Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Człowiek typu vintage

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Czy nadmiar kultury może szkodzić? Ta historia dosięgła mnie w najbardziej stosownym momencie: zaraz po tym jak, w ramach przedświątecznych porządków uformowałem w sypialni pryzmę kartonowych pudeł objętości metra sześciennego. Ich zawartość stanowiły rzeczy uznane ostatecznie – z bólem serca, ale i ulgą – za zbędne. Wśród nich zdecydowana większość to książki, podzielone dalej na dwie kategorie: te, których żal pozbywać się za bezcen, i te, których żal wyrzucać do śmieci. Rozważałem, co dalej, jak definitywnie rozstać się z tym wątpliwym majątkiem i wtedy właśnie, niczym wigilijna pierwsza gwiazdka, czy raczej żółta lampka ostrzegawcza, pojawiła się w moim życiu historia życia pana Marka.

Pan Marek pochodzi z Kwidzyna, a ogólnopolski rozgłos zyskał kilkanaście lat temu, uprawiając zawodowo, czyli jako swoje główne zajęcie zarobkowe, występy w teleturniejach. Piętnastokrotny zwycięzca „Wielkiej gry” oprócz niekwestionowanej erudycji posiadał wszakże również pewną dokuczliwą słabość. Mianowicie to, co wygrał, wydawał na płyty i książki, a większość czasu poświęcał na porządkowanie i upychanie kolejnych dziesiątek i setek tomów na domowych regałach. Pan Marek, ostrzyżony na szlachcica, rocznik 1964, jednym słowem – vintage. Człowiek typu vintage. Choć nie z wolnego wyboru, raczej za sprawą bezwzględnych sił kulturowego i technologicznego postępu zesłany na peryferia społecznej funkcjonalności. A mimo to postrzegany wciąż jako swoista atrakcja – na dwie kolumny w magazynie świątecznym „Gazety Wyborczej”.

Kto to właściwie wymyślił, że książki mają szczególną wartość, że książek – jak chleba – się nie wyrzuca? W jednym z ostatnich odcinków telewizyjnego przerywnika kulturalnego „Sztuka czytania. Pokaż książki” Paweł Dunin-Wąsowicz, pisarz i wydawca, przyłapany we wnętrzu swego zarośniętego książkami M-3, bezradnie rozkłada ręce: „To nie jest mój własny pogląd, że książka jest ważna, to jest coś, z czym wyrosłem... Dla mnie książki były jak dla innych jajka, ser...”. Również pan Marek z Kwidzyna wskazuje na zgubny wpływ rodziców: „Oboje byli polonistami”. Ale, jak wiadomo, za każdą małą polityką stoi wielka polityka. Być może nasze pokolenie jest pierwszym i ostatnim tak sktutecznie, bo bezrefleksyjnie skażonym słabością do książek. W coraz bardziej odległych czasach PRL-u książka, niekoniecznie literatura, ale właśnie książka jako przedmiot, była jednym z podstawowych towarów. „Książki są najlepszym przyjacielem człowieka” – do znudzenia powtarzany slogan siał spustoszenie. Zaś z niedoboru innych atrakcji i ograniczonych możliwości lokaty kapitału książka zyskiwała również szczególną wartość materialną.

My ludzie vintage wciąż żyjemy w tym śnie, ale choćby krótka wizyta na allegro – największej i najlepiej zaopatrzonej obecnie polskiej księgarni – wystarczy, by zrozumieć dobitnie sens teorii rzeczywistości równoległych. Tu stare książki są – jak w sklepie z ubraniami – tańsze niż nowe. PRL-owskie wydania XX-wiecznych polskich klasyków kosztują po parę złotych, a niegdysiejsze pozycje kultowe i bestsellery, królujące na bazarach i w sprzedaży stolikowej, więdną wywieszone z natrętną adnotacją „Kup teraz!”. Szok? Mała apokalipsa? Tak, w zestawie z „Kompleksem polskim” za jedyne 9,90 pln.

Można też powiedzieć, że wreszcie rzeczy przybrały właściwą sobie miarę – drukowane w dziesiątkach tysięcy nakładu książki naukowe i ambitna literatura – to się nie mogło udać. W zeszłym roku warszawska Fundacja Archeologia Fotografii opublikowała misternie przygotowaną reedycję albumu fotograficznego Zofii Rydet „Mały człowiek”. Książka ta została opublikowana przez wydawnictwo Arkady w 1965 roku w nakładzie 8750 egzemplarzy. Wydanie współczesne – będące próbą przypomnienia i reewaluacji tej świetnej publikacji – wydrukowano w ilości 1200 sztuk. Nie wątpię, że za jakiś czas współcześnie wydawane książki będą na rynku antykwarycznym znacznie droższe i trudniej dostępne niż te z czasów PRL.

Drobiazg to w obliczu prawdziwych, ludzkich dramatów. „W dzisiejszym życiu to właściwie żadna wiedza nie wydaje się przydatna. Mam wrażenie, że z dnia na dzień przydatność wiedzy w świecie zanika” – konstatował cierpko pan Marek już dziesięć lat temu, po niespodziewanej porażce w kolejnej „Wielkiej grze” i wobec nowych teleturniejów nastawionych raczej na show niż eksperckie pojedynki. Od TVN dostał zakaz udziału w „Miliarderach”. A w domu, między piętrzącymi się po sufit półkami z książkami, trójka dzieci i żona z wyczekującym spojrzeniem. Bo niestety, vintage nie idzie na ogół w parze z gender. A przecież każdy marzy o wolności. Może właśnie dlatego – choć oficjalnie z troski o książki – rok temu pan Marek postanowił pozbyć się całego misternie kompletowanego księgozbioru (ze złotych myśli kompulsywnego zbieracza: „Im więcej posiada się książek, tym więcej ich się nie ma”).

Ponad sześć tysięcy tomów w stu kartonach powędrowało do biblioteki miejskiej w rodzinnym Kwidzynie. Ten hojny dar natrafił jednak na pewną techniczną trudność. Otóż kwidzyńska biblioteka nie ma mocy przerobowych, pozwalajacych na szybkie skatalogowanie i wprowadzenie tylu tomów do księgozbioru. I tu następuje pierwsza, zaskakująca i przejmująca puenta: w obliczu niecodziennego daru biblioteka zatrudniła pana Marka na etacie młodszego bibliotekarza w celu opracowania i skatalogowania własnego księgozbioru. Jakże logiczny jest koniec tej historii – czyż znajdzie się lepsze niż biblioteka schronienie dla człowieka vintage, specjalisty od akumulacji niepotrzebnej wiedzy? Na naszych oczach wykuwa się nowa formuła muzeum, które gromadzi już nie tylko niepotrzebe nikomu rzeczy, ale również – lekko niepotrzebnych społeczeństwu ludzi.

To oczywiście nieprawda, bo człowiek vintage jest czymś więcej niż zapomnianym eksponatem. Przeciwnie, to okaz, który sprawdza się na zasadzie resentymentu, fascynuje jako gatunek bezpiecznie egzotyczny, w sam raz na bohatera prasowego wywiadu, krótkiego dokumentu czy też komiksu Macieja Sieńczyka. Człowiek vintage, nie do końca zdolny do zmagań ze współczesnym światem, dziwnie ostrzyżony, lub wręcz nieuczesany, coś gdzieś notujący, cytujący nieustannie z pamięci, znaczy z głowy, zamiast normalnie: guglować, linkować, szerować. Efektywny inaczej, ręce kleją mu się do papierów, zbiera obsesyjnie stare książki czy gazety, i nie wyobraża sobie, że można, ot tak, pozbyć się tego wszystkiego, chociaż rozumie, że nie jest to już być może do niczego potrzebne.

Tu więc puenta druga, zapewne nie ostatnia. „Biblioteka będzie przenosić się do budynku dworca – mówi pan Marek – jest plan, by moja kolekcja została zaaranżowana na podobieństwo gabinetu inteligenta z okresu przełomu lat 80. i 90. To był ostatni moment, gdy ludzie zbierali książki w tak histeryczny, wyczynowy sposób”. Jeśli jest jakiekolwiek wydarzenie muzealne, na które niecierpliwie czekam w nadchodzącym roku, i jeśli gdzieś powstaje pomnik życia wywiedzionego na manowce – to tylko w Kwidzynie. W Kwidzynie, na neogotyckim dworcu w typie vintage, na który dojeżdżają już tylko książki.