Bez protekcji
fot. Małgorzata Mazur / W:R

Bez protekcji

Piotr Gruszczyński

W trakcie W:R budowane cierpliwie artystyczne wypowiedzi stają się pretekstem do większej pracy, za którą odpowiedzialni są w równej mierze ci, którzy pracowali na to, żeby coś pokazać, jak i ci, którzy przyszli popatrzeć

Jeszcze 3 minuty czytania

Co najmniej dwa modele aktywizowania tak zwanej prowincji, płytszej lub głębszej, funkcjonują w Polsce. Pierwszy, który narzuca utartym przyzwyczajeniom i oczekiwaniom, zarówno artystów jak i widzów, nowe – proszę wybaczyć słowo, którego nie cierpię, ale nie znajduję lepszego – wyzwania. I drugi, który schlebia lokalnym gustom, namaszczając je pastą samozadowolenia. W najnowszych dziejach teatru polskiego można wskazać dwa przykłady realizowania tych jakże odmiennych strategii: Wałbrzych i Legnica. I myślę, że nie muszę tłumaczyć, który model gdzie zastosowano. Program Wielkopolska: Rewolucje zakłada, że artyści, nawet ci amatorscy, mają prawo doskonalić swoje talenty i podążać w rejony ryzykownych przygód artystycznych, których ich amatorstwo niejako nie zakładało. Dlatego W:R wywozi do miasteczek i wsi uznanych, ale rebelianckich artystów i urządza kilkutygodniowe laboratoria twórcze, po których zostaje dzieło zarówno artystyczne, jak i społeczne. We wrześniu udało mi się pojechać i wziąć udział w dwóch rewolucjach: szamocińskiej, gdzie Michał Borczuch pracował z dziećmi z domu dziecka i z miasteczka, oraz zakrzewskiej, gdzie Mikołaj Mikołajczyk przygotował drugą już odsłonę współpracy z Zespołem Śpiewaczym Wrzos.

I teraz mógłbym protekcjonalnie o tym, jak to przejechałem tysiąc kilometrów w dwa dni, pomyliłem Zakrzewa, przez co kilometrów było jeszcze więcej i jak bardzo ujęło mnie piękno pejzażu, gospodarność i gościnność Wielkopolan, ale o tym właśnie pisać nie należy, bo wówczas rozmydli się efekt artystyczny w anegdotycznym sosie, bez wątpienia ciekawym, ale umniejszającym rangę dokonań. Zresztą dzieci z Szamocina, które w dużej mierze same kształtowały scenariusz spektaklu inspirowanego opowiadaniem H.P. Lovecrafta „Zew Cthulhu“ z góry założyły taką możliwość i w postaci „pani z telewizji“, która przyjeżdża kręcić reportaż obśmiały „wielkomiastowe“ przeżycia z wyprawy.

W:R w Szamocinie / fot. Agnieszka Ścigała

W Szamocinie, gdzie działa od wielu lat prowadzona przez Lubę Zarembińską Stacja Szamocin, desant składał się z Michała Borczucha, Jacqueline Sobiszewski, Doroty Nawrot, Małgorzaty Mazur a także aktorów Marty Ojrzyńskiej i Krzysztofa Zarzeckiego. Spektakl podzielono na dwie części. Pierwsza odbyła się w podziemnej sali stacji Szamocin. W pustej przestrzeni na podłodze czekały tylko małe instrumenty muzyczne i kamienie. Najpierw wszyscy uczestnicy (dzieci plus dwójka aktorów) opowiadali wybrany przez siebie sen. Chciałoby się powiedzieć, że od samego początku spektakl nabrał ciężaru rytualnego. Zapamiętałem sen chłopca, któremu przyśniły się tak zwane rzadkie litery: ś,ź,ć,ń i jeszcze jakieś. Zastanawiał się, jakie słowo da się z nich ułożyć. To mocne rozpoczęcie od razu sprowadza spektakl na podziemne tory wyobraźni.

Dzieci pracują w fabryce masek. Produkują coś, co nie jest nikomu potrzebne, w skróconym cyklu nowoczesności maski szybko trafiają na śmieci po to, by mogły stać się strojami dla bezdomnych. Te dziwne, chorobliwe opowieści natychmiast ustawiają wektory wewnętrznych obrazów widza. Ubrani w drelichy aktorzy zaczynają odgrywać obrazy z życia fabryki. Domagają się podwyżek, zapowiadają strajk. Liczą w jakiejś nieistniejącej drobnej walucie tocząc chciwe spory ze świata dorosłych. Są bardzo przekonujący. Już wiemy, że znakomicie podpatrzyli systemowe rozwiązania starszyzny i tym lepiej obnażają ich naiwność i głupotę. Dzieci bardzo łatwo osiągają stany podwyższonej agresji, jakby w tym traktacie o tym, czy człowiek jest z natury dobry czy zły, decyzję podjęto z góry. Obiektem skumulowanej agresji, a może tylko złośliwości, staje się wspomniana już pani z telewizji. Towarzyszy jej operator z kamerą wykonaną z kartonów poklejonych taśmą. Dzieci namówią panią redaktor do wyruszenia w las, w którym czeka ukryta tajemnica.

W:R w Poznaniu i Warszawie

POZNAŃ:

8, 9 grudnia, godz. 19.00, Stary Browar Studio Słodownia +3 – spektakl „Noce i dnie” w reżyserii i choreografii Mikołaja Mikołajczyka z udziałem seniorów z Zespołu Śpiewaczego „Wrzos” z Zakrzewa.

10 grudnia, godz. 19.30, Teatr Nowy / Scena Nowa – spektakl „Lepiej tam nie idź” w reżyserii Michała Borczucha z udziałem dzieci związanych ze Stacją Szamocin oraz z Domu Dziecka w Szamocinie.

WARSZAWA:

Chór „Wrzos” pojawi się w Nowym Teatrze w Warszawie zimą 2014 ze spektaklami „Teraz jest czas” i „Noce i dnie”.

Wyruszamy i my. Idziemy ze stacji Szamocin do szamocińskiego domu dziecka. Około 20 minut, ściśle nadzorowani i konwojowani przez dzieci. Obowiązują same zakazy i nakazy, na przykład nakaz maszerowania w parach z mściwą radością egzekwowany na nieznających się widzach tej samej płci. Druga część spektaklu po przemarszu wśród nieustannych dziecięcych pokrzykiwań, to przede wszystkim projekcja nakręcona w piękny słoneczny dzień, w wysokim, liściastym lesie zalanym wodą porośniętą rzęsą. Las jest olśniewający i straszny, nie mamy wątpliwości, że w takich bagiennych okolicach czają się najgroźniejsze wiedźmy. Pani redaktor brnie w kaloszach przez wodę w towarzystwie kamerzysty, a w zaroślach czają się potwory w maskach. Niewiadome, bezkształtne, bezcelowe i bezadresowe. Spotkanie z nimi nastąpi na żywo. Kiedy skończy się film w świetlicy domu dziecka z wielkiej szafy dzieci wyciągają znane już z filmu, wykonane własnoręcznie maski. Spektakl kończy się zorganizowanymi ad hoc tańcami, nieomal wzorem Warlikowskiego zawiązuje się na scenie mała wspólnota o niewiadomej trwałości. Potem już tylko brawa, tona tortów i lemoniady, dyskoteka w świetle samochodów urządzona przez przyjezdnych artystów dla dzieciaków i rozdzierające pożegnania. Dziewczęta płakały nie wiadomo czy bardziej dlatego, że skończyła się przygoda z teatrem, czy bardziej z powodu serca złamanego przez przystojnego aktora? A może to jedno i to samo? Pozostała nadzieja, równie wielka w widzach jak w uczestnikach tego zdarzenia, na kolejna wspólną pracę, może za rok? Agata Siwiak – kuratorka całego projektu W:R, razem z Agata Grendą reprezentująca urząd Marszałka Wielkopolski obiecują, że na pewno.

W:R w Szamocinie / fot. Przemysław Bębnista

W Zakrzewie, dzień później, spektakl w wykonaniu emerytów. Oczywiste pytanie towarzyszące oglądaniu dzieci: kim będą, jakie będą miały życie, odwraca się niemal automatycznie. W niezamierzony sposób dwie skrajności dopełniają się. Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Jak gdyby życie miało tylko początek i koniec. A jednak zakrzewscy śpiewacy nie pozwolili widzom odpłynąć w koleiny melancholijnych stereotypów. Tu desant składał się z Mikołaja Mikołajczyka, Adama Ferencego, Iwony Pasińskiej i Małgorzaty Dziewulskiej, która ukryta za sceną wypełniła obowiązki dramaturga, oraz Mirka Kaczmarka i Zbigniewa Kozuba. Przedsięwzięcie zatytułowane zostało „Noce i dnie“. Czerpało nie tyle z powieści Marii Dąbrowskiej, ile z filmu Jerzego Antczaka.

Już od wejścia słychać walc Waldemara Kazaneckiego z tego filmu. Nie wiem czemu, ale nagle ten szlagier rozbrzmiewa w sposób charakterystyczny dla muzyki używanej obsesyjnie w teatrze przez Tadeusza Kantora. Uroczyście, patetycznie. To mógłby być utwór zagrany w jego spektaklu! Pierwsza pułapka dla stereotypu wyobraźni i oczekiwań wobec tego, co zobaczymy. Na scenę wchodzą śpiewacy. Wszyscy odświętnie i jednakowo ubrani. Siadają na krzesłach rozstawionych na całej długości świetlicy. Świetlicowy nastrój sprzyja otwartości tego spotkania. Opowieściom o tym, że wszyscy mówili, że na starość będzie tak – tu kciuk skierowany w dół, a jest tak – kciuk w górę. Nie pamiętam, jak długo trwa to spotkanie wypełnione pieśniami i rozmowami na temat starości, tekstem Mirona Białoszewskiego mówionym przez Adama Ferencego, który odnotowywał przeżycia szpitalne, i obecnością o podwyższonej intensywności osiągniętej ruchem Pasińskiej i Mikołajczyka. Trwało stanowczo za krótko, bo w dużej mierze ten seans spełnia się jako czas przekazywania pozytywnej życiowej energii, jakiejś niezłomności i przekonania, że życie jest piękne, że i tak warto żyć.

W:R w Zakrzewie / fot. Mirek Kaczmarek

Opowieści o wdowieństwie, chorobach („a mnie się, kuźwa, depresja trafiła!”), operacjach, resekcjach i ubytkach, obserwowanie zagubienia niektórych aktorów – spowodowanego wiekiem? zaburzeniami mózgowymi? – przyjmujemy lekko, na wesoło, jak gdyby pogodzenie z przemijaniem rozpylono w jakichś feromonach w tej świetlicy. Piosenki ułatwiają sprawę. Jedna z nich, napisana przez zakrzewiankę, wychwala urodę i zalety Zakrzewa, wynosząc to miasteczko ponad Paryż i Londyn. Rośnie poziom zaangażowania widzów, modnie mówiąc, coraz bardziej „partycypujemy”. Ferency dołącza do chóru, który sypie się nieustannie w choreografiach Mikołajczyka. W tle co chwilę narzeka Jadwiga Barańska jako Barbara Niechcic. I mimo że sprawy, o których się tu rozmawia, na ogół uchodzą za ponure, robi się nieomal szampańsko. W pewnym momencie Mikołaj Mikołajczyk, który przez większą część spektaklu dyryguje i dowodzi Wrzosem, wkracza na scenę w samych majtkach. Wszyscy chórzyści dostają białe pudełeczka z farbą do ciała. Mikołajczyk przechodzi od jednego śpiewaka do drugiego, każdy zostawia na jego ciele biały ślad. W końcu cały pobielony taszczy na scenę wielką torbę wypełnioną kielichami sztucznych białych kwiatów. I zaczyna się jeszcze raz walc. Ekstatyczny tancerz rozrzuca po scenie dziesiątki kwiatów. Biały tancerz, białe kwiaty, białe nenufary, biały garnitur Karola Strasburgera. Pamiętamy tę scenę, to jeszcze były czasy jedności programowej monotelewizji, wszyscy oglądali to samo. Ale nie wspomnienie jednej z najbardziej emblematycznych scen polskiego kina rozbraja widownię, wrzucając wszystkich w otchłanną pułapkę wzruszenia. To niespodziewany atak utraty. Młode ciała są piękniejsze, młode życie jest piękniejsze. Może bardziej dramatyczne i mniej pogodzone z życiem właśnie, ale piękniejsze i kruche, bo trwa krótko. W tej dziwnej perspektywie, w tym dziwnym towarzystwie starych śpiewaków energia Mikołajczyka i jego cielesność stają się subwersywne, działają jak wizualizacja utraty. I jeszcze te kwiaty sypane na oślep, w zapamiętaniu , na wszystkich, jak w hołdzie.

W:R w Zakrzewie / fot. Mirek Kaczmarek

Będzie można się opamiętać, pamiętając, że w życiu są zawsze i dnie, i noce. Będzie można za chwilę dać się porwać do walca na scenie i jeszcze bardziej zacieśnić więzi tej wspólnoty. Trzeba to zrobić, bo tu nie ma miejsca na miastowe rozchwianie. Tu trzeba dalej żyć i śpiewać. Na co dzień, dla siebie, bez Mikołajczyka, Ferencego, Pasińskiej, Dziewulskiej i całego tego towarzystwa ciekawskich. Ale tylko w tej codzienności można osiągnąć stan ducha pozwalający na eksces „Nocy i dni”.

W gruncie rzeczy to, co najwspanialsze i czym obdarowują widzów W:R to poczucie przynależności. Budowane cierpliwie artystyczne wypowiedzi stają się pretekstem do większej pracy, za którą odpowiedzialni są w równej mierze ci, którzy pracowali na to, żeby coś pokazać, jak i ci, którzy przyszli popatrzeć, ale zostali zmuszeni do tego, by swoje rutynowe gapiostwo zamienić w świadectwo, a nawet uczestnictwo.

 

Cykl tekstów wokół tematu animacji kultury publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach przygotowań do NieKongresu Animatorów Kultury.

 








Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.