Taka piękna żenada
rys. Muxxi / Flickr CC

Taka piękna żenada

Emil Macherzyński

W 1969 roku The Shaggs nagrały prawdopodobnie najdziwniejszą płytę w historii, arcydzieło muzyki naiwnej, „Philosophy of the World”. Po 44 latach z solowym albumem wróciła „liderka” formacji Dorothy „Dot” Wiggin. Z tej okazji przyglądamy się zjawisku outsider music

Jeszcze 4 minuty czytania

Outsider music to muzyka tworzona przez ludzi obdarzonych znacznie większą wyobraźnią niż talentem. Jej odbiór ma coś z fascynacji, którą odczuwa publiczność cyrkowych freak shows. Z jednej strony mamy ludzi ślepo wierzących w swoje umiejętności, chcących zostać gwiazdami popu czy rocka, z drugiej – zaprzeczenie norm harmonicznych, rytmicznych i kompozytorskich. Choć spora część nagrań wyłamuje się z jakichkolwiek znanych muzycznych ram, outsider music nie jest eksperymentalna z natury. Jej oryginalność wynika raczej z nieświadomości twórców co do ich własnych technicznych niedociągnięć. Rozkwit outsider music przypada na lata 70., co miało związek z rozwojem kultury kolekcjonerskiej i dostępności prymitywnego sprzętu nagraniowego. Muzyka outsiderska ogranicza się niemal wyłącznie do USA.

 

Piosenki o chłopaku, rodzicach i kocie

 

Jesienią 2013 roku świat obiegła wiadomość, że wokalistka i gitarzystka The Shaggs, Dorothy „Dot” Wiggin, wydaje pierwszą od 44 lat płytę, „Ready! Get! Go!”. Założony przez trzy nastoletnie siostry Wiggin zespół z New Hampshire w Stanach to flagowy przedstawiciel outsider music. W 1969 roku The Shaggs nagrały swój debiut, „Philosophy of The World”, ale był to, jak się okazało, jedyny album w ich „karierze”.

 

The Shaggs prawdopodobnie miały w założeniu brzmieć jak niezwykle popularny w połowie lat 60. amerykański girlsband The Shangri-Las. Nie tylko jednak nie umiały, ale nawet za bardzo nie chciały grać. Do nagrania płyty doszło w przedziwnych okolicznościach. Ich ojciec, Austin Wiggin, po prostu uwierzył wróżce, która najpierw przewidziała śmierć jego żony, a potem przepowiedziała, że jego córki będą sławne. Kupił więc córom instrumenty i kazał grać, finansując też sesje nagraniowe i wydanie „Philosophy Of The World”, prześlicznej płyty pełnej słodkich piosenek o problemach z chłopakiem („Sweet Thing”), rodzicach („Who Are Parents?”) czy kocie Foot Foot („My Pal Foot Foot”).

 

Przepowiednia wróżki się spełniła. Sam papa jednak nie doczekał już tego rozgłosu, umierając, zanim kolekcjonerzy upomnieli się o dorobek panien Wiggin.

 

Studio nagraniowe w twoim domu

 

Outsider music łamie harmoniczne, rytmiczne, kompozytorskie i tekstowe schematy, choć nie jest to wcale celem przedstawicieli tego gatunku. Wyśpiewująca swoje serce na cześć Kanady i USA BJ Snowden raczej nie celowała w łamanie barier pomiędzy skalami, tylko chciała zabrzmieć jak Maria Callas.

 

Tajemniczy Y. Bhekhirst (zostawił swoją kasetę w sklepie w Nowym Jorku i zniknął na zawsze, niczego nigdy nie wyjaśniając) swoje chwytliwe melodie ubrał w kompletny bałagan raczej nie ze znużenia starym dobrym metrum 4/4. Po prostu zupełnie nie miał wyczucia rytmu. Mingering Mike wprawdzie całkiem świadomie wykonywał swój soul funk a cappella, ale wynikało to bardziej z biedy uniemożliwiającej kupienie instrumentów, niż z chęci przełamywania barier stylistycznych. 

 

Zjawisku outsider music sprzyjała rosnąca popularność mobilnych sprzętów nagraniowych, sprawiających, że każdy pokój na świecie mógł być studiem. Za cenę jednego dnia w podrzędnym studiu można było kupić prosty rejestrator, który może nie brzmiał jak to, co słychać w radiu – ale pozwalał na zapisanie swoich pomysłów. Z czasem magnetofony kasetowe i szpulowe z możliwością rejestracji dźwięku stały się standardem wyposażenia każdego domu.

 

Otwartość rynku na prywatne wydania płyt w ograniczonym nakładzie szybko sprawiła, że każdy mógł pokazać się światu. Prywatnych firm nie interesowało, co u nich tłoczysz. Nie obchodziło do tego stopnia, że John Trubee – znany popularyzator wszystkiego, co najdziwniejsze – wydał w połowie lat 80. utwór „Blind Man's Penis”, o przyrodzeniu Steviego Wondera, w firmie specjalizującej się w pisaniu i nagrywaniu utworów pod teksty nadesłane przez klientów. I to za jedyne 75 dolarów. Gorzej było z popytem – większość tego typu płyt zalegała całymi latami w sklepach, czekając, aż jakiś bardziej wpływowy kolekcjoner odkryje je dla świata.

 

Kolekcjonerzy często interesowali się domowymi nagraniami z pobudek nie do końca muzycznych – Irwin Chusid, największy promotor zjawiska i samozwańczy autor terminu outsider music, otwarcie nie lubił wielu z zespołów, którym pomógł w wypłynięciu na szersze wody. W książce „Songs In The Key Of Z: The Curious World Of Outsider Music” swoje największe odkrycie, Jandka, porównał do The Beatles odartych z talentu, umiejętności, warsztatu i piosenek. A muzyka stojącego za projektem do niebezpiecznego psychopaty.

 

 
Coś nie do końca muzycznego”

Znacznie łaskawsi dla swoich odkryć byli inni muzycy. Słynny ekscentryk Frank Zappa nazwał The Shaggs lepszym zespołem od The Beatles. Ponadto po zainteresowaniu się Cpt. Beefheartem (poruszającym się po obrzeżach tego typu muzyki ze swoją dziwaczną mieszanką teatralności, free jazzu i rhytm and bluesa), starał się sprzedać światu Larry'ego „Wildmana” Fischera, psychicznie chorego muzyka, snującego się po ulicach Los Angeles i wyśpiewującego swoje pieśni. Wyprodukowany przez Zappę album „An Evening With Wild Man Fischer” miał na okładce informację, że jest to „coś nie do końca muzycznego”. Niestety muzyka nie chwyciła, a związek obu panów zakończył się, kiedy Larry rzucił słoikiem w córkę Zappy, Moon Unit, chybiając o centymetry. Dla Franka to było zdecydowanie za dużo i zerwał kontakty z Fischerem.

 

Fischera uważa się zresztą za ojca chrzestnego muzyki outsiderskiej. Wcześniejsze tego typu rzeczy były po prostu ciekawostkami, robionymi przez dziwaków. Takich jak choćby mitomanka Lucia Pamela, której wielką pianistyczną karierę miał przepowiedzieć sam Ignacy Paderewski. Zbyt wielki talent miał też być powodem wyrzucenia jej ze szkół muzycznych. Była za dobra. Pamela pod koniec lat 60. wyprodukowała album o wyimaginowanej podróży na Księżyc – rzadki przypadek intergalaktycznego ujęcia wodewilu.

 

Podobnie kosmiczny był Joe Meek, słynny producent, który nie grał na niczym, co nie powstrzymało go przed nagrywaniem nowatorskiej muzyki i ustrzeleniem zapomnianego przeboju z piosenką „Telstar”. Jego konceptualny album „I Hear a New World” z kosmicznymi efektami i wokalami przetworzonymi w stylu bajki „Alvin i wiewiórki” brzmi obecnie dosyć naiwnie, ale kiedy spojrzymy na datę produkcji, czyli 1959 rok, trudno nie docenić odwagi i wizjonerstwa. Dekady później taka mieszanka space age popu i psychodelii będzie punktem odniesienia dla artystów podbijających blogi i serwisy muzyczne. Wtedy jednak świat nie był na nią gotowy. Pełna wersja albumu Joe Meeka ukazała się dopiero w latach 90.

 

Galeria osobliwości

 

Większość artystów z nurtu outsider music ma za sobą ciekawe historie. Skip Spence, wcześniej filar psychodelicznych Moby Grape i Jefferson Airplane, skończył pod koniec lat 60. w szpitalu psychiatrycznym po zdiagnozowaniu schizofrenii podsycanej nadużywaniem LSD. Zapewne dlatego zyskał miano kanadyjskiego Syda Barretta. Spence pewnego dnia wsiadł na motocykl i pojechał ubrany jedynie w piżamę do studia nagraniowego, by stworzyć swój jedyny album, „OAR”. Dziwną, psychodeliczo-folkową płytę, pokazująca zarówno wielki talent, jak i wielki problem z postrzeganiem rzeczywistości. Krążek pełen jest niepokojących piosenek m.in. o małych dzieciach.

 

Nie mniej ciekawy i znacznie ważniejszy dla nurtu jest chociażby muzyk z Teksasu Daniel Johnston – również psychicznie niestabilny. Przez większą część lat 80. nagrywał on swoje przebojowe i naiwne piosenki w garażu brata przy użyciu zabawkowych organków i magnetofonu. Dystrybuował je potem na samodzielnie przegrywanych kasetach 80. Z czasem został nawet maskotką wczesnego MTV, ale wsiąknął w środowisko muzyków i wszechobecne narkotyki, co znacznie uaktywniło jego depresję dwubiegunową. W ataku paranoi zaatakował znajomego metalowa rurką. Dostał też ataku paniki w samolocie sterowanym przez jego ojca i obaj ledwo uszli z życiem przy awaryjnym lądowaniu.

 

Nie zawsze jednak twórca outsider music jest synonimem osoby chorej psychicznie. Gary Wilson, który łączy w swojej muzyce przebojowy lounge funk i atonalność nowej muzyki poważnej, to po prostu indywidualność wyprzedzająca swój czas o wiele dekad (dzisiaj byłby prawdopodobnie większy od Ariela Pinka, w 1977 był po prostu nieznośnym dziwakiem z Nowego Jorku). Choć i jego historia jest dosyć interesująca. W wieku 13 lat ugościł go w swoim domu sam John Cage, odpowiadając w ten sposób na list młodego zapaleńca nowej muzyki poważnej.


Innym przedstawicielem estetyki jest sam R. Stevie Moore – ojciec chrzestny homerecordingu. Bardzo dobry muzyk, świetny songwriter, niejako na własne życzenie wypchnął się poza muzyczny margines – głównie za sprawą swojej płodności. Wydał dosłownie setki płyt, zazwyczaj w ograniczonych nakładach.

 

Bobb Trimble, psychodelik z Massachusetts, nie był aż tak płodny. Ale jego albumy z wczesnych lat 80. mogą mierzyć się z najlepszymi z lat 60. Niestety, zespoły tworzył głównie z dzieciakami z podstawówki, ich karierę zaprzepaścił więc opór zmartwionych rodziców.

 

Na tym tle najciekawiej wypada tajemniczy Teksańczyk Jandek. Głównie dlatego, że choć płyt wydał setki, nie chce powiedzieć o sobie nic. Odkąd pojawił się znikąd ze swoją oficyną Corwood Industries i regularnie od 1978 roku wydaje po kilka płyt rocznie, a jego muzyka rozciąga się od atonalnego folku po ambient i noise rock – nie komunikuje się ze światem praktycznie w ogóle. Zero oficjalnych zdjęć, informacji o muzykach czy nawet wywiadów lub prasówek. Wszystko, co chcesz wiedzieć o Jandku, musisz wywnioskować sam, słuchając jego płyt, pełnych tekstów zarówno pięknych, jak i surrealistycznych. Jak stwierdził sam artysta, „tak jest lepiej”. A przynajmniej było do tej pory – w lutowym wydaniu „The Wire” ma się ukazać obszerny, pierwszy prasowy wywiad w karierze muzyka.

 

Dzisiejsi dziwacy wizjonerami jutra

 

Za moment dostrzeżenia outsider music przez szerszą publiczność można uznać boom alternatywy lat 90. To wtedy do głosu dochodzili muzycy, którzy z dumą prezentowali swoje muzyczne odkrycia. Kurt Cobain wszem i wobec oznajmiał swoją miłość do The Shaggs, nosił koszulki z Danielem Johnstonem i twierdził, że fani Jandka są pretensjonalni – choć samego muzyka za takiego już nie uważał. Inna gwiazda alternatywnego rocka, Beck, wspomina Gary'ego Wilsona w swoim pomniejszym przeboju „Where It's At”, a wpływowe Stereolab wystawiło ładną laurkę Lucii Pameli na swoim albumie „Mars Audiac Quintet”.

 

Na outsiderów często powoływała się, głównie ustami współwłaściciela Bruce'a Pavitta, wytwórnia Sub Pop. Szczytowym zejściem się muzyki z zewnątrz z mainstreamem był kontrakt Daniela Johnstona z wytwórnią Atlantic, dzięki czemu powstał wydany w 1994 roku album „Fun”. Jednak niestabilność mentalna Johnstona (odmówił wytwórni Elektra, ponieważ ich podopieczni z Metalliki byli według niego wyznawcami Szatana) i powolny schyłek mody na dziwactwa sprawiły, że album sprzedał się bardzo słabo i szybko zakończył flirt mainstreamu z tego typu artystami.

 

Ludzi ciągnie do tej muzyki prawdopodobnie jej dziecięca niemalże szczerość. Jej twórcy robią, co mogą, by pokazać, że potrafią przekazać swoją wizję artystyczną, choć zazwyczaj jednak tego nie potrafią. Jest w niej coś w rodzaju naturalnego piękna, nieskażonego panującymi modami. Serce na dłoni, zero udawania. Dzisiejsi dziwacy to już jednak wizjonerzy, wyznaczający nowe trendy. Nagrywający w sypialniach na rachitycznym sprzęcie Ariel Pink, John Maus czy Animal Collective doczekali się w końcu statusu ważnych muzyków.

 

W XXI wieku zainteresowanie typowo outsiderską muzyką zaczęło zanikać. Uwaga etnomuzykologów przeniosło się na muzykę z egzotycznych części globu – przykładem jest choćby blog i wytwórnia Awesome Tapes From Africa. Sporadycznie zdarzają się perełki, takie jak płyta Farry Abraham, gwiazdki programu MTV o nastoletnich mamach. Abraham wydała w 2012 roku album „My Teenage Dream Ended”, gdzie na tle łupiących elektropodkładów wyśpiewuje historię swojej ciąży przetworzonym komputerowo głosem. Rezultat jest w równym stopniu kuriozalny, co frapujący i wciągający. W ostatniej dekadzie mieliśmy też sporo powrotów klasyków outsider music. Gustujący w jazzującym funku Gary Wilson wrócił w nowym milenium na scenę po dekadach absencji (pracował w tym czasie w kinie dla dorosłych) i rozpędził się na tyle, że zaczął regularnie nagrywać płyty dla Stones Throw (wytwórni kojarzącej się z alternatywnym hip-hopem). Danielowi Johnstonowi hołd składali Tom Waits, Beck czy The Flaming Lips, a on sam zafundował kilka premierowych płyt – w tym jedną wyprodukowaną przez Marka Linkousa ze Sparklehorse. Jego muzyka pojawiła się ostatnio choćby w serialu „Girls”. Jandek z nawiedzonego, nieuchwytnego człowieka zagadki zamienił się w tuza eksperymentu – regularnie dzielącego scenę z artystami z takich zespołów jak Sonic Youth, Heatmiser czy HEALTH, i to jako lider, a nie stojąca z boku ciekawostka. Choć nadal, konsekwentnie, nie mówi nic. Zresztą na scenie oficjalnie nie gra Jandek, tylko „reprezentant Corwood”.

 

Powrót gitarzystki i wokalistki The Shaggs „Dot” Wiggin raczej nie wzbudził wielkiego zainteresowania. Płyta, choć czarująca, nie ma już tej świeżości i mocy rażenia co nieopierzone, łamiące muzyczne konwenanse The Shaggs. Często mówi się, że tylko debiut Jandka jest jego jedyną prawdziwą płytą (na koncie ma kilkadziesiąt albumów). Każda kolejna powstawała już w świecie, który miał co do niego jakieś oczekiwania. Jandek o nich wiedział i starał się im sprostać. Tak jest chyba z każdym artystą związanym z tym nieformalnym nurtem. Rzadko kiedy po odkryciu przez świat udaje im się zachować niewinność.

 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.