wiersze

Marcin Czerkasow

Rzeczywiście

„To jest życie!”, wrzeszczą okruchy,
„ludzie, jakieś pręty i drzewa” –
najbardziej intrygujące słowa
przez ich obecność i brzmienie, jakie wytwarzają
w twojej skolidowanej dziś głowie.

Jeśli znasz właściwych ludzi,
wszystko jest w porządku.
Ponieważ nic nie szkodzi, że śnieg
spada przez płachtę czarnego brystolu,
komunikując, że wciąż nam mało
przyjaźni, miłości i przygód – zielonej piłki
zbliżającej się z wnętrza rozgrzanego wzroku.

Zresztą to bez znaczenia,
jak widzisz te rzeczy, tamci zawsze
gotowi są widzieć je w inny sposób.
Ponieważ rzeczy dyktują własny punkt widzenia siebie,
za każdym razem inny, podczas gdy
styczeń, październik i grudzień
mijają niezauważone, a coś niby sylwetka
tkwi dalej w zaciemnionej witrynie czasu,
niedostępna, elegancka rzecz przyszłości.

208


Kanada cuchnąca benzyną


Całymi dniami siedziałem i czytałem
stare katalogi domów handlowych.
Słońce jeżyło się nad fioletoworudym świtem,
kiedy wiewiórki grzebały w moich śmieciach.

Pewnego razu obudziłem się w sztywnej pościeli.
To była duszna, pogodna noc i okna były otwarte.
Ktoś pracował w ogrodzie przy świetle latarki,
nie poznałem go, jego twarz była niewidoczna.

209

Chłopak niemetafizyczny

JAROSŁAW BOROWIEC: Moi prywatni mistrzowie wiersza, to…
MARCIN CZERKASOW: …mistrzowie niedoścignieni, bo tylko lektura tych autorów, którzy wydają mi się niepojęci i pod każdym względem nieosiągalni, jest pociągająca. Lektura, czyli pewien sposób na życie, a przynajmniej jeden z kilku. Jednak gdybym miał z tego zgromadzenia prywatnych pomników wyciągnąć kilka nazwisk, to ku zaskoczeniu wielu musiałbym wyznać, że jako nastolatek byłem dotkliwie zafascynowany Zbigniewem Herbertem. Odrabiałem pierwsze zadania domowe dotyczące niezwykle dyskretnego surrealizmu, jaki  prawdopodobnie sam u niego zmyśliłem, żeby mi było łatwiej uzasadnić upodobanie do jego wierszy (a zwłaszcza tych genialnych, krótkich próz z tomu „Hermes, pies i gwiazda”). Po latach odkryłem jednak z zaskoczeniem, że inni czytelnicy Herberta skupiają się raczej na dość etycznie alegorycznych aspektach jego tekstów, które ja w swoim podnieceniu jego językiem zupełnie zignorowałem (i nie żałuję), choć przeczytałem go „całego” wszerz i wzdłuż, a następnie spadłem z drabiny na wieść o jego śmierci.
Drugim dość wcześnie przyszywanym wujkiem był Gałczyński, który po dziś dzień bawi mnie niezmiernie i darzę go poważnym sentymentem, również z uwagi na jego romans z moim miastem rodzinnym. Później było coraz więcej i szybciej: wygadany Whitman, namacalny Mandelsztam, enigmatyczny Eliot, wystudiowany Stevens, pozbawiona ekscentryzmów Elizabeth Bishop, zrzucający z siodła John Ashbery, rozrywkowy Kenneth Koch, no i całkiem niesłusznie nieco już dziś zapomniany komediowo-folkowy Carl Sandburg, na punkcie którego zgłupiałem wiele lat temu.
 
Przywołując tytuł Pana debiutanckiego tomu – czy wiersze bywają również „fałszywymi zaproszeniami”?
Jedyne, co posiadam w tym zakresie, to moja prywatna opinia, a brzmi ona: każdy tekst jest fałszywym zaproszeniem. Któregoś dnia opinia ta zyska bardziej rozbudowaną argumentację, bo w tym miejscu nie chcę zanadto przynudzać.

A ważniejszy jest dla Pana świat zobaczony i dotknięty czy ten, który powstaje w naszych myślach? – bo w jakiś sposób chyba właśnie tego dotyczy wiersz „Rzeczywiście”.
Kiedy byłem nieco młodszy, czyli jakieś minus dziesięć lat stępiania umysłu  różnego rodzaju używkami, rzucałem się w rzeczywistość dość niewinnie i organoleptycznie. To było całkiem przyjemne, jednak z czasem doszedłem do wniosku, że przetwarzam w sobie za dużą ilość przypadkowych informacji, które niczemu nie służą. Podobne tendencje zauważyłem u wielu innych ludzi dookoła i stwierdziłem, że zmysły chyba przestają być na pewnym etapie naszym wspólnym mianownikiem, a doświadczenie ma raczej ten zmyślnie konstrukcyjny – a przez to głównie społeczny – charakter. A przy tym gruntownie podziwiam Andrzeja Stasiuka (z którym paradoksalnie podzielam wizję rzeczywistości), że literalnie trzyma życie w garści i nie pozwala mu się wyśliznąć, a przy okazji potrafi to równie namacalnie przedstawić. A ja głównie zmyślam, czyli kłamię – „cause I’m a liar”, jak śpiewał Rollins Henry.

A największe zaskoczenie (zdziwienie, nauka), którego doświadczył Pan, pisząc?  
To bardzo dziwne, ale doświadczyłem na własnej skórze czegoś, do czego nawiązał Ashbery w tytule swojego wiersza „Saying It To Keep It from Happening”, oraz tego, o czym opowiadał Raymond Queneau w rozmowie z Georgesem Charbonnier w związku z pewną metafizyką języka. Ale po dłuższym namyśle stwierdzam, że to śmieszne, bo w końcu jestem całkowicie niemetafizycznym chłopkiem-roztropkiem, więc dajmy temu spokój. No i ważne jest też to, że podczas pisania za każdym razem jestem kimś zupełnie innym.

Marcin CzerkasowMarcin Czerkasow, ur. 1981 i wychowany w Szczecinie. Absolwent filozofii na Wydziale Nauk Społecznych UAM w Poznaniu. Autor arkusza poetyckiego „Płonące ciasteczko” (2006). Laureat IX Konkursu poetyckiego o Laur Klemensa Janickiego (2001). Współredaktor nieistniejącego już zina „Blitz”. Wiersze publikował m.in. w „Fa-arcie”, „Pro Arte”, „Toposie” i „Portrecie”. W ubiegłym roku ukazał się jego debiutancki zbiór wierszy „Fałszywe zaproszenia”. Cudzymi słowami mówi o sobie: „My literary background – mostly songs and cartoons” (Jello Biafra & The Melvins). Mieszka w Poznaniu.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.