Dryfowanie
Mariusz Grzebalski / fot. Maciej Fiszer

Dryfowanie

Marek Olszewski

Grzebalskiemu nie chodzi o prostoduszną gloryfikację „tego, co dawniej” – przeszłość to równoległa scena wydarzeń, poeta obiera na nią kurs interesownie, by zyskać dystans do „tu i teraz”

Jeszcze 2 minuty czytania

Niech nikogo nie zmyli przewrócony do góry nogami (i skrzydłami) ptaszek z okładki nowego tomiku Mariusza Grzebalskiego – to bynajmniej nie zapowiedź poezji niewysokich lotów, ale widomy znak tytułowych „innych okoliczności”. Jakich konkretnie? Jeśli żywe stworzenie pokazuje się w pozycji wertykalnie odwrotnej, wiadomo, że chodzi albo o zgon, albo o zrewolucjonizowanie przyjętej dotychczas perspektywy. Cokolwiek by o Grzebalskim powiedzieć, śmierci w jego dawniejszych wierszach z pewnością nie brakuje, z kolei liryczny temperament nie bardzo przysposabia go do roli wywrotowca. Bliżej mu do programowej zwyczajności, hołubiącej minimalizm klasycznej proporcji oraz poetyki wizualnego ukłucia (ostatnio jakby w odwrocie), zmieszanej z predylekcją do niezobowiązującej refleksji, której nie da się łatwo zamknąć w ramach puenty czy wyraźnej konkluzji. Jeśli więc w ogóle można w kontekście nowej książki poety mówić o rewolucji, to raczej wewnętrznej, dla której niezgorszym środowiskiem jest puste mieszkanie tuż przed świtem oraz cichy szmer wyobraźni. W podobnych warunkach może się przecież wiele wydarzyć, o czym zapewnia poetycka samodyscyplina. Proszę bardzo: „myśl o drzewach – / zielonym śniegu / dla oczu” („Na brzegu zimy”).

Mariusz Grzebalski, „W innych okolicznościach”.
Wydawnictwo EMG, 48 stron,
w księgarniach od stycznia 2014
Tam, gdzie rymują się obrazy – jak choćby w intrygującym wierszu „Fakty po raz pierwszy, fakty po raz drugi”, w którym samotne czterdziestolatki przed kasami kina przechodzą asocjacyjnie w „podstarzałe mewki”, pracujące pod kuratelą wciąż tych samych alfonsów – trudno o przyłapanie podmiotu, dotarcie do oka, które patrzy. Niewyraźne, zatarte „ja” w poezji Grzebalskiego domaga się prześwietlenia, tak jak to dzieje się w przypadku analogowej fotografii, która do czasu wywołania ze światłoczułego filmu jest wyłącznie nośnikiem, a więc obietnicą obrazu.

Naturalną sytuacją dla tak pomyślanego, zanikającego „ja” jest dryfowanie, polegające na poddaniu się swobodnemu przepływowi fal, które bez początku i końca prowadzą w nieznane („Więc morze, morze, każdego dnia” – wybrzmiewała końcowa fraza z wiersza „Morze”, zamieszczonego w debiutanckim, wydanym w 1994 roku tomiku „Negatyw”). To otwarcie czy rozszczelnienie „osoby”, która w natłoku słów i detali niczym plama barwna traci kontury i granice, stając się immanentną częścią obrazu świata, jest jednocześnie najlepszym komentarzem do płynnej natury samej rzeczywistości.

Mam wrażenie, że w nowych utworach poeta pyta jednak o możliwość wyodrębnienia „ja”, rozglądając się za jakimś punktem odniesienia, niczym za kotwicą, która pozwoliłaby zatrzymać się i poczekać na flautę. W tym celu wypróbowuje „inne”, a więc wyprowadzone z innej czasoprzestrzeni, „okoliczności”, na które składa się klasyczny skądinąd zestaw przeszłości wspartej subiektywną pracą pamięci. Stąd też elegijny, a czasem po prostu treniczny charakter wielu wierszy.

Mogłoby się wydawać, że efektem tych starań będzie podszyta nostalgią laurka, wystawiona „utraconemu czasowi”, ale nic z tych rzeczy. Po pierwsze, przeszłości nie traktuje się tutaj jako rezerwuaru ckliwych wspomnień, które ładnie wkomponowują się w wiązankę tekstów. Minione skrywa również swoje ciemne, nierzadko bolesne strony, o których lepiej byłoby może zapomnieć: nienawiść („To prawda”), wstyd („Z głowy”), zdradę („Na temat”). Po drugie, u Grzebalskiego nie chodzi o prostoduszną gloryfikację „tego, co dawniej” (nawet jeśli takie sugestie autor „Słynnych i świetnych” kiedyś już podsuwał) – przeszłość to osobna, równoległa scena wydarzeń, na którą poeta obiera kurs interesownie, by zyskać dystans wobec „tu i teraz” i zobaczyć wyraźniej linię horyzontu aktualności. Czasy istnieją obok siebie, zatem płynący łódką bohater może powiedzieć: „Patrzę na brzeg, / przypominam jak było, / mówię jak jest” („Łódka”).

Gra toczy się ciągle wokół ustanowienia „ja”, dlatego o wartości tego, co było, świadczą teraźniejsze, prawdziwe i dostrzegalne emocje powołujące do życia „osobę”. Nie ma znaczenia, czy bohater wysyła jaźń na ekspedycję do konkretnego miejsca, zapamiętanego z młodości, jak na przykład boisko („Prawy obrońca”) czy do abstrakcyjnej przestrzeni snu („Wiersz dla ojca”), ważne, że pierwsze budzi w nim empatię, drugie zaś – szczęście. To jakby przypadkowe, najzupełniej spontaniczne dowody istnienia, które wiersze przechwytują, choć trudno byłoby nadać im metkę liryki wyznania. Ars poetica Grzebalskiego polega więc na zapisywaniu z pozornym brakiem atencji ludzkich sytuacji, obrazków i refleksji, które nie są niczym innym jak emanacjami świadomości. W nich właśnie, w przepływie między wersami, punktami widzenia oraz czasoprzestrzeniami rozproszone jest dryfujące „ja”.

To odbywa się prosto
bardzo prosto.
Powiedziałbym (bez urazy)
po ludzku. 

Kładziesz się spać,
ale zamiast, jak człowiek,
zgasić lampkę,
przez chwilę czytasz,
potem sięgasz po notes
leżący na stole,
jeden z tych,
które od jakiegoś czasu
przysyła ci twój
(cokolwiek to znaczy)
najbardziej ludzki z banków,
i notujesz,
wszystkie jak lecą,
subtelności twojego ja,
którym właśnie teraz
zebrało się na ujście. 

W ten sposób
powstają wiersze,
jak ten, odległe od zamiaru,
który im na początku towarzyszył. 

O ile zamiar i początek
mają tu coś do rzeczy.

Dwa ostatnie wersy są dyskretnym opowiedzeniem się po stronie poezji nieufnej wobec konceptu, markującego gnostycką nieledwie wiedzę na temat natury wszechrzeczy. Rzeczywistość w dalszym ciągu przypomina falujące morze, pełne pytajników, na którym najpewniejszym i zarazem najbardziej realnym, ontologicznie konkretnym miejscem jest... wiersz jako zapisany błysk świadomości utwierdzający byt w istnieniu. To równocześnie coś najbardziej swojskiego. Nie dziwi, że w tekście „Przegląd prasy” autor porównuje utwór poetycki do użytecznej i prostej zarazem bluzy z kapturem, którą nakłada na siebie o poranku, gdy musi zeskrobać lód z szyb samochodu. W niej jest mu wygodnie i ciepło, może więc wyjść z domu na spotkanie świata wyłaniającego się spośród mroków nocy.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.