Przed osunięciem się w smutek
_HerbPrz / Flickr CC

Przed osunięciem się w smutek

Zofia Król

Jako wyrazy tęsknoty za inną, lepszą pogodową tożsamością tęcze – koniecznie właśnie w liczbie mnogiej – nadają się na współczesne symbole narodowe znacznie lepiej niż rachityczny orzeł

Jeszcze 1 minuta czytania

Być może w dalekich, szczęśliwych krainach tęcza bywa symbolem wielorakości, wielokulturowości czy zbawienia, ale w kraju przez sześć miesięcy w roku pozbawionym słońca jest przede wszystkim fantazmatem, ucieleśnieniem codziennego działania wyobraźni, która broni świadomości przed szarością horyzontu. Nie chodzi nawet tylko o kolory, ale o ten moment, kiedy światło spotyka się z wodą, wydobywając na wierzch tkwiącą w powietrzu, w przestrzeni moc, która zwykle pozostaje nieujawniona. Dlatego tęcza bywa nie tyle czarodziejskim wybrykiem, ile czymś znacznie więcej – esencją ukrytych możliwości świata. Jak kieliszek wódki w listopadzie. Sztuczna tęcza tę chwilowość zachowuje, utrwala, dając – jako sztuka właśnie – wyraz pewnej zbiorowej obsesji. Działa nie jak fotografia nawet, która konserwuje zastygły ruch, ale raczej jak znacznie bardziej dziś pobudzające wyobraźnię gify, zachowujące zjawisko chwili, odcinek czasu, i zapętlające go w nieskończoność.

W zaparowanych od oddechów wagonach tramwajów skręcających setki razy dziennie z piskiem przez plac Zbawiciela; w wąskich i pustych przejściach pomiędzy sukniami ślubnymi a płotami od budowy metra na Targowej; pomiędzy przepełnionymi koszami na śmieci w centrum w blasku reklam H&M, kiedy jedynym akordem świadczącym o trzymającym się wciąż życiu jest miarowe uderzanie pana grającego na krześle, od czasu do czasu przeganianego przez mniej subtelnych i mniej pomocnych Indian z piszczałkami – we wszystkich tych miejscach przed ostatecznym osunięciem się w smutek i mgłę chronią warszawiaków tylko te fantazmatyczne tęcze. Zwykle miniaturowe, trzymane w kieszeni, prywatne, ledwo się żarzące, często wstydliwe, czasem odświętnie jakoś wspólne. Ta na placu Zbawiciela – jak palma na rondzie de Gaulle’a – miała stać tylko przez kilka miesięcy. Została, bo na chwilę przynosiła ulgę, przenosiła problemy prywatne na poziom zbiorowy, jako „sztuczna” była wytworem zbiorowej – już nie samotnej – wyobraźni.

Polska tożsamość – jeśli dziś o jakiejkolwiek tożsamości narodowej w ogóle jest sens mówić – bardziej niż na czymkolwiek innym ufundowana jest przecież na pogodzie i na narzekaniu na pogodę. Lubi się mówić, że tak źle jak my nie ma nikt – choć to niekoniecznie prawda – i usprawiedliwiać tym rozmaite problemy. „Tylko zimno i pada, zimno i pada na to miejsce w środku Europy”, jak śpiewał Kazik, który akurat w opowiadaniu narodowej tożsamości bywa zupełnie niezły. A przede wszystkim lubi się podkreślać polski dół – także ten pogodowy – z dumą, z jaką inny naród opowiadałby o panującym wszędzie porządku albo rosnących zarobkach. Jako wyrazy tęsknoty za inną, lepszą pogodową tożsamością tęcze – koniecznie właśnie w liczbie mnogiej – nadają się na współczesne symbole narodowe znacznie lepiej niż rachityczny orzeł, który w najlepszym przypadku nie znaczy dziś zupełnie nic. I to właśnie narodowy symbol zniszczyli 11 listopada narodowcy, choć nie ma żadnej szansy, żeby udało im się to uświadomić.

Co wobec tego zrobić z warszawską tęczą? Można ją, jak dotąd, wciąż odbudowywać – albo próbować zmusić do tego samych sprawców – co siłę symbolu umocni, ale przyniesie wiele jeszcze frustracji, bo – to już teraz pewne – tęcza będzie palona wciąż na nowo. Druga możliwość z punktu widzenia wspólnoty narodowych fantazmatów byłaby najlepsza, ale może okazać się za droga – można wybudować taką tęczę, która po prostu pali się przez cały czas. Do tego wykazać się trzeba nadzwyczajnym zrozumieniem i zobaczyć, że odrażające istoty, które ją palą, szukają zapewne na ślepo tego samego efektu, co budujący – oderwania się od szarości za pomocą tego, co „sztuczne”. Można też owe tęcze zwielokrotniać – grozi to co prawda przesytem kiczu, ale wizualnie miastu raczej nie zaszkodzi. Musiałyby jednak przekroczyć banał trawnikowych krasnali i znaleźć dla siebie formę pojemniejszą. Można wreszcie spalić też palmę. I uznać, że pogodowe narodowe symbole nie są nikomu potrzebne. Gorzej, że mamy listopad. Połączenia światła z wodą i powietrzem szukać pozostanie w narodowym kieliszku wódki.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).