Śniła mi się polityka
Eva Kotakova, Podwójny sen 2013 (wystawa w MWW)

Śniła mi się polityka

Karolina Plinta

Postawmy sprawę jasno: uważam, że nie ma nic przyjemniejszego niż typowa sztuka współczesna. Za przykład weźmy wystawę Evy Kotátkovej „Fazy snu” w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu

Jeszcze 2 minuty czytania

Jakie są właściwie czasy, w których żyjemy? Niektórzy moi znajomi twierdzą, że ciekawe, zapewne pod wpływem emocji, jakich dostarczyć może widok płonącej tęczy albo protestów modlitewnych przed pracą Markiewicza. Inni – jak na przykład występujący ostatnio w roli kuratora Zbigniew Libera – utrzymują, że są to czasy artystycznej beznadziei. Niewykluczone, że coś w tym jest, chociaż dla mnie samej ostatnie lata w sztuce na zawsze pozostaną czasem jelenia – tego, który widnieje na logo nalewki Jägermeister. Jeśli dodamy do tego trochę gradientowej kolorystyki albo elementów retro, to wyjdzie nam gotowy przepis na typową sztukę współczesną.

Eva Kotátkova
„Fazy snu”

kurator: Piotr Stasiowski, Muzeum Współczesne Wrocław, do 5 stycznia 2014.

Postawmy jednak sprawę jasno: uważam, że nie ma nic przyjemniejszego niż typowa sztuka współczesna. Za przykład weźmy wystawę Evy Kotátkovej „Fazy snu” w Muzeum Współczesnym we Wrocławiu. Pokaz jest lekki, oniryczny, prace Kotátkovej są bardzo estetyczne. Do tego artystka jest młodą gwiazdą czeskiej sztuki (Czechy! Komu z nas nie mięknie serce…?). Jej spektakularna instalacja była pokazywana na wystawie głównej tegorocznego biennale w Wenecji; dwa lata temu do Warszawy sprowadził jej prace Raster. Pamiętam, już wtedy miałam wrażenie, że gdzieś już tego rodzaju prace widziałam, ale nie pamiętałam gdzie… Poznawcze déjà vuczekało mnie także w tym roku, kiedy w czerwcu dotarłam do Gdańskiej Galerii Miejskiej na wystawę „Z nietrwałych materiałów”, w której brała udział Kotátková. Tuż obok trwała właśnie wystawa „Homebody” Patrycji Orzechowskiej, której prace są mniej więcej podobne do prac Kotátkovej. Dla mnie nawet trochę nazbyt, ale nie wiem, do której z artystek mam kierować pretensje. W końcu nie wypada oskarżać, że jedna zgapiła pomysł od drugiej i niewykluczone, że obie robią po prostu typową sztukę współczesną.

Eva Kotatkova, „Nie jak ludzie się poruszają, ale co ich porusza” 2013

We Wrocławiu pokaz Kotátkovej wyszedł dużo ciekawiej niż w Gdańsku, zapewne z powodu sprzyjających okoliczności: w tym samym czasie otwarto piętro niżej wystawę Jiříego Kovandy, guru czeskiej sztuki konceptualnej i nauczyciela Kotátkovej z praskiej akademii sztuk pięknych. Takie zestawienie aż korci do pokoleniowych porównań. Kovanda – rocznik 53 – to przede wszystkim niestroniący od żartu komentator, który w swoich pracach zwykle odnosi się do rzeczywistości go otaczającej. Także w instytucjonalnym tego słowa znaczeniu: czeski artysta nieustannie przypomina, w jakim systemie jesteśmy zanurzeni i naigrywa się z niego. Patrząc na jego prace, można by powiedzieć, że jest to artysta, któremu jeszcze coś się chce – wyjść na miasto, skonfrontować się z przechodniami, podważyć w ironiczny sposób panujące status quo.

U bez mała trzydzieści lat młodszej Kotátkovej już takich ambicji nie znajduję; jej rozumienie pojęcia polityczności jest zupełnie inne niż u Kovandy. Uzmysłowiłam to sobie w pełni, gdy przechadzając się po wystawie starego mistrza nagle doszłam do miejsca, w którym galeria otwiera się na górne piętro. Z sufitu zwisała tam jedna z prac Kotátkovej – hula-hoop, na którym artystka zamocowała tenisówki jarmilki, u nas nazywane czeszkami. W Warszawie takie buty można kupić w przejściach podziemnych w centrum. Są tanie i tandetne, ale cieszą się niesłabnącą popularnością. Lubię je, ponieważ pamiętam, że chodziłam w takich w dzieciństwie. Kojarzą mi się z latem i wakacjami, kiedy nie trzeba było zdejmować butów po wejściu do domu. Najwyraźniej Kotátková też takie miała i teraz, w geście pełnym melancholii, przywraca nam to wspomnienie dawno utraconego raju.

Eva Kotatkova, „Dzieło natury” 2012-2013

W zasadzie nie mam nic przeciwko temu, żeby potraktować tę pracę jako klucz do całej twórczości Kotátkovej. Jej sztuka jest niczym innym, jak festiwalem duchów – ckliwą opowieścią utkaną ze strzępów starych gazet i gadżetów ze strychu. Fascynuje ją także temat jednostki, poddawanej nieustannej kontroli i przyuczanej do funkcjonowania w zunifikowanym społeczeństwie. Stąd w jej pracach motywy krat, przyrządów korekcyjnych czy klatek, ujętych jednak w surrealizujące retrodekoracje. Trochę to wygląda tak, jakby artystka nie mogła uwolnić się od widm przeszłości, które ją ekscytują, ale i przerażają. I w tym tkwiącym głęboko w podświadomości lęku jest akurat bardzo współczesna. Jej prace mogłyby posłużyć za ilustrację do teorii hauntologii - pojęcia wymyślonego przez Derridę i rozwiniętego przez Marka Fishera. Już w 2005 roku Fisher stwierdził, że „hauntologia jest najbliższa dzisiejszemu zeitgeistowi”.

Jiří Kovanda
„Jeszcze tu nie byłem”

kurator: Adam K. Dominik, Muzeum Współczesne Wrocław, do 20 grudnia 2013.

Wychodzi więc na to, że sztuka Kotátkovej – ta właśnie typowa sztuka współczesna - idealnie oddaje nasze czasy „po końcu historii”. Nie wiem jednak, czy bardzo mnie to cieszy. Trudno w końcu uznać jej prace za prawdziwie krytyczne – za dużo w nich melancholii i fetyszyzmu. Kotátková niby robi sztukę naznaczoną politycznością, ale w zasadzie jej wystawa prezentuje się tak, jakby funkcjonowała poza wszelkimi doczesnymi kontekstami, z tym instytucjonalnym włącznie (a przecież Muzeum Współczesne to taki piękny przykład muzealnego panoptykonu!). O polityce więc co najwyżej śni i pewnie zdziwilibyśmy się, mogąc wejrzeć w jeden z jej snów. Niewykluczone, że zobaczylibyśmy w nim latające tenisówki, babcine abażury i jelenie na rykowisku.