Obróbka wiórowa i miłosierdzie

Obróbka wiórowa i miłosierdzie

Jakub Socha

Wysilając się na polu metafory, Ki-duk Kim, autor „Piety”, zapomniał o swoich bohaterach; ich przygody stają się więcej niż umowne

Jeszcze 1 minuta czytania

Ki-duk Kim wrócił „Pietą” do żywych po ostrej depresji, której wyrazem był jego poprzedni film, „Arirang”. Akcja filmu rozgrywa się w seulskich slumsach, w postindustrialnej scenerii. Kang-do ściąga należności dla mafii, odwiedza robotników, którzy grzęzną w długach, siedząc w swoich norach-warsztatach. Królestwo obróbki wiórowej, wre robota za grosze: frezowanie, wiercenie, rozwiercanie, dłutowanie i toczenie. Windykator ma sporo narzędzi, których może użyć, by odzyskać należności. Stara się jednak nie zabijać, raczej kaleczy ofiary i czeka na odszkodowanie z ich polis ubezpieczeniowych. Jest jak „Iceman” – nic go nie rusza, do czasu, kiedy na jego drodze pojawia się kobieta, która podaje się za jego matkę. Rozsypuje się skorupa, za którą kryje się osobowość dziecka. Gangster zaczyna włazić mamie do łóżka, patrzeć inaczej na to, co do tej pory zrobił, nie wie jednak, że ta, która podaje się za jego matkę, ma wobec niego inne niż matczyne plany.

Koreańczyk mówi, że chciał zrobić film o tym, jak to jesteśmy więźniami pieniądza. Nie do końca jednak mu się udało. Los tych, którzy żyją w ciągłej biedzie – przez co zaciągają kolejne kredyty, od których przybywa im tylko kłopotów – rzeczywiście kłuje w oczy. Ki-duk Kim nie estetyzuje brudu; chropowata faktura obrazu, wręcz chałupnicze metody kreowania świata (widać, że film powstał za niewielkie pieniądze) jeszcze wzmagają wrażenie. Historie dłużników traktuje jednak powierzchownie i tendencyjnie, są jedynie narzędziem w rękach metafory, tłem dla relacji Kang-do i jego matki.

„Pieta”, reż. Ki-duk Kim.
Korea Południowa 2012,
w kinach od 1 listopada 2013
Ich relacja jest w filmie nadrzędna; nadrzędna i metaforyczna. Reżyser bardzo nie chce, żebyśmy zobaczyli w nich tylko bohaterów azjatyckiego kina gangsterskiego. Historia opuszczonego przez matkę, wychowywanego przez ulicę chłopaka, którego brak autorytetu popchnął ku zbrodni, to dla niego za mało. U autora „Łuku” wszystko musi być większe, poważniejsze, a przez te aspiracje „Pieta” staje się jednak mocno pretensjonalna. Ki-duk Kim wpycha tu wszystko: Jezusa, Matkę Boską, Edypa, Jokastę, posadzone nad brzegiem rzeki drzewo pamięci, wydziergany sweterek. Kiedyś potrafił zaskoczyć poetyckim skrótem czy niejednoznacznym, metaforycznym obrazem. W „Piecie” każdy taki zabieg wydaje się wysilony i niezbyt oryginalny – wygląda to tak, jakby reżyser na nowo uczył się języka i zaczynał od najprostszych toposów i znaków. Te znaki tylko czekają, by wymienić je na gotową treść – zupełnie jak w kapitalistycznym obiegu, w którym pieniądz wymienia się na towar.

Wysilając się na polu metafory, reżyser zapomniał o swoich bohaterach; ich przygody stają się więcej niż umowne. Żeby ratować sytuację, lichy poeta wkłada do filmu liturgiczne „Kyrie Eleison”, ale i w nim trudno zobaczyć metaforę gospodarki późnego kapitalizmu. Co znaczy ten gest – dlaczego ta pieśń? Dlaczego Chrystus miałby się nad nami zmiłować? Dlatego, że niektórzy żyją w biedzie? Kim Ki-duk widzi w biedzie rodzaj plagi, nie zastanawia się jednak nad jej przyczynami. Tego typu modlitwa raczej niewiele pomoże. 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.