Piękne świństwo

Piękne świństwo

Maciej Boenisch

„...będzie gorzej” Jana Pelca to bluzg ekstatyczny i literacko olśniewający, czyniony nie z myślą o zabawie czytelnika, ale zupełnie na serio

Jeszcze 2 minuty czytania

1. 
Czesi i Czechy są dzisiaj w modzie. Nie te prawdziwe, ale zrodzone z marzenia i tęsknoty polskiego inteligenta do społeczeństwa, które jest bardziej laickie, bardziej mieszczańskie i patrzy na siebie oraz swoją historię z dystansem. Polski inteligent lubi Czechów, bo wydali na świat Masaryka, Havla, Hrabala i poetę Bondy’ego, który kiedyś postanowił, że nie będzie już więcej pisał i zatrudnił się jako dozorca wieloryba w Muzeum Narodowym w Pradze. Poza tym Czesi, odśpiewując hymn narodowy, opiewają raj ziemski – Czechy, umieją uroczo przeklinać (kurva fix!), a do tego z klasą upijać się piwem. I im bardziej polski inteligent zmęczony jest Panem Cogito, Rejtanem, Wałęsą i Janem Pawłem, tym chętniej sięga po książki czeskich autorów.

Jan Pelc do grona tych fantomowych Czechów się nie zalicza. Co więcej, sam ma o rodakach jak najgorsze mniemanie i w „…będzie gorzej” wyraża je w sposób wulgarnie dosadny, wyklinając ich za tchórzostwo, oportunizm, ciułanie koron na trabanta, mieszkanie i wakacje w Jugosławii. Jest to bluzg ekstatyczny i literacko olśniewający, czyniony nie z myślą o zabawie czytelnika, ale zupełnie na serio, aby wkurzyć i sprowokować. Szczególnie to ostatnie udało się Pelcowi znakomicie. Gdy w 1984 roku w „Literárních Novinách” ukazała się w pierwsza część powieści, nieistniejąca ponoć wspólnotowa duma Czechów nagle się objawiła. Nie bez znaczenia był pewnie fakt, że Pelc oparł fabułę powieści częściowo na własnej biografii. Nic nie mogło złagodzić gorzkiego przesłania: przekleństwem Pelca było to, że urodził się Czechem.

2.
Jan Pelc, „...będzie gorzej”.
Przeł. Jan Stachowski, Czarne, 616 stron,
w księgarniach od stycznia 2014 
Z Klášterca nad Ohřą, gdzie w 1957 roku przyszedł na świat, daleko było do wieloryba w praskim muzeum. Był rynek starego miasta, elektrownia i wytwórnia porcelany. „Miasteczko założone przez wędrownych mnichów, później złupione przez zakon niemieckich rycerzy, wyzwolone przez marszałka Koniewa, a jakiś czas potem przez porucznika x., którego pomnik na razie nie stoi na rynku. Miasteczko ma czternaście tysięcy mieszkańców i mnie”. W połowie lat 70. nie było tam kontrkultury, bo na dobrą sprawę w całej Czechosłowacji nie było prawie żadnej kultury. Husak pisarzy i artystów wysłał do zamiatania ulic i palenia w piecach. W miasteczku było tylko czternaście tysięcy „normalsów” i kilkunastu niepokornych hipów, którzy w towarzystwie kryminalnych przepijali życie w klášterckich spelunkach.

Olin, alter ego autora, też pije. Pije straceńczo: rano, żeby otrzeźwieć z kaca, w ciągu dnia, żeby doczekać jakoś do nocy, kiedy z czystym sumieniem można porządnie dać w palnik. Piwo, jabole, płyn do wybielania tkanin, rum. Przede wszystkim rum, bo piwo jest na przystawkę. W Czechosłowacji Husaka trzeźwo myślą tylko pijani, zdaje się mówić Pelc, i pisze o knajpie jako „ostatniej oazie, gdzie nikt nie boi się powiedzieć, co myśli”. Kiedy Olin pierwszy raz trafia do knajpy U Boučków, jest wrażliwym i inteligentnym piętnastolatkiem, który naprawdę dość już ma rodzicielskich kazań. „Pan Olin myślał, że wystarczy zapuścić włosy, włożyć postrzępione portki, a świat padnie przed nim na kolana?” – ironizuje ojciec, gdy ten po raz kolejny wylatuje ze szkoły. Dlatego Olin zamawia kolejny kufel i doprawia go rumem, powtarzając formułkę, której nauczył go nowy mentor, doświadczony kryminalista Josef. „Będzie gorzej. Powtarzaj to sobie zawsze, jak będziesz w kanale”, a że Olin rzadko się z niego wychyla – knajpa, kryminał, psychuszka i nazad – fraza powtarza się często. „W Etiopii susza. Powodzie w Newadzie. Człowiek na księżycu. Będzie gorzej”. 

3.
Powieść Pelca jest swoistą kroniką dojrzewania, napisaną w dodatku zgodnie z wymogami gatunku. Rozdziały składają się pięknie w powieściową tetralogię poświęconą dorastaniu młodego mężczyzny Olina, począwszy od zerwania więzów z domem rodzinnym, a skończywszy na uzyskaniu autonomii. Ale Pelc sygnalizuje tylko schemat lektury, aby – na zasadzie kontrastu – jeszcze dobitniej wybrzmiał leitmotiv powieści. Będzie gorzej, bo jakiemukolwiek Olin miałby sprostać wyzwaniu, Czechosłowacja i tak podstawi mu nogę, podetnie skrzydła, fundując na koniec dotkliwe manto. Nic nie jest w stanie go wyrwać z tej przymuszonej niedojrzałości, nawet kolejny rum. Gdy tylko Olin wymknie się spod władzy ojca, partyjnego działacza, czekają go razy ze strony państwa. Nawet za zieloną granicą nie będzie wolny, bo z całą mocą dopadnie go syndrom Dorosłego Dziecka Czechosłowacji: poczucie winy uciekiniera, który zostawił ojczyznę w potrzebie. 

Z kolejnych niepowodzeń nie płynie dla Olina żadna nauka, wzmaga się tylko jego nienawiść i chęć oporu. Szerokim łukiem omija fabrykę, ma w poważaniu konwenanse małego miasteczka i zgniłe kompromisy z komuną, na które przystają jego sąsiedzi. Taka postawa wymaga odwagi, ale Olin nie widzi powodu, aby rozdzierać koszulę. Kieruje nim przede wszystkim młodzieńcza nienawiść do kompromisów. Pelc, rezygnując z heroicznej narracji, dotyka istotnej kwestii, która w antykomunistycznej prozie, jeśli się w ogóle obecna, pojawia się na odległym planie. Otóż Olin ma walkę z komuną i ględzenie o demokracji gdzieś. Nie chce naprawiać świata. Interesuje go słuchanie muzyki, chlanie i wabienie dziewcząt do łóżka. I gdyby partia dała mu odrobinę obyczajowego luzu, a do sklepów rzuciła płyty Velvetów, Sabbathów i Plastików, kto wie, może nie byłoby całej sprawy. Pelc przypomina, że bunt, który dziś określa się zbiorczo słowem „opozycja antykomunistyczna”, miał różne wymiary, przyczyny i sensy. Również jednostkowe i prozaiczne. Sprzeciw Olina jest trywialny, przynajmniej do momentu, gdy partia daje mu do zrozumienia, że jest inaczej.

4.
„Jeszcze nie mam osiemnastu lat, a jutro stuknie mi setka”. Ukryta w tych słowach Olina siła inercji jest tak dojmująca, że zyskuje egzystencjalny wymiar. Bohaterowie Pelca rzeczywiście tkwią w miejscu. Dosłownie, bo tam gdzie żyją, nie ma gdzie pójść. Zresztą, po co się trudzić chodzeniem, skoro wszędzie jest właściwie to samo. Zamknięta parcela. Spacerniak. Miasteczko przemocą narzuca gębę robola albo pasożyta-kryminalisty, dławiąc – jako przejawy buntu – wszelkie tęsknoty i aspiracje. Sal Paradise i Dean Moriarty, aby wyładować frustrację, przemierzali otwartą przestrzeń Ameryki. Olinowi od siedzenia na miejscu kotłuje się w głowie. Dlatego jego nienawiść przybiera tak impulsywny, nieokiełznany charakter. Mówi się często o Pelcu w kontekście czeskich hipisów, ale cała ta hipisowska otoczka to w późnych latach 70. przebrzmiały trend, wynikający jedynie z prowincjalnego zapóźnienia. Pelc jest punkiem, a „...będzie gorzej” książką punkową, może najlepszą w gatunku: pełną nihilistycznej werwy, bezkompromisowej i subwersywnej mocy.



Stawką w walce Olina jest młodość, ale pochopnie by z tego wnioskować o uniwersalnym przesłaniu powieści. Nawet tak, wydawałoby się, uniwersalna kwestia jak forma nastoletniego buntu nie jest wolna od wpływu – jak by to ujął Marks – panujących stosunków produkcji. Kontrkultury późnego kapitalizmu, zarówno ta hipowska, jak i późniejsza, punkowa, wydały walkę nudnej kulturze mieszczańskiej, czerpiąc jednocześnie zasoby z jej dobrobytu. Powstały na jej marginesie, ale był on na tyle szeroki, aby zapewnić im w miarę bezpieczne trwanie. Czechosłowacja tego marginesu dawała niewiele. Powszechny nakaz pracy spośród masy użytecznych społecznie obywateli skutecznie odsiewał plewy, jednostki skłonne do buntu, które należało poddać reedukacji albo „terapii”. Nie było miejsca na porządnie zorganizowaną kontrkulturę. W połowie lat 70., gdy Sex Pistols dawało koncerty w londyńskich klubach, Plastic People Of The Universe grało w prywatnych domach, czasem w stodołach, pod które czechosłowackie służby bezpieczeństwa systematycznie podkładały ogień.

„Właśnie tak, nie wiedzieć czemu, wyobrażam sobie Londyn. Wszędzie piękne, stare kamienice, tabuny samochodów, sklepy, wejścia i wyjścia, a ludziska mają wszystko gdzieś i czytają sobie jakiegoś szmatławca”. Olin chętnie zamieniłby groźbę bezpośredniej przemocy na bardziej znośny, pośredni ekonomiczny przymus. W jakiejś mierze pociąga go wizja społeczeństwa konsumpcyjnego. Choć jest to uczucie ambiwalentne, Olin ma bardziej wyważone i zniuansowane zdanie o kulturze mieszczańskiej zachodniej Europy niż jego zachodni koledzy. „Szmalec i konsumpcja to świństwo. Piękne świństwo” – mówi, będąc już na emigracji, i świetnie oddaje odmienność perspektyw po dwóch stronach żelaznej kurtyny, drobne różnice znaczeń, które niebawem już trzeba będzie tłumaczyć w przypisach.

5.
Nie wiem, jak polski inteligent zniesie taką dawkę obsceny i nihilizmu, ale – uwaga! – Pelc daje nam coś na osłodę. W trzeciej części powieści – pominiętej w dwóch poprzednich polskich wydaniach – Pelc dużo pozytywnych rzeczy pisze o Polsce i o Polakach. Dobrze jest czytać dobre rzeczy o sobie, ale skoro zdanie Olina o Polakach odpowiada z grubsza temu, co przeciętny Polak myśli o sobie (odważny, powstańczy, wierny), nie ma sensu tu streszczać. Dodam jeszcze tylko, że Olin posuwa się wręcz do stwierdzenia, że się czuje Polakiem. Brawo! Bratajmy się! Byłoby pięknie, ale niestety. Polska u Pelca odpowiada z grubsza obrazowi Czech u polskiego inteligenta – czyli pozostaje jedynie wyobrażona.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.