celebrowanie pamięci o tych, którzy zginęli w Smoleńsku.

Tragiczne i spektakularne wydarzenia z 11 września 2001 roku zaowocowały mnóstwem literatury pośledniej klasy, ale i kilkoma wartościowymi dziełami, by wymienić tylko powieści „Spadając” Dona DeLillo, „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” Jonathana Safrana Foera, „Windows on the World” Frédérica Beigbedera czy opowiadanie Martina Amisa „The last days of Muhammad Atta”. Póki co, nie można tego samego powiedzieć o równie tragicznych wydarzeniach z 10 kwietnia roku 2010. Być może dlatego, że w tym wypadku do pracy siedli debiutanci i pisarze, którzy wykorzystują beletrystykę do celów innych niż artystyczne. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.