Flippery

Flippery

Jakub Socha

Peter Jackson zawsze to lubił: robić z bohaterów małe żelazne kulki i wkładać ich do flippera, a potem filmować starcie materii. O sukcesie kolejnej odsłony „Hobbita” przesądza przede wszystkim tempo

Jeszcze 1 minuta czytania

Pierwszą część widziałem w 3D, drugi raz już sobie tego nie zrobiłem. To była dobra decyzja: bez okularów „Hobbita” ogląda się lepiej. Nagle wszystko do siebie pasuje: świat się zazębia, maszyna narracyjna wreszcie pracuje na wysokich obrotach (motorniczy nie potrzebuje dwóch kwadransów, żeby ją rozruszać), kamera panoramuje Śródziemie majestatycznie i bez nadmiernego pośpiechu. To wszystko zasługa formatu, ale o sukcesie kolejnej odsłony przesądza przede wszystkim tempo – tempo jest najważniejsze. „Hobbit: Pustkowie Smauga” jest tak dobry, jak najlepsza sekwencja z poprzedniej części, sekwencja w Górach Mglistych: desperacka i finezyjna ucieczka przed armią goblinów, zakończona zabiciem ich gargantuicznego króla, któremu zwisał pod brodą ogromny wór tłuszczu (albo torbiel).

Jackson zawsze to lubił: robić z bohaterów małe żelazne kulki i wkładać ich do flippera, a potem filmować starcie materii. Siłą tej gry nie jest to, że zaprasza do uczestnictwa, wrzuca w trójwymiarową przestrzeń. Odwrotnie: na planszę patrzy się z góry, przez co ma się wrażenie, że jest ona zwyczajnie płaska. Ale to tylko pomaga: płaskość rodzi dystans, a dystans robi śmiech, że to nie nas się rzuca i obija o różne przedmioty.

W drugiej cześć „Hobbita” Jackson przez cały czas tylko podmienia plansze, z których każda inaczej obchodzi się z bohaterami. Jedna ustawiona jest w Mrocznej Puszczy, druga – na rzece między osadą elfów a miastem ludzi o nazwie Esgaroth, trzecia – w Erebor, krasnoludzkiej twierdzy, okupowanej przez smoka. Bohaterowie wyplątują się z wielkich pajęczyn, utkanych przez wielkie pająki, przerywają jedne, wpadają w drugie, w międzyczasie robią salta i fikołki, uciekając przed żądłami złych stawonogów; próbują w beczkach przeprawić się przez rwący potok, spadają w nich z mniejszych i większych wodospadów, odbijają się od skał, zamieniają się miejscami i równolegle odpierają ofensywę orków, które atakują ich z dwóch brzegów. Jeśli zaś chodzi o Erebor, to tu kuleczka jest jedna i tą kuleczką jest Bilbo, wysłany przez krasnoludy, by ukradł smokowi arcykamień. Sceneria to morze złota, na którym leży gad. Fantastycznie rozegrana scena, w której Bilbo tonie w złocie, zapada się w szmaragdach, poślizguje na pucharach, zakłada na rękę złoty pierścień i znika, by za chwilę zsunąć go z palca, zamienić z prastarym gadem kilka słów i w końcu podebrać mu to, po co przyszedł.

Kolejnymi scenami rządzi ta sama logika: bohaterowie co chwila wpadają w wir, jakieś obce albo znane, zakryte albo całkiem jawne siły biorą ich w obroty, nabijają im dziesiątki guzów i siniaków, dzięki determinacji i chyba przede wszystkim wyobraźni krasnoludom i hobbitowi (czarodziej tym razem uczestniczy w innych, swoich przygodach) udaje się jednak za każdym razem wyjść z tarapatów. Obserwujemy więc bunt kulek przeciwko maszynie. Rozgrywa się on poza psychologią, jest czystym odruchem. Co ciekawe, nigdy nie kończy się ostatecznym zwycięstwem, kolejne wygrane bitwy są tylko odwlekaniem katastrofy. W pewnym momencie wyrywają się Bilbo dramatyczne słowa: „co my zrobiliśmy?!”, niespodziewana autorefleksja, ślad myśli, że może to on i jego koledzy są tej katastrofy przyczyną.

Irytujące są tak naprawdę tylko elfy, a szczególnie pewna dwójka, która próbuje załapać się na przygodę krasnoludów i niziołka. Im wszystko przychodzi za łatwo. Sami są jak maszyny, więc z maszyną radzą sobie bez najmniejszego problemu, nie walczą z wirem, tylko spokojnie surfują sobie po grzbietach fal. Są obcym elementem, zresztą nie było ich w książce, Jackson i jego ekipa dodali wątek – wiadomo, że musieli coś dodać, skoro z książki Tolkiena miał powstać prawie dziewięciogodzinny film. Nie mam im tego za złe.

„Hobbit: Pustkowie Smauga”,
reż. Peter Jackson.
USA 2013, w kinach od 27 grudnia 2013 
Druga seria odsłania zamysły i strategię Jacksona. Wiadomo, że dodając wątki, chce zbudować przęsła, które połączą „Hobbita” z „Władcą pierścieni” w jedną wielką opowieść. Wydaje się, że chodzi mu jednak również o coś innego – o ucieczkę, dowartościowanie dygresji. Italio Calvino w „Wykładach amerykańskich” tak o niej pisał: „Tristam Shandy nie chce się urodzić, bo nie chce umierać. Wszystkie środki, wszystkie sposoby są dobre, aby uratować się od śmierci i wyzwolić od działania czasu. Skoro linia prosta jest najkrótszą drogą spinającą dwa fatalne i nieuniknione punkty, dygresje drogę tę wydłużają; a jeśli owe dygresje będą tak złożone, splątane, pogmatwane, tak szybkie, że zdolne zatrzeć własne ślady, to kto wie, może śmierć nie zdoła nas odnaleźć, może czas zabłądzi, a my pozostaniemy w utajeniu zmiennych kryjówek”. Oczywiście nie chcę powiedzieć, że Jackson jest drugim Sterne'em: brakuje mu wyrafinowania, a jego dygresjom lekkości i polotu. Jednak ucieszony drugą częścią „Hobbita” – jego długością, rozmachem, rozwleczeniem – jestem skłonny na chwilę zapomnieć, że chodzi w tym wszystkim tylko o kumulację kapitału. I uwierzyć, że to wydłużanie drogi, rozbudowywanie fikcyjnego świata wzdłuż i wszerz jest droczeniem się ze śmiercią, zagadywaniem zbliżającego się końca. Końca tej przygody.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.