„Moje Winnipeg”, reż. Guy Maddin

Michał Walkiewicz

Film Maddina to raj psychoanalityka: znaczy, odsyła, ewokuje. Za parawanem symboli i metafor kryje się jednak nostalgia – jak pisał Tyrmand – „podejrzanej wartości”

Jeszcze 1 minuta czytania


Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej! Kino nagradza trudy powrotu w miejsce urodzenia, do krainy dzieciństwa i młodości, do rodzinnych wsi, miast i miasteczek. Na starych śmieciach łatwiej wyleczyć traumę, przetrwać męski wiek klęski, przeprogramować hierarchię wartości. Guy Maddin spędził w Winnipeg całe życie, więc na ekranie odwraca fabularny wektor. Pociąg ma wywieźć narratora ze stolicy kanadyjskiej prowincji Manitoba. Jednak bohater nie może opuścić macierzy. Kotłuje się w wypełnionych śniegiem trzewiach miasta. Zesłany nań przez autora sen o Winnipeg będzie trwał w nieskończoność.

Dzięki konwencji mockumentu (lub jak mówi reżyser: „dokumentalnej fantazji”) Winnipeg funkcjonuje w filmie na dwóch poziomach. Przede wszystkim jest przestrzenią mitologiczną, sklejoną z fragmentów miejskich legend, historycznych faktów, fantazmatów i wspomnień poddanych obróbce czasu. Ma swoją topografię, pełną niewidocznych gołym okiem alejek, mroźnych labiryntów, przysypanych białym puchem zakamarków. Ma też swoich mieszkańców – lunatyków i melancholików. Panteonem bóstw – bohaterskich, geriatrycznych hokeistów, taksówkarzy kursujących po niewidzialnych jezdniach, heroicznych rewolucjonistów – rządzi gromowładna Matka. Pod tym fantastycznym naskórkiem kryje się Winnipeg, do którego coraz chętniej przyjeżdżają hollywoodzcy filmowcy (w tym roku na polskich ekranach można było zobaczyć dwa realizowane tam filmy – „Horsemen – jeźdźców apokalipsy” oraz „Za jakie grzechy”). Miasto zmienia się na oczach Maddina, traci mitotwórczy potencjał, lecz rozwija się gospodarczo i infrastrukturalnie. Świątynie, jak hala hokejowa Jetsów, są burzone, w ich miejscach powstają nowoczesne centra sportowe. Olimp wali się z hukiem, na jego gruzach powstaje nowy świat.

„Moje Winnipeg”, reż. Guy Maddin.
Kanada 2007, w kinach od 9 października 2009
Obydwa poziomy narracji podporządkowane są nostalgii. Sentymenty dają Maddinowi siłę, żeby misternie wplatać w patchworkową fakturę filmu kolejne anegdoty. Czynią jednak autora myślowo biernym. Wraz z rozwojem akcji traci on z pola widzenia uniwersalne sensy, a zamiast prowadzić dialog z widzem, skupia się na inwentaryzowaniu bogatej wyobraźni. Kiedy pojawia się interesujący wątek, zostaje urwany w niespodziewany sposób. Z matką, Alfą i Omegą swojego wewnętrznego świata, Maddin mierzy się na kilka sposobów. Próbuje zaklinać rodzicielkę językiem hipnotyzujących powtórzeń, więzi ją w poręcznych archetypach, przy udziale aktorów rekonstruuje sceny z jej udziałem, które zapamiętał z dzieciństwa. Nie doprowadza jednak do końca procesu katartycznego, składa broń, odrzuca intrygującą narrację i skacze na mulistą wodę opowiastek o pomysłowych burmistrzach i zamarzniętych w rzece koniach.

Niewiele też wynika z ukrywanego pod warstewką ironii lamentu nad Winnipeg pod rządami Wielkiego Kapitału. Nie muszę wcale śnić, żeby przypomnieć sobie, jak za szczeniaka wybudowano mi naprzeciw rodzinnego gniazdka supermarket. Na placu o wielkości boiska piłkarskiego zagrzebano „karabiny” z drewna, zasypano kryjówki band dowodzonych przez „Grubego” i „Tomaszka”, zakopano relikwie dzieciństwa. Maddinowi podmieniali krajobraz na bieżąco, przez wiele lat. Rozumiem skalę jego rozgoryczenia i nostalgii. Co mi jednak po tej wiedzy?

Nie od dziś wiadomo, że sentymentalizm w sztuce niesie groźbę intelektualnej apatii. Kanadyjczyk, filmowy erudyta, zna pewnie na wylot kinematografię swoich jankeskich sąsiadów, w której pełno jest przykładów na potwierdzenie tej tezy. Kino retro lat siedemdziesiątych było sentymentalne. Trwało krócej niż mrugnięcie okiem. Kino Nowej Przygody także wyrosło na nostalgii. Zapoczątkowało proces infantylizacji całej kinematografii. Maddin to reżyser z innego kręgu kulturowego, lecz jego metoda twórcza, opierająca się w znacznej mierze na prehistorycznych poetykach, zakorzeniona jest głęboko w sentymentalizmie. Ponadto, w „Moim Winnipeg” artysta pozwala sobie na akt „projektowania podświadomości”. Już sam zwrot, wymyślony przy okazji „Nieruchomego poruszyciela” przez Kubę Sochę, jest oksymoronem. Niestety, to nie moje Winnipeg.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.