Odpusty i murale
ZBIOK

Odpusty i murale

Rozmowa z Zbiokiem

Uderza mnie alergia twórców ulicznych na sztukę współczesną, której nie rozumieją i nie zamierzają zrozumieć. W efekcie ich prace są niepokojąco powierzchowne, a odbiorca obcuje właściwie tylko z formą

Jeszcze 5 minut czytania

PAULINA WROCŁAWSKA: Spotykamy się w twoim rodzinnym mieście, Zielonej Górze. Na każdym kroku natykam się tutaj na murale; w podwórkach i bramach, na obskurnych kioskach i budkach z piwem, nawet na zabytkach. Zielona Góra miastem graffiti?
ZBIOK:
W Zielonej mamy grono starszych grafficiarzy, dziś trzydziestokilkuletnich, którzy tak jak ja zaczynali w latach 90. i w zasadzie do dziś robią to samo, tylko teraz już legalnie. Na to nakłada się działalność urzędników, którzy zainicjowali akcję „Bezpieczne miasto”, zachęcającą młodych ludzi do wyrażania się poprzez sztukę. Prowadzący ten program pracują jednak w konserwatywnym kanonie graffiti i nie zachęcają młodzieży do eksperymentu. Te same osoby wykonują masę oficjalnych zleceń na murale w Zielonej Górze, zarówno od miasta, jak i od prywatnych inwestorów. Urzędnikom chodzi o estetyzację. Graffiti ma też chyba w zamierzeniu ratusza budować tożsamość naszego miasta. Ale raz, że ta estetyka nie jest ciekawa i w dodatku podana w skali XXL – jest się zmuszonym, żeby z nią wciąż obcować, a dwa, że utrwala stereotypy.

Opowiedz o początkach graffiti w Zielonej Górze, o swoich początkach.
Gdy miałem 15 lat, zacząłem malować nielegalne amerykańskie graffiti.

SŁAWOMIR „ZBIOK” Czajkowski

ur. 1982, jeden z najbardziej aktywnych i cenionych polskich artystów pracujących na pograniczach street artu. Absolwent Instytutu Sztuki Uniwersytetu Zielonogórskiego w pracowni Ryszarda Woźniaka. Laureat Grand Prix 9. konkursu Gepperta dla młodych polskich malarzy. Jest jednym z kuratorów wrocławskiego projektu „OUT OF STH”, organizowanego przez lokalne BWA. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.

Amerykańskie?
Tak, to które wywodzi się z Ameryki lat 70, z Nowego Jorku i Filadelfii, i które przyszło do Polski w latach 90. wraz falą hip-hopu. Był rok 1997 czy 1998, poszedłem do liceum, grałem w kapeli, znajomy przyniósł mi pierwszy numer magazynu „Ślizg”. Zobaczyłem tam zdjęcia napisów na pociągach, głównie zagranicznych. Strzeliło mnie – nie wiedziałem, co to jest, ale wiedziałem, że chcę to robić. Szybko poznałem kilka osób, które w Zielonej Górze już wcześniej malowały graffiti. To było wąskie środowisko, zaledwie kilka osób, ale na tyle zdolnych, że nakręcała się między nami pozytywna konkurencja.

Mural na zabytkowym budynku sióstr Elżbietanek, Zielona Góra 2013

Na czym dokładnie polega graffiti?
To sport ekstremalny z elementami projektowania liter. Gra w partyzantkę miejską, czyli zdobywanie punktów za tak zwane oznaczanie – zostawianie swojego taga w najbardziej hardkorowych miejscach, czyli takich, które są najtrudniejsze do zdobycia. Graffiti ma dwa dogmaty: farbę w sprayu i styl. Element estetyki jest tu bardzo ważny. Kto robi lepiej i więcej, ma większy szacunek w tym bardzo hermetycznym środowisku. W tamtych czasach nikt poza ludźmi ze środowiska graffiti nie rozumiał – nikt nie był w stanie rozszyfrowywać tych naszych hieroglifów, tylko my znaliśmy patenty, jak modyfikować i komponować litery, by przybierały ciekawe formy.

Skąd wiedzieliście, jak to się robi?
Przede wszystkim z podróży. Z Zielonej Góry jest dwie godziny drogi do Berlina. A Berlin na przełomie wieków był strasznie zbombiony, i wciąż zresztą pozostaje jednym z najciekawszych miast w Europie, z silną, progresywną sceną uliczną.

Mural na kawiarni na rynku Starego Miasta, Zielona Góra 2013 / fot. D. Radziszewski

Jakie miejsca były najtrudniejsze do zdobycia?
Pociągi. Najciekawsze były podmiejskie, bo jeździły na krótkich trasach, więc często było je widać. W Poznaniu również była bardzo aktywna scena i pociągi, które stamtąd do nas docierały, były bardzo mocno zbombione, jak metro w Nowym Jorku na przełomie lat 70 i 80.
Malowanie pociągów jest kwintesencją amerykańskiego graffiti, kontynuacją nowojorskiej tradycji malowania na mobilnej przestrzeni reklamowej. Do dziś z wielką przyjemnością oglądam przetaczające się przez centrum miasta napisy.

To było nielegalne działanie? Policja naprawdę was ganiała?
Tak, ryzyko było wpisane w całą tę zabawę. Groziły wysokie kary pieniężne. Znam kilka osób, które teraz mieszkają w Wielkiej Brytanii, bo mają po dwa wyroki za malowanie graffiti, i jeśli wrócą do Polski, to wylądują w więzieniu. To jest wciągające i mocno zabiera człowieka. Jest miasto, ludzie chodzą do pracy, do szkoły, na zakupy, a writerzy równolegle tworzą własną rzeczywistość i w całkiem inny sposób postrzegają te same miejsca. Czasami organizowaliśmy też legalne akcje. W Klubie Studenckim „Jan” na Politechnice Zielonogórskiej była duża ściana i tam raz na rok robiliśmy wielki jam session i wspólną ścianę. Oczywiście w oparach alkoholu i innych substancji. To była zabawa, a nielegalne graffiti to był prawdziwy biznes.

Zabel DSK (Praha) - Warszawa Zachodnia 1996 / fot. dzięki uprzejmości wydawcy „Graffiti Goes East”

W pewnym momencie porzuciłeś graffiti. Dlaczego?
Wpływ na moje myślenie o pracy w mieście miały wyjazdy do Pragi. Tam zobaczyłem po raz pierwszy, że writerzy, czyli ludzie, którzy piszą graffiti, przestali używać farby w sprayu i sięgnęli po farbę podkładową, kije teleskopowe, malowali tym, co wpadło im w ręce. Dla wielu było to obrazoburcze: jak to, przecież graffiti maluje się tylko sprayem! A tu się okazuje, że można równie dobrze używać wałka czy pędzla, który jest znacznie bardziej ekspresyjny.
Z czasem coraz więcej osób zaczęło wracać do estetyki graffiti lat 70.; bez sztywnych ram, bez dobrych farb, estetyki przypominającej tak zwane tojowe wrzuty – robione przez osoby początkujące. To zerwanie z narosłymi przez lata schematami określam jako postgraffiti, ale wciąż dotyczyło ono pisania liter. Potem przyszła rezygnacja z typografii na rzecz figuratywności, co można już uznać za zalążek street artu. Zamiast pisać własne imię – w moim przypadku Zbiok – robiliśmy street logos:  własne piktogramy, pieczątki. Pojawiły się też nowe techniki – plakat, vlepka, a sama działalność zaczęła przypominać kampanie reklamowe.

Sami na to wpadliście?
Podpatrzyliśmy w Barcelonie. Tam malowanie na mieście nigdy nie było tabu, artyści zjeżdżali się z całego świata, żeby malować wokół Rambli. To się skończyło około 2004 roku wraz z nowym burmistrzem, który wprowadził restrykcyjne prawa, m.in. zakaz jazdy na deskorolce, wieszania prania za oknem i malowania graffiti.
Na pewno istotny w zdobywaniu wiedzy okazał się internet, zwłaszcza zapomniany już portal Fotolog.net, który stał się główną platformą ekspozycji naszych prac. Internet wywrócił wszystko do góry nogami; malowanie eksponowanych miejsc publicznych przestało być takie ważne, coraz chętniej bawiliśmy się w miejskich badaczy, przemierzających pustostany, fabryki, bunkry, a wizualnie fascynująca degradacja służyła jako tło do naszych malunków, które później publikowaliśmy w sieci.
Po 2003 roku zaczął się też zmieniać charakter polskiej sceny graffiti, mocno się sprofesjonalizowała. Zaczęły się konflikty o to, kto jest lepszy, a kto gorszy. W samej Zielonej Górze spory między dwoma czołowymi ekipami skończyły się tym, że ktoś dostał kosę w plecy i wylądował w szpitalu. W tym czasie rozpocząłem studia w Instytucie Sztuki na Uniwersytecie Zielonogórskim, gdzie zrobiłem dyplom z malarstwa w pracowni Ryszarda Woźniaka. W dużym skrócie to sprawiło, że robię to, co teraz robię.

Zbiok, przejście od tagów do piktogramów, wczesne lata 2000

Czyli?
Zajmuję się ilustracją, projektowaniem graficznym, przygotowałem kilka wystaw, ale najbardziej pochłania mnie malarstwo. Głównie pracuję w mieście. Pośpiech miasta wymusza inny rytm pracy, uczy pokory, skłania do syntezy. Na przekór temu używam klasycznego języka malarskiego.

Doszliśmy więc do muralizmu, który od kilku lat popularyzujesz.  
Nie do końca jestem przekonany, czy chcę popularyzować muralizm jako nurt, interesuje mnie sztuka w mieście, pomagająca zrozumieć miejsca, w których mieszkamy, a mural jest jedynie narzędziem.
Street art, urban art, muralizm – używa się tych określeń wymiennie, choć są między nimi konkretne różnice. W muralizmie nielegalność znana z graffiti przestała być aż tak atrakcyjna, w street arcie jest ciągle widoczna. Wielu artystów doszło w pewnym momencie do wniosku, że woli się postarać o pozwolenie, by móc pracować spokojnie i osiągać lepsze efekty. Ulica, podobnie jak internet, jest otwarta i gwarantuje publiczność, a o miejsce w galerii trzeba ciężko walczyć, być może stąd wynika popularność murali wśród młodych ludzi. Choć często, co szczególnie widać na Zachodzie, ulica traktowana jest jako trampolina do galerii.
Murale nie są oczywiście czymś zupełnie nowym, w Polsce od zawsze istniał nurt wielkoformatowego malarstwa czy reklamy. My zaczęliśmy to robić w nowym kontekście. Wielkie znacznie miało użycie podnośników koszowych, które umożliwiły szybką pracę na wysokościach.

ZBIOK, „I'm sorry”, Wrocław 2013 / fot. dzięki uprzejmości artysty

Co charakteryzuje polską sztukę ulicy?
Najbardziej uderza mnie alergia twórców ulicznych na sztukę współczesną, której nie rozumieją i nie zamierzają zrozumieć, co doskonale widać w ich twórczości. Dla większości polskich streetartowców czy muralistów, którzy wywodzą się z graffiti, wciąż najważniejsza pozostaje kategoria stylu, charakterystyczności wizualnej, robią po prostu ilustracje. W efekcie ich prace są niepokojąco powierzchowne, a odbiorca obcuje właściwie tylko z formą.

Działasz też jako kurator. Próbujesz wpływać na kształt polskiej sceny streetartowej?
W 2008 roku razem z Joanną Stembalską przygotowaliśmy we współpracy z wrocławskim BWA Awangarda projekt zatytułowany „Artyści zewnętrzni” (kontynuowany do dziś pod nazwą „Out of something”), będący pierwszą w Polsce instytucjonalną analizą zjawiska. To był czas, kiedy świat usłyszał o Banksym, ale większość ludzi nadal nie wiedziała, co to jest mural i czym różni się od graffiti. Na wystawie pojawili się ilustratorzy, malarze, projektanci graficzni, rzeźbiarze i artyści konceptualni, którzy zaczęli przygodę ze sztuką od graffiti amerykańskiego albo od szablonów popularnych w latach 80. W miejskiej części projektu Francuz Remed, Włoch Blu oraz ja stworzyliśmy pierwsze we Wrocławiu wielkoformatowe obrazy, pokrywające całe budynki.
Wrocław ma bogatą tradycję artystów pracujących w przestrzeni miejskiej, więc sytuacja, którą zainicjowaliśmy, była naturalną kontynuacją tego, co od dłuższego czasu się już działo. Od tamtej pory zaczęło się w Polsce pojawiać coraz więcej festiwali street artu. Z tych festiwali niestety niewiele wynika, to są często takie odpusty malowania, choć widzę pozytywne zmiany, na przykład w Katowicach.

Rzeczywiście, nawet literacki Festiwal Conrada w Krakowie nie wiedzieć czemu zamawia u artystów murale.
Nie jestem przeciwnikiem festiwali, ale niestety większość z nich traktuje murale bezrefleksyjnie, jako dekorację lub jako podkreślenie faktu, że odbyła się taka czy inna impreza. Powstają wtedy spadochrony, czyli prace, które mogłyby równie dobrze powstać gdziekolwiek indziej, ale spadają akurat tutaj, bez szacunku dla miejsca, dla otaczającej architektury. Taki mural oczywiście dobrze funkcjonuje w internecie, gdzie oglądamy sam obrazek na budynku, ale jako obraz, który funkcjonuje w mieście, zazwyczaj jest nietrafiony. Większość festiwali utrwala więc stereotyp street artu jako banalnej formy wypowiedzi, a odbiorców traktuje jak idiotów.

Brama do Nadodrza, Wrocław 2013

Street art służy gentryfikacji?
Tak, może sprzyjać tym procesom. Choćby we Wrocławiu, na Nadodrzu. To zapomniana dzielnica, która nie była remontowana od czasu wojny, jeden z najciekawszych zakątków miasta, gdzie można dostać w zęby i zjeść domowy obiad u całkiem obcej osoby. I nagle się okazuje, że miasto tworzy tam dzielnice dla artystów, tu będą artyści, tam galerie. Całkowicie sztuczna projekcja. I te murale, te kolorowe dekoracje mają zaświadczać, że to naprawdę będzie dzielnica artystów. A to wcale nie służy mieszkańcom, nie odpowiada na ich palące problemy. Oczywiście sztuka nie służy rozwiązywaniu materialnych problemów obywateli, ale w tym przypadku mural zaczyna być wykorzystywany jako narzędzie zmiany społecznej, rozumianej niestety w negatywnym sensie.

Jakie są skutki takich działań?
Pamiętam, jak pierwszy raz mieszkałem w Londynie, squatowaliśmy duży industrialny budynek na East Endzie, 5 minut na piechotę od BrickLane – ulicy ze słynnym niedzielnym targiem. W 2006 roku była to kolorowa, brudna ulica, pełna bangladeskich knajp z tanim jedzeniem. Spędzaliśmy tam sporo czasu, głównie sprzedając rysunki. Po dwóch latach wróciłem i z przerażeniem zobaczyłem, że zamiast taniego jedzenia są salony samochodowe, nieciekawe galerie i sklepy z biożywnością. Oczywiście jest dużym nadużyciem obwinianie malunków na ścianie za zmianę klasową dzielnicy. Gentryfikacja rozumiana jako uszlachetnianie, jako zmiana jakościowa miejsca, nie bywa jednak kierowana do autochtonów, których często przestaje być stać na mieszkanie we własnej dzielnicy i musza się wyprowadzać.

Anna Szejdewik, Out of something 2012Inicjatywa z Nadodrzem wyszła od miasta czy od artystów?
Nadodrze znałem jeszcze z czasów, gdy mieszkałem w Zielonej Górze, zresztą pierwszy wielkoformatowy obraz namalowałem właśnie tam, w 2003 roku na słynnym squacie Centrum Reanimacji Kultury. Squatersi z CRK jako jedyni interesowali się losem tego miejsca na długo przed absurdalnym pomysłem miasta na dzielnicę artystów. To miejsce działało jak magnes, było o tyle wyjątkowe, że przychodziły tam punki, artyści i normalsi.
Nadodrzańskie podwórka sprzyjały malowaniu – dla kogoś z zewnątrz stanowiły zamknięte zony z własnymi zasadami. Zawsze doświadczałem tam życzliwości, mieszkańcy przyzwyczajeni do braku zainteresowania dziwili się, że chce nam się tutaj cokolwiek robić.
Później okazało się, że zainicjowane przez nas działania stają się narzędziem propagandy miejskiej, szczególnie atrakcyjnym, bo tanim i łatwym w realizacji. Choćby najsłynniejszy przykład: brama do Nadodrza zrobiona przez Good Looking Studio. Miasto zrobiło konkurs, z nadesłanych propozycji internauci wybrali projekt. Ten projekt jest bardzo sztampowy, nie podejmuje problemów dzielnicy, jest zgodny z ideą: róbmy rzeczy lekkostrawne, żeby było wrażenie, że wreszcie coś się tutaj dzieje. Funkcją sztuki w przestrzeni publicznej jest coś wręcz odwrotnego – powinna prowokować. Ja wiem, że malując mural na starej kamienicy, nie zmieni się jakości życia mieszkańców, ale można spróbować ich zmusić do myślenia, sprowokować do reakcji, podpowiedzieć, że mogą się sami zorganizować i wpłynąć na własne otoczenie.

Album „Graffiti Goes East” przedstawia na 500
stronach ponad 20 lat historii graffiti w Polsce.
Concrete / Whole City, Warszawa 2013.
Możesz podać przykład takiego muralu?
Ściana Anny Szejdewik, która powstała w trakcie zeszłorocznej edycji „Out of something”. Mural ten nawiązuje do estetyki PRL-owskiej w miejscu, gdzie mieszka wiele starszych osób, a prosty slogan: „Sąsiedzie! Pożycz szklankę cukru”, odwołujący się do kryzysu materialnego – przenośni obecnego kryzysu społeczeństwa – nawołuje do wzajemnej życzliwości i otwartości na najbliższe otoczenie.

Zostawmy Wrocław. Jak jest w innych miastach? Ostatnio czytałam bardzo entuzjastyczny artykuł w zagranicznych mediach o 
Urban Forms w Łodzi.
Ten festiwal ma być w założeniu kontynuacją tradycji łódzkiego muralizmu – w Łodzi jest najwięcej przykładów PRL-owskich ściennych malowideł reklamowych. Impreza ma jeden z największych budżetów, zaprasza międzynarodowe gwiazdy street artu i jest na pewno świetną formą promocji miasta. Łódź potrafi być fascynująca, zwłaszcza dla obcokrajowca malującego rozpadającą się kamienicę, ale niestety festiwalowi brakuje refleksji, nie pojawiają się tam żadne ciekawe postawy artystyczne, które by nadawały ton dyskusji o przyszłości pogrążonej w problemach Łodzi. Organizatorzy doszli chyba do wniosku, że Łódź jest okropnym miastem, które trzeba trochę pokolorować, żeby pojawiło się w nim więcej słońca. Ot i cała koncepcja, która stoi za tym festiwalem.

OS GEMEOS / ARYZ / Urban Forms, Łódź

A projekt Ogarna 2.0 w Gdańsku?
Ogarna to zapuszczona ulica na skraju Starego Miasta. W pewnym momencie ktoś wymyślił, żeby ją przywrócić do życia za pomocą murali. Autorzy projektu nie nazywają ich wprawdzie muralami, a dekoracjami ściennymi, które nawiązywać mają do XIX-wiecznych zdobień kamienic. Cała dyskusja – projekt jest szeroko omawiany na łamach trójmiejskiej „Gazety” – znowu rozgrywa się wokół estetyki: czy te malowidła są brzydkie i pstrokate, czy ładne. A przecież one są przede wszystkim narzędziami gentryfikacji przeprowadzanej w podstępny i oswajający sposób.
Zresztą, jak słyszałem, już niedługo będziemy musieli zmierzyć się z kolejnym problemem, muralami reklamowymi – jak tylko wejdzie ustawa przeciwko reklamom wielkoformatowym, pod którą murale nie podpadają. 

Każdy może legalnie zrealizować projekt w mieście?
Tak naprawdę wszystko zależy od urzędników. We Wrocławiu jest to w miarę proste. Jeżeli pójdziesz do plastyka lub architekta miejskiego i odpowiednio swój pomysł uargumentujesz, to możesz dużo zdziałać – jest pusta ściana, nie ma wobec niej planów, a twój pomysł spełnia normy, więc jest zgoda. Nie chciałbym zarzucać nikomu złej woli, problem leży raczej w interpretacji poszczególnych projektów. Brakuje eksperckiego głosu. Zresztą ludzie, którzy zajmują się sztuką współczesną i miastem, którzy mają odpowiednie kompetencje, nie interesują się muralami i nie zabierają głosu w dyskusji na temat street artu. Z tej potrzeby zrodziła się nowa inicjatywa – BWA Wrocław w przyszłym roku powołuje do życia Miastoprojekt, rodzaj artystycznego laboratorium, pracowni, miejsca spotkań, które będzie zajmować się analizą współczesnych ośrodków miejskich pod kątem architektury, struktury społecznej i sztuki.
Popularyzacja muralizmu odbija się rykoszetem; jeżeli my dostajemy bez problemu zgody od plastyka, to takie zgody dostają również fani piłki nożnej, którzy malują na murach ogromne WKS-y.

INTI, Chile, Osiedle Retkinia, Urban Forms, Łódź

To nowe zjawisko? Naprawdę mogą to robić legalnie?
Robią to w ten sam sposób, co inni, idą do plastyka i dostają zgodę. We Wrocławiu jest tego mnóstwo. 

Miasto myśli: kanalizujemy agresję kibiców, zamiast coś zdemolować, namalują sobie legalnie mural.
Dokładnie tak.

Ale może to działa? Co w tym złego?
Ja w tym widzę powrót do korzeni graffiti z początku lat 70., do graffiti gangowego – tam gdzie są nasze podpisy, tam jest nasze terytorium. Urzędnicy nie mają świadomości, że to grozi prywatyzacją przestrzeni publicznej przez gangi kibicowskie. Pewien znany bomber, czyli nielegalny graficiarz z Warszawy zamalował ścianę z Legią i miał potem ogromne problemy. Kibice zrobili mu wjazd na chatę i musiał za karę namalować dziesiątki wrzutów Legii w całym mieście. Murale kibicowskie są jak osiedla grodzone, zdają się mówić – ta część miasta należy tylko do nas, nie możesz mieć na nią wpływu. A ulica ma to do siebie, że jak skończysz malować swoją pracę, to ona już nie należy do ciebie, a do miasta, każdy może przyjść, domalować, zniszczyć.

I ty się z tym liczysz jak robisz swoje prace?
Oczywiście, to jest wpisane w proces malowania.


2 listopada 2013, Zielona Góra

 

Cykl tekstów wokół tematu animacji kultury publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach przygotowań do NieKongresu Animatorów Kultury.

 






Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.