Opery mydlane w służbie zmian

Opery mydlane w służbie zmian

Rozmowa z Niną-Marią Paschalidou

Nina-Maria Paschalidou, autorka filmu dokumentalnego „Kismet”, opowiada o fenomenie tureckich oper mydlanych, które szturmem zdobywają serca telewidzek w krajach arabskich

Jeszcze 3 minuty czytania

STANISŁAW LIGUZIŃSKI: Oglądasz tureckie opery mydlane?
NINA MARIA PASCHALIDOU: Nie, sama nie miałam zwyczaju ich oglądać, pomysł na film podsunął mi mój turecki znajomy. Dopiero gdy weszłam w temat, zdałam sobie sprawę z ich popularności. Następnie sięgnęłam po artykuły, z których wynikało, że te seriale w bardzo dużym stopniu wspierają emancypację kobiet, i wiedziałam już, że warto się tym zająć.

Jak wygląda kwestia jakości ich produkcji? Z fragmentów umieszczonych w filmie można wywnioskować, że mają spore budżety, co więcej, aktorki wyglądają jak boginie, a aktorzy jak herosi. Do tego w urywkach „Suleimana” („Muhteşem Yüzyıl” – serial opowiadający o sułtanie Sulejmanie Wspaniałym) widać dość zaawansowane komputerowe efekty specjalne.
Średnio jedna godzina tureckiej opery mydlanej kosztuje sto tysięcy dolarów, zaś „Suleiman” pochłania czterysta tysięcy dolarów za epizod. Budżety są ogromne, choć oczywiście producenci nie startowali z tego pułapu. Kiedy ukazała się „Gümüs”, czyli pierwsza telenowela, która przełamywała bariery i granice państw, nie mieli do dyspozycji takich środków. Jeszcze w 2007 seriale, o których mówimy, przyniosły milion dolarów zysku, dziś przynoszą około stu milionów rocznie. Producenci obecnie starają się poszerzyć ofertę, nieco odejść od telenoweli i zacząć produkować autorskie serie. „Suleimana” nie nazywa się już operą mydlaną, choć w tym przypadku to określenie chyba jest właściwe, ale „Life goes on” już na pewno nie jest telenowelą.

 

Ile odcinków mają te seriale?
Ojej, setki. Do tego odcinki trwają po 90 minut! I serie ciągną się przez 3-4 lata.

Niektóre zawarte w twoim filmie ujęcia, pomimo braku dosłownej nagości, wywołują spore napięcie erotyczne  trochę jak we wczesnym kinie, osiąga się je na przykład poprzez ogromne zbliżenia twarzy całujących się przeciągle kochanków. Jak w Turcji i krajach arabskich reaguje się na te sceny?
Jak reaguje się na tę erotykę? Bardzo często szokiem. W Iranie zdejmuje się anteny, żeby kobiety nie mogły oglądać seriali, ponieważ pokazują te nowoczesne Turczynki i pary, które nie mają ślubu...

Ale czy zawierają one nagie sceny?
Tak, na przykład w „Gümüs” było sporo nagości. Faceci ściągali koszulki... Nie było oczywiście pełnego negliżu, ale to wciąż bardzo prowokacyjne dla społeczeństw, które nie mają tego typu treści w swojej telewizji. Nawet pocałunki wywoływały poruszenie, bo np. w Arabii Saudyjskiej nie pokazuje się ich na antenie, a w Afganistanie kobieta i mężczyzna nie mogą nawet dotknąć się na ekranie. No i nagle jest taka telenowela, gdzie ludzie całują się otwarcie, w długich zbliżeniach. Te seriale przełamują niejedno tabu. Akceptuje się je, ponieważ pochodzą ze społeczeństwa, które również jest muzułmańskie.

Obrazki, które pokazujesz w swoim filmie, przywodzą mi na myśl filmy bollywoodzkie. Przedstawiają pięknych i zamożnych ludzi, ale dzięki temu mogą przemycić nieco więcej drażliwych społecznie i politycznie kwestii...
Tak, tureckie telenowele są w pewnym stopniu podobne. Szczególnie na samym początku portretowały one bardzo bogate sfery. Bohaterki opływały we wszelkie bogactwa, miały cudowne ubrania. Kiedy oglądają je np. niezamożne Egipcjanki, chcą być takie jak one – mieć superprzystojnego faceta, stanowić o sobie, nie być wydawanymi za mąż w wyniku aranżowania małżeństw. Myślę, że to pobudza ich wyobraźnię, dzięki temu widzą, że można oczekiwać więcej, i chcą tego.
 

„Kismet”

Zmieniając temat, powiedz mi, skąd wziął się tytuł „Kismet”? Zdaje się, że to słowo oznacza los?
Raczej przeznaczenie. To słowo ma takie samo znaczenie przynajmniej w kilkunastu językach – w Turcji, Afganistanie, Chorwacji itd. Użyłam go, ponieważ to słowo wciąż słychać w tureckich operach mydlanych – kismet to, kismet tamto, cały czas kismet. Poza tym dobrze określa ono tę mentalna przemianę, kiedy przeznaczenie zaczyna być czymś, co kształtujemy sami, a nie czymś, co jest zdeterminowane. Kobiety pod wpływem seriali biorą życie we własne ręce.

Wybrałaś dla swojego filmu bardzo efektowną, ociekającą „glamourem” formę. Często sceny wywiadów są prawie nie do odróżnienia od wytwornych fragmentów z samych seriali. Wywołuje to ciekawy efekt, jakby te kobiety wstępowały nagle ze swojego codziennego życia prosto do serialowej fikcji.
Zdjęcia realizowane są praktycznie tym samym sprzętem, co seriale. Chciałam te kobiety wprowadzić na ten sam poziom, co bohaterki seriali.

Czy szansa uczestniczenia w jednym filmie z ulubionymi aktorkami, ujęcie przy ujęciu, była jednym z argumentów, których używałaś, by przekonać swoje bohaterki do niejednokrotnie bolesnych wyznań?
Na pewno był to jeden z czynników. Bohaterkom ta wizja z pewnością się podobała. Tym bardziej że dla wielu z nich takie zwierzenie się przed kamerą było bardzo trudne. Fakt, że film dotyczy tureckich oper mydlanych, dodał wielu kobietom odwagi. To jedna z tych rzeczy, która pociągała mnie w pracy nad tym projektem, który jest w większym stopniu poświęcony prawom kobiet niż serialom. Telenowele są świetnym alibi, bo dzięki miłości do nich zostaliśmy zaproszeni do domów tych kobiet. Temat otwierał przed nami drzwi, np. domu kobiety z Turcji, która została wydana za mąż w wieku trzynastu lat. Gdyby to był dokument o aranżowanych małżeństwach, ona nigdy nie zdecydowałaby się opowiedzieć swojej historii. Na hasło „tureckie opery mydlane” odpowiedziała: dlaczego nie?

„Kismet”

Kobieta, o której wspominasz, zdecydowała się jednak na rozwód przed erą współczesnych tureckich telenowel?
Tak, ale możliwość identyfikacji z bohaterkami serialu dodała jej pewności, że podjęła słuszną decyzję. Ta kobieta jest teraz wielką zwolenniczką tureckich telenowel i dzięki nim zaangażowała się w działania instytucji pozarządowej, pomagającej kobietom wydanym wcześnie za mąż. Organizacja konsultowała zresztą scenariusze do „Fatmagül” („Fatmagül'ün suçu ne?”  serial o zgwałconej dziewczynie, dochodzącej sądowo swoich praw) oraz „Life goes on” (produkcja opowiadająca o aranżowanym małżeństwie nastolatki i 70-letniego mężczyzny). Pomaga też stanąć na nogi dziewczynkom, które znajdują się w takiej sytuacji, w jakiej kiedyś znalazła się ona.

Czy to prawda, że na twórców seriali nałożono fatwę?
Zdarzyła się taka sytuacja w Arabii Saudyjskiej. Była to część kampanii prowadzonej przeciwko operom mydlanym, oskarżająca je o całe zło świata i degradację moralną. Saleh al-Luhaidan, sędzia Sądu Najwyższego, powiedział, że zabijanie apostołów deprawacji jest zgodne z prawem. W moim filmie występuje zresztą imam, który jest doradcą małżeńskim w Emiratach. Mówi on wprost, że telenowele są czystym złem.

Ale zamieszki wokół tureckich telenowel miały miejsce również w Grecji?
Zamieszki w Grecji i Bułgarii miały podłoże polityczne. Wywoływane były przez skrajną prawicę, która stwierdziła, że Turcy starają się podbić nas za pomocą seriali. Oczywiście, trudno zaprzeczyć, że są one miękką formą prowadzenia polityki. Jest na przykład „Valley of the wolves (Kurtlar Kadisi)”, która nie była szczególnie popularna w Turcji, ale zyskała ogromny rozgłos w Izraelu, bo zawierała między innymi wątek romansu między bohaterami z Izraela i Palestyny. To niezwykle interesujące, jeśli popatrzymy na stosunki turecko-izraelskie, że w Trucji produkuje się serial, który staje się popularny w Izraelu i opowiada o pojednaniu. Turcy zdają sobie sprawę z tego, co robią i naprawdę nieźle to rozgrywają na poziomie politycznym. Dobrym przykładem są właśnie prawa kobiet. W tym roku aktorzy zatrudnieni w tych serialach zaangażowali się w niezwykle głośną i szeroko zakrojoną kampanię przeciw przemocy domowej. Można to wyszperać w sieci; efekt jest mocny i porażający – widzisz plakaty z tymi wszystkimi pięknymi aktorkami, które są na nich brutalnie pobite. Jeśli spojrzysz jednak na sytuację w Turcji, to wciąż nie jest tam różowo, zdarzają się honorowe zabójstwa, małżeństwa dzieci, morderstwa kobiet.

„Kismet”

Czy seriale nie są jednak cenzurowane, kiedy kupuje je telewizja w Arabii Saudyjskiej, Egipcie czy Emiratach?
Niektóre sceny są wycinane. Sceny gwałtów z „Fatmagül” i „Life goes on” były przycięte. Pozostawały w serialu, ale w złagodzonej wersji. Zachowana jest jednak ich wymowa – wciąż pokazują one gwałt, nierzadko gwałt w małżeństwie, i kobiety nadal mogą odnaleźć swoje doświadczenia w telewizji.

Czy mężczyźni stanową dużą część widowni tureckich telenowel?
Oglądają, choć często się do tego nie przyznają. Zazwyczaj kiedy wchodziliśmy z kamerą, chyłkiem wymykali się sprzed telewizora i z pokoju. Telenowela to rodzinny rytuał. Nadawane są non-stop i ktokolwiek wchodzi do domu (a domy są bardziej otwarte), zasiada z domownikami i mimowolnie ogląda. Nawet jeśli złorzeczysz, to zazwyczaj zostajesz do końca odcinka.



Co przyciąga mężczyzn do tureckich seriali?
Oczywiście zachwycają się aktorkami, przyglądają, jak ubierają się mężczyźni, lubią też stroić sobie z nich żarty.

Istnieje również ironiczny model recepcji tych seriali?
Oczywiście, poza wszystkim jest w nich sporo zabawnych rzeczy. Montując film, cały czas wybuchaliśmy śmiechem, widząc jak niektóre rzeczy są melodramatyczne. To jest jednak siła tych produkcji – potrafią być bardzo zabawne i naiwne, dlatego nie docenia się ich mocy oddziaływania. Myślisz sobie: „przecież to tylko opery mydlane”, ale ich przekaz jest dość jednoznaczny. 

Mówiliśmy trochę o liberalizacji podejścia do erotyki, jednak czasem w tureckich serialach występują wątki, które potrafiłyby porządnie zszokować nawet zachodniego widza. W swoim filmie pokazujesz urywki serialu, którego punktem wyjścia jest historia jak z „Niemoralnej propozycji” Adriana Lyne'a, jednak od propozycji wspólnej nocy za pieniądze, złożonej przez szefa jego podwładnej, która nie ma środków na hospitalizację syna, zaczyna się płomienny romans tej dwójki...
Mówisz o „Tysiącu i jednej nocy” („Binbir Gece”). To rzeczywiście szokujące dla muzułmanów...

To jest szokujące dla mnie!
No widzisz, a Dalina – dziewczyna z Bułgarii, z którą rozmawiam w filmie – zidentyfikowała się z bohaterką. Sama umawiała się z żonatym, bardzo bogatym szefem i twierdzi, że ten serial dał jej odwagę, żeby kontynuować związek. Nie wiem, może zobaczyła siebie w Szecherezadzie…

Chciałem cię zapytać o udział kobiet w produkcji tureckich oper mydlanych. Czy scenarzystki, które przedstawiasz w filmie, to wyjątek czy reguła?
Rozpoczynając zdjęcia, nie wiedziałam o tym, ale rzeczywiście większość serii pisana jest przez kobiety. Myślę, że powodem tego jest fakt, że one naprawdę opowiadają dzięki tym postaciom swoje historie. Obdarzają je cechami współczesnych, niezależnych kobiet, które starają się przełamać tradycję, ale w taki sposób, by odnaleźć złoty środek pomiędzy nią i postępem. Poza tym, być może gdzie indziej scenarzysta podjąłby się napisania tekstu o gwałcie, ale w Turcji jeszcze wciąż nie.

Czy masz jakieś ulubione tureckie opery mydlane?
Oglądam „Suleimana”. To opera mydlana z pięknymi kostiumami i zgrabną historią, przy której na godzinę zapominasz o wszystkim.

Stanisław Liguzińśki rozmawiał z Niną-Marią Paschalidou w Amsterdamie, w trakcie tegorocznej edycji IDFA, gdzie jej film „Kismet” znalazł się w gronie trzech najlepszych tytułów średniometrażowego konkursu. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.