Arystokraci ducha

Arystokraci ducha

Jakub Socha

Jarmusch zawsze opowiadał historie o różnego typu outsiderach, nigdy jednak nie sugerował, że to outsiderstwo jest czymś lepszym. W „Tylko kochankowie przeżyją” wygląda to inaczej: megalomania i mizantropia dwójki wampirów jest czymś przykrym i w gruncie rzeczy odpychającym

Jeszcze 2 minuty czytania

Jego mieszkanie to równocześnie składnica i dom. Składnica harcerza i dom parafialny snoba. Gospodarz sumiennie zgromadził wszystkie artefakty, zadbał o ich idealną ekspozycję, a nawet o alternatywne źródło prądu, które pozwala karuzeli kręcić się bez końca. Ma wszystko, czego dusza – spragniona piękna – zapragnie: perskie dywany, wygodną kanapę, audiofilski gramofon, porządne głośniki, kolekcję rzadkich winyli i zbiór najcudowniejszych gitar. Są nawet wytłaczanki na jajka na ścianach, które odgradzają od dźwięków płynących ze świata – świat nie jest tu nikomu potrzebny. Jest i ołtarzyk złożony z kilkunastu portretów, wśród których znajdziemy: Prousta, Kafkę, Keatona, Wilde’a. Wieszało się kiedyś nad biurkiem podobne obrazki, ale to było dawno. Ten rodzaj ostentacji zazwyczaj jest stanem, z którego się wyrasta. Adam, bohater „Tylko kochankowie przeżyją”, mimo tego, że ma dobrze ponad trzysta lat, z tych młodzieńczych afektacji nie wyrósł. Nie wyrósł z nich i Jim Jarmusch, autor filmu.

Za Jarmuschem od zawsze ciągnęła się legenda: ponoć osiwiał w wieku 15 lat, kinem zafascynował się tak naprawdę w paryskiej Filmotece Francuskiej, a filmu nauczył się pod okiem Nicholasa Raya, legendarnego reżysera, który pod koniec kariery zwykł chodzić po świecie w pirackiej opasce. Nie sposób nie lubić tego nienarzucającego się z niczym odszczepieńca, którego motto życiowe brzmi: „Nigdy nie pozwoliłem, żeby szkoła przeszkodziła w mojej edukacji”. Jarmusch zawsze robi wszystko po swojemu, nigdzie się nie spieszy, kręci filmy rzadko, takie jak chce, nie zależy mu na śrubowaniu wyników finansowych, nie pragnie też nikomu się podobać. Jego kino dla jednych jest synonimem wyrafinowania, miejscem, w którym amerykańska kontrkultura spotyka się z europejskim modernizmem, dla drugich to szczyt pretensji i po prostu nuda.

Amerykanin, którego firma produkcyjna nazwa się Locus Solus na cześć legendarnej książki Raymonda Roussela, jest kulturalnym ćpunem. Interesuje się wszystkim – i mykologią, i Nicolą Teslą (pracuje obecnie nad operą o ekscentrycznym wynalazcy). Jego twórczość roi się od kontekstów. W wywiadach z autorem „Truposza” i w opracowaniach na temat jego filmów pełno jest dobrze dobranych, wielkich nazwisk: O’Hara, Koch, Beckett, Ozu, Rimbaud, Blake, Neil Young, Patti Smith. W jego filmach to samo, na przestrzeni lat Jarmusch współpracował z Tomem Waitsem, Iggy Popem, Taylorem Meadem, Jackiem Smithem, RZA, Billem Murrayem i jeszcze co najmniej tuzinem ludzi, z którymi sam chciałbym iść na kawę. Całą tę wielką międzynarodówkę Jarmusch przez długi czas zatrudniał do małych, mało spektakularnych rzeczy: sadzał ich na zwyczajnej ławce w parku, przy zwyczajnym stoliku w kawiarni, za kierownicą najzwyczajniejszego w świecie auta, które jedzie najzwyczajniejszą amerykańską drogą; co więcej, starał się raczej ukrywać tożsamość swoich idoli, niż nią epatować. Wciągał ich w swoją orbitę, podpierał się nimi w eksploracji świata, oddawał im hołd, ale po cichu. Te fanowskie gesty może i były podszyte niepewnością co do własnych możliwości, nigdy jednak nie stała za nimi potrzeba, by zaznaczyć, że ich autor dużo wie, a już na pewno zna się na sztuce. To był paradoks – Jarmusch był elitarnym twórcą, który obracał się wśród elitarnych idoli, ale jego kino pozostawało otwarte na każdego, szukało – najczęściej poprzez komizm – kontaktu z widzem.  

„The Limit of Control”, poprzedni film Jarmuscha, był sygnałem, że coś się zmienia w jego kinie, „Tylko kochankowie przeżyją” są tej zmiany potwierdzeniem. Autor „Nieustających wakacji” już nie zasysa kultury, by wywalczyć sobie miejsce wśród największych, teraz z pomników kultury buduje barykady, by odgrodzić się od mas i banalnego, brutalnego świata. Wraz z utratą zainteresowania światem przyszła też utrata humoru. Jest zastój – krew leniwie płynie żyłami – teraz w tym kinie nie ma energii. Są nastroje („Nastroje/ nie moje” – przypomina się cytat z pewnej piosenki). 

„Tylko kochankowie przeżyją”,
 reż. Jim Jarmusch. Francja, Niemcy, USA 2013,
w kinach od 7 marca 2014
Eve i Adam, dwoje wampirów, główni bohaterowie „Tylko kochankowie przeżyją”, dziwna para kochanków, którzy – mimo tego, że znają się od kilku wieków – ciągle się ze sobą nie nudzą. Żyją nocą, z dala od wszystkich. Raz w egzotycznym Tangerze, raz w wyludnionym i zbankrutowanym Detroit. Czas upływa im na odbieraniu od pośredników dostaw krwi (gryzienia się wystrzegają, bo to w dzisiejszych czasach niebezpieczne), słuchaniu muzyki, jeżdżeniu przed siebie, zdawkowych rozmowach. Jak to u Jarmuscha – niewiele się dzieje, czynności zapętlają się, a potem tworzą ciągi ósemek. Każdego z bohaterów napędza dokładnie po jednej emocji: Eve kocha Adama; Adam nie kocha ludzi. Wampir grany przez Toma Hiddlestona z pasją tworzy muzykę, ale nie chce jej prezentować publiczności, mówi o niej z pogardą: „zombie”. Kiedy z kolei słucha libańskiej piosenkarki w nocnym klubie, mruczy pod nosem: „Mam nadzieję, że nigdy nie będzie sławna – jest na to zbyt dobra”. Więcej sympatii budzi już Eve, ta jednak zdaje się chodzić pół metra nad ziemią, wszystko wiedzieć i wszystkich rozumieć. Wciela się w nią wielka Tilda Swinton, co jeszcze potęguje wrażenie, że mamy do czynienia z postacią doskonałą – tak doskonałą, że aż irytującą.

Jarmusch zawsze opowiadał historie o różnego typu outsiderach, nigdy jednak nie sugerował, że to outsiderstwo jest czymś lepszym. W „Tylko kochankowie przeżyją” wygląda to inaczej: megalomania i mizantropia dwójki wampirów jest czymś przykrym i w gruncie rzeczy odpychającym. Dziecinnym byłoby zachwycanie się fotogeniczną melancholią, dobrą stylówą i stosem pięknych przedmiotów, którymi otaczają się bohaterowie, skoro wszystko to jest znakiem, że przede wszystkim chcą odciąć się od motłochu.

Kiedyś autora „Poza prawem” napędzała stała potrzeba, by zanegować stary układ, podział na kulturę wysoką i niską, i wyszarpać kulturę z rąk arystokratów, oddać ją każdemu. Dzisiaj odgradza się od świata, tak jak odgradzają się od niego bohaterowie jego najnowszego filmu, wśród których znajduje się sam Christopher Marlowe, jak się okazuje – też wampir. Mleko się rozlało, naprawdę szkoda. Dawniej Jarmusch zrobiłby z tej figury dziesięć dobrych żartów, wpuścił ją w co najmniej pięć nieoczywistych sytuacji, dzisiaj ogrywa ją jak belfer. Naprawdę szkoda talentu, by tracić go na mało zajmujące nauczki, w których uczy się nas, których z wielkich wypadałoby znać.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.