Krzyżyk z czaszką
fot. Andrzej Wencel / Teatr Narodowy

Krzyżyk z czaszką

Joanna Wichowska

W „Lodzie” Bogomołowa programowo antypsychologiczny ton opowieści mógł unaocznić przewrotność powieści Sorokina, niestety – efekt jest dokładnie przeciwny

Jeszcze 2 minuty czytania

Najsłynniejsza powieść Wladimira Sorokina nie jest przyjemną lekturą. Historyczne science-fiction wikła czytelnika w sieć paradoksów, z których trudno się wyplątać bezkarnie. Sekta Świetlistych, którzy chcą przywrócić światu pierwotną czystość jest w gruncie rzeczy międzynarodówką blondwłosych i niebieskookich übermenschów, którzy dzielą ludzkość na wtajemniczonych żywych i „maszyny z mięsa”. Wyzwolenie od śmierci za życia odbywa się poprzez akt okrucieństwa: łamanie żeber lodowym młotem. Quasi-mistyczne, quasi-humanistyczne doświadczenie „przebudzenia serca” jest zarezerwowane tylko dla wybranych: nie niesie ze sobą współodczuwania z resztą ludzkości, utrwala za to hierarchię i wykluczenie. A jednocześnie ta wspólnota nadludzi jest na wskroś demokratyczna: braćmi i siostrami mogą być tutaj generał i wytatuowany kryminalista, cyniczny biznesmen i dziecko. Wzniosła z pozoru misja niebieskookich okupiona jest śmiercią tysięcy tych, których serce pozostaje bezgłośne: więźniów hitlerowskich obozów i stalinowskich łagrów. Świetliści mogą ich zabijać bezkarnie i na masową skalę, należą bowiem do elit reżimowej władzy, ale z rąk tej samej władzy również giną. Alternatywna historia XX-wiecznych totalitaryzmów jest u Sorokina niebezpiecznie pociągająca, a oferta usprawiedliwienia ich zbrodni brzmi aż za bardzo przekonująco. Zastawione przez pisarza pułapki są tym bardziej perfidne, że w jego „Lodzie” nie da się łatwo oddzielić tonu serio od ironii, parodii od patosu.

Wladimir Sorokin „Lód”,
reż. Konstantin Bogomołow
.
Teatr Narodowy w Warszawie,
premiera 25 stycznia 2014
„Lód” przyciąga reżyserów o bardzo różnym teatralnym smaku. Bywalcy Krakowskich Reminiscencji Teatralnych do tej pory wspominają spektakl Alvisa Hermanisa pokazywany na festiwalu przed ośmiu laty – jego „Lód” nosił podtytuł „Wspólne czytanie książki z pomocą wyobraźni w Rydze” i był przewrotnym, autoreferencyjnym testem na uwodzicielską moc pozornie szlachetnych, a w rzeczywistości śmiercionośnych ideologii. Widzowie śledzili fabułę, trzymając w rękach albumy z komiksowo zestawionymi zdjęciami, również archiwalnymi, a aktorzy czytali fragmenty powieści, ilustrując je prostymi scenami. Stopniowo ta zabawa w odgrywanie kolejnych skeczy zamieniała się w niebezpieczną ekstazę tłumu gotowego mordować w imię idei. Za tę metamorfozę byli odpowiedzialni zarówno jej świadkowie, jak i protagoniści – i jedni, i drudzy tracili niewinność. Z kolei w węgierskiej wersji „Lodu”, którą kilka lat temu na toruńskim Kontakcie pokazał Kornél Mundruczó, hiperrealistyczne sceny przemocy kontrapunktowane jawnym łamaniem scenicznej iluzji wrzucały widzów w sam środek piekła zdegradowanej wspólnoty i zafałszowanej spiskowymi teoriami historii. 

Przedstawienie Konstantina Bogomołowa nie wymaga od widzów niczego, oprócz cierpliwego ucha i zdolności kojarzenia najprostszych znaków. Unikając zarówno metaforyzacji, jak i dosłowności, reżyser ogranicza do niezbędnego minimum inscenizacyjne i aktorskie środki, i skupia się na posłusznym, zdystansowanym, ostentacyjnie umownym relacjonowaniu kolejnych wątków powieści Sorokina. Aktorzy wymieniają się rolami i zamiast rozmawiać – mechanicznie cytują dialogi albo śledzą fragmenty powieści wyświetlane na ekranie. W tle brzęczy nieustająco kilka tych samych muzycznych fraz. Bohaterowie polegują na brzydkich fotelach-kanapach, nad którymi góruje drewniany krzyż zwieńczony czaszką (scenografia Larisy Łomakiny). Jest tu jeszcze kilka trumien, powkładanych jedna w drugą jak matrioszki: służą czasem za ławkę albo – postawione pionowo – za pulpit mówcy. Pojawiają się nawet na chwilę zawieszone na linkach, otwarte, puste, ustrojone girlandami światełek lodówki, najwyraźniej w funkcji kapliczek – jako ilustracja pompatycznie-martyrologicznego monologu, w którym Warwawa (Danuta Stenka) wspomina pobyt w stalinowskim areszcie (izolatce-zamrażarce). Podstawowy układ współrzędnych jest jasny: chrześcijaństwo i Rosja, historia i śmierć.

fot. Andrzej Wencel / Teatr Narodowy

Wszystkie te inscenizacyjne pomysły, cały ten programowo antypsychologiczny ton opowieści mogłyby tym wyraźniej unaocznić przewrotność książkowego „Lodu”, niestety – efekt jest dokładnie przeciwny. Bezczelnie niepoprawna politycznie, myląca tropy, dotkliwa powieść o perwersyjnych mechanizmach historii i diabolicznej logice totalitaryzmów staje się w rękach Bogomołowa płaskim reliefem. Przedstawienie unieważnia wszystkie jątrzące, niebezpieczne paradoksy prozy Sorokina, sprowadzając je do mało odkrywczego, grzecznie uniwersalnego, a zatem uchylającego się od jakiejkolwiek odpowiedzialności przekazu: śmierć jest horyzontem wszystkich ludzkich wysiłków, historia budowana jest zawsze na trupach, pojedyncze biografie są zaledwie pokarmem wielkich utopijnych, zbrodniczo-sekciarskich systemów, a te z kolei nie umierają nigdy – ziarno kolejnego kryje się w poprzednim. Trumna-matrioszka jako figura historii? Zbrodnia jako incydent pozbawiony znaczenia wobec wielkiej, uniwersalnej tajemnicy śmierci? Pachnie to nie całkiem świeżo.

Podążając za tekstem, Bogomołow przestaje słyszeć jego dwuznaczny ton. Patosu epickich monologów wygłaszanych przez kapłanów nowej wiary nie łagodzi żadna ironia. Jest nawet gorzej: portretując swoich bohaterów jako pozbawione woli, refleksji i emocji „maszyny z mięsa”, kopulujące, pochłaniające narkotyki i zarabiające pieniądze automaty, reżyser bierze stronę członków sekty, którzy stawiają ludzkiemu plemieniu jednoznaczną diagnozę: „Rodzą się martwi, żenią się z martwymi, rodzą martwych, umierają; ich martwe dzieci rodzą nowe trupy – i tak z pokolenia na pokolenie”. Wysoce ryzykowna jest tego rodzaju interpretacyjna stronniczość.

fot. Andrzej Wencel / Teatr Narodowy

Próby rozbicia zmartwiałej teatralnej struktury również się nie udają. Więcej, okazują się niestety pozorowane. Z chwilą, gdy na scenę wkracza w całej swojej urodzie i wdzięku Danuta Stenka (a jest to prawdziwie XIX-wieczne entrée) – posłusznie i według wszelkich zasad savoir vivre’u obsadzona przede wszystkim w roli gwiazdy, a potem dopiero Warwary – wracamy do starych dobrych teatralnych obyczajów i starych dobrych hierarchii. I zostaniemy w tym dobrze wymoszczonym legowisku już do końca. Na nic sprytny formalizm. Na nic anty-stanisławska rebelia. Na nic niebezpiecznie sugestywne szaleństwo słów Sorokina. Całe ryzyko, które – przy wszystkich zastrzeżeniach – zostało w tym spektaklu podjęte, prowadzi nas zaledwie do napisów końcowych, w których znowu, po raz setny, tym razem czarno na białym, poucza się nas na temat śmierci, która kończy wszystko.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.