Baba z cielęciną, która była chłopem
fot. Rutowska Grażyna / zbiory NAC

Baba z cielęciną, która była chłopem

Rozmowa z Markiem Przybylikiem

Święta zaczynały się od tego, że w prenumeracie przychodził „Przekrój”. Był wtedy podwójny, miał dużą krzyżówkę. Rodzina się kłóciła, kto pierwszy czyta. Teraz nie ma gazety, której bym tak wyczekiwał – rozmowa z autorem felietonów „Dzień Targowy”

Jeszcze 2 minuty czytania

MAREK PRZYBYLIK: Nie chcę być  kościanym dziadkiem, który zajmuje się wspominaniem i opowiadaniem, jak to w młodości było cacy. Poza tym nie istniał taki jednorodny twór jak Peerel. W tych czasach co kilka czy kilkanaście lat następowały zmiany, lata 50. różnią się od 60., te od następnego dziesięciolecia i tak dalej. Ja pisałem o rynku w latach 80., więc na nich się skupmy.
MARTA SZAREJKO: Zacznijmy od przygotowań do Świąt.
Lata 80. były w mojej pamięci latami najtrudniejszymi, może dlatego, że wtedy sam musiałem dbać o rodzinę. Kupienie czegokolwiek było bardzo trudne. Dotyczyło to i kiełbasy, i papieru toaletowego oraz wszystkiego pomiędzy nimi. W poszukiwaniu czegokolwiek, co nadawałoby się na stół, trzeba było spędzić wiele godzin. Kolejki ustawiały się już w nocy. Efekty było widać potem na stołach, bo choć w sklepach nie było niczego, stoły uginały się od wigilijnych potraw. Wiele z nich można było dostać w miejscu pracy. Rada Zakładowa albo związki zawodowe zajmowały się na przykład dostarczaniem karpi, jabłek albo cebuli. Do każdego zakładu pracy przychodził zazwyczaj ktoś zajmujący się podręcznym handlem mięsem. Jakaś baba z cielęciną, która czasem była chłopem.

Jak się przejrzy statystyki, okaże się, że jedliśmy wtedy znacznie więcej mięsa niż teraz. Nie dlatego, że teraz jesteśmy wegetarianami, ale dlatego, że jedzenie było produktem, który można było jeszcze kupić. Reszta, czyli meble, telewizory, radia, pralki, lodówki tylko bywały od czasu do czasu i do tego w koszmarnie wysokich cenach. To tak, jakby pani miała kupić telewizor, który kosztuje pięć średnich pensji. Jedzenie też było drogie w porównaniu z dzisiejszymi cenami. Zarobki w latach 70. były w złotówkach podobne do dzisiejszych. A najtańsza kiełbasa kosztowała 36 złotych, tabliczka czekolady 19 zł. Pół litra wódki 103 złote.

Marek Przybylik

Urodził się w 1946 roku w Konopiskach pod Częstochową. Studiował geografię na UW, był słuchaczem Studium Dziennikarskiego. W latach 1974-90 pracował w „Życiu Warszawy”. Tam od 1981 roku przez dziesięć lat pisał felieton „Dzień Targowy”. W 2008 roku ukazała się książka z wyborem tych felietonów pt. „To było tak. Dzień Targowy”.
Przybylik był redaktorem naczelnym tygodników „Szpilki” oraz „Antena”, a także dziennika „Życie Codzienne”. Założył i redagował tygodnik lokalny „Pasmo”. Od 1992 roku uczył dziennikarstwa w Instytucie Kultury UW. Od 2005 r. jest stałym gościem programu „Szkło kontaktowe”. Prowadzi Oficynę Wydawniczą przybylik&.

Jakie były pierwsze znaki zbliżających się Świąt?
Pracowałem w „Życiu Warszawy” w redakcji nocnej, czyli w tym, co dziś nazywa się newsroomem. Kończyłem pracę koło pierwszej w nocy, wychodziłem z redakcji, a na Marszałkowskiej 3/5, na parterze, gdzie był sklep rybny, stała już kolejka po karpie. To była oznaka zbliżających się świąt. Podobnie jak zające, które zwisały z okien warszawskich bloków. No i wszędzie przed sklepami wydłużały się kolejki. Jeśli się dało, unikałem kolejek. Tak jak i teraz, choć to już nie jest trudne.

Miał pan w rodzinie jakiegoś stacza?
Stacz to był bardzo dobry sposób dla emerytów na dorabianie. Była nawet taka popularna piosenka kabaretowa Jacka Zwoźniaka: „Szoruj, babciu, do kolejki, weź koszyczek”. To był bardzo ponury czas, w którym masowo okradano nas z czasu. 

 

Rozumiem, że jak się wszystko już zdobyło, to siedząc przy stole rozmawiało się właśnie o tym, co, gdzie i dzięki jakim znajomościom.
To był główny temat rozmów – oraz narzekanie na to, że niczego nie ma, choć często jedzenia na stołach było wówczas więcej niż teraz. Ale jedzenie wtedy było atrakcją samą w sobie. Na co dzień człowiek się nie najadał. Z wielu powodów, także technicznych. Po pierwsze, kartki określały, ile można kupić. Po drugie, nie wszystko można było dostać. Jeśli się jednak zatrudniło całą rodzinę do stania w kolejkach, Święta stawały się okazją do prawdziwej uczty. Bo to, co się podawało na stół, było najlepsze. Dziś zastawienie stołu rarytasami to nie problem, jeśli ma się pieniądze. Jak ma pani smak i pieniądze, by codziennie rąbać kawior, to dlaczego by nie? 

Było 12 dań?
Nie wiem, czy się doliczę. Na naszym stole wigilijnym były zawsze barszcz i uszka lub zupa grzybowa, pierogi z kapustą, gołąbki z ryżem i grzybami, ryba w galarecie, ryba smażona, sałatka i obowiązkowo – kutia. Zresztą do dziś zwyczaje wigilijne są śladem pochodzenia naszych rodzin. Kutia – oznacza, że w rodzinie jest ktoś z Kresów, makówki – ze Śląska, śliżyki – z Wileńszczyzny. Siadało się do stołu z całą rodziną – i była to dla nas wielka radość ze spotkania z ludźmi, których nie widywało się zbyt często. A jak się już ludzie spotkali, to się cieszyli. I jedli.

Jakie dawało się prezenty?
Mam taki staroświecki zwyczaj przywożenia prezentów z podróży. Kiedyś, gdy wracałem z zagranicy, wystarczyło przywieźć paczkę proszku, szampon, mydła i rajstopy, pastę do zębów, by mieć pewność że są to prezenty oczekiwane. To mi się podobało w Peerelu – że wszystko nadawało się na prezent, od rolki papieru toaletowego poczynając.

Gwiazdka, lata 70. / fot. Rutowska Grażyna, zbiory NAC

Tropił pan prezenty rozsiane po całym kraju.
W Krakowie – lutnia renesansowa produkcji współczesnej. W Warszawie – rzeźba metalowa abstrakcyjna. Albo: „bardzo drogie, estetyczne garnki amerykańskiej firmy, gwarancja na całe życie, gotują także bez wody i inne zalety”. Pod Poznaniem – „obrazy niemieckiego malarza, mocna rzecz, stan dobry”. Wreszcie pod Olsztynem: „posiadłość wiejska, las, rzeka, dom mieszkalny pow. 200, młyn, stodoła w dobrym stanie”. Do tego w Warszawie, na Woli namawiali: „kup kota syjamskiego, ciepłego przyjaciela na zimę!”.

Pamięta pan jakieś mało dziś znane świąteczne rytuały?
Jeszcze dawniej niż w latach 80. w normalnych – jak to się teraz mówi czasem poważnie, a czasem pogardliwie – inteligenckich domach Święta zaczynały się od tego, że w prenumeracie przychodził  świąteczny numer „Przekroju”. „Przekrój” był wtedy gruby, podwójny, z bardzo dużą krzyżówką, opowiadaniem, reportażami ze świata. Rodzina się kłóciła, kto pierwszy czyta. Teraz nie ma gazety, której bym tak wyczekiwał. Zresztą – w tamtych latach, przed Świętami, jednymi z najdłuższych kolejek były kolejki po gazety. „Życie Warszawy” miało 700 tysięcy nakładu, i to kolportowanego głownie w Warszawie i okolicach. „Przekrój” – ponad pół miliona egzemplarzy. „Polityka” podobnie. Właśnie czytanie gazet pamiętam jako element świąteczny. W pierwszy dzień Świąt, po obiedzie, każdy się zaszywał w swoim pokoju i czytał. Albo słuchał radia, to była niezwykła atrakcja. A gdy pojawił się telewizor, przez lata oglądało się „Świąteczną Gospodę”, amerykański film z Fredem Asterem i Bingiem Crosbym. Dopiero po nim nadeszła epoka Kevina, który został sam w domu.



A Sylwester?
Dziś siedzę w domu, ale pamiętam taki upojny Sylwester, gdy jako reporter zabrałem ze sobą żonę i objechaliśmy wszystkie najważniejsze bale w stolicy. Proszę rzucić okiem na fragment ówczesnego sprawozdania z tego objazdu: „Srebro na ścianach, srebro na włosach, głowach, ramionach i nogach pań. Szeroko reprezentowany styl cekinowy. Konkursy i nagrody. Sznycle, szampańskie humory. I życzenia, jakie składali sobie ludzie na różnych balach: w Victorii i Forum życzono sobie tylko zdrowia, w Stodole tylko szczęścia. W Kongresowej – i szczęścia i zdrowia”.

Oczywiście nie każdego było na to stać, bilety zdobywało się ciężko. Ten, kto zostawał w domu, miał do wyboru szampan i kawior, albo alpażkę i pyzy. A następnego dnia – maść tygrysia. Na ból głowy bardzo dobra.

Tylko zapach nieciekawy.
E, można polubić. Albo wymienić na okłady z lodu, kefir i alka prim.