Czytelnicy Gondowicza umierają mądrzej
rys. Dylan Meconis / Flickr CC

Czytelnicy Gondowicza umierają mądrzej

Grzegorz Wysocki

Gondowicz pozostaje w „Duchu opowieści” przede wszystkim niestrudzonym literackim śledczym, archeologiem wyobraźni, „czcicielem druku”. Krótko mówiąc: Czytelnikiem

Jeszcze 2 minuty czytania

Podobnie jak Ministerstwo Zdrowia straszy palaczy na opakowaniach wyrobów tytoniowych, tak i Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego powinno ostrzegać na okładce „Ducha opowieści”, że czytanie Jana Gondowicza powoduje obniżenie poczucia własnej wartości u wszystkich, którym jeszcze chwilę wcześniej wydawało się, że potrafią czytać ze zrozumieniem. 

Najnowsza książka wybitnego krytyka, tłumacza i eseisty składa się z 48 felietonów, szkiców i artykułów publikowanych przede wszystkim na łamach „Nowych Książek” oraz w dwutygodnik.com (cykl „Skok w bok”), a także pojedynczych tekstów skądinąd (m.in. „Tygodnik Powszechny”, „Książki”, „Bluszcz”). Jak w przypadku każdego zbioru Gondowicza, także i tym razem samo wyliczenie nazwisk, którymi naszpikowane są kolejne rozprawy, byłoby parokrotnie obszerniejsze od długości niniejszej recenzji (wyjaśniałoby to również brak indeksu w książce – z takim dodatkiem rozrosłaby się najpewniej do nieprzyzwoitych rozmiarów), ale na pewno nie możemy tutaj pominąć świętej trójcy XX-wiecznej literatury polskiej.

Schulz, Witkacy i Gombrowicz to autorzy, przez których twórczość i życiorysy autor „Pan tu nie stał” uparcie przekopuje się od lat i wciąż – mimo tysięcy artykułów i setek książek im poświęconych – wynajduje coś nowego. W „Duchu opowieści” nie inaczej. Reprezentatywnym przykładem może być „Urania”, w którym to tekście Gondowicz zdradza, skąd w Schulzowskiej „Księdze” pojawia się nagle „spętana trenem sukni niejaka pani Magda Wang”.

Jan Gondowicz, „Duch opowieści”. Nisza,
272 strony, w księgarniach od lutego 2014
Wychodząc od tropu astrologicznego (no bo jak inaczej sprawdzić, czy w narracjach Schulza kryją się realne daty, prawda?), zerka autor w repertuar kina Izydor, prowadzonego przed pierwszą wojną przez starszego brata Brunona, następnie po raz – zgaduję – tysięczny wgryza się w tekst „Nocy lipcowej”, by na koniec jeszcze prześledzić filmografię wspomnianej w opowiadaniu Asty Nielsen, gwiazdy filmu niemego. Co się okazuje? Debiutanckim występem duńskiej aktorki była rola w „Otchłani” z 1910 roku, a grana tam przez nią postać nazywała się Magda Vang. Raz jeszcze udaje się dowieść Gondowiczowi, że Schulz nic nie pisał przypadkiem.

A cała ta lekturowa przygoda (streszczona tutaj nader pobieżnie) rozgrywa się na zaledwie czterech stronach szkicu. Czego innego jak nie pokazu błyskotliwych skojarzeń, nagłych zwrotów akcji, niekończących się intertekstualnych wędrówek i błyskotliwych rozstrzygnięć (wyroków?) można się spodziewać po jednym z naszych najbardziej wytrwałych i uważnych literackich śledczych? Dokładnie tak – zapomnijmy na moment o specjalizacjach z krótkich i nieuczciwych biogramów rodem, by uświadomić sobie, że nie krytykiem czy eseistą jest Gondowicz przede wszystkim, lecz niestrudzonym literackim śledczym, archeologiem wyobraźni, „czcicielem druku”, nienasyconym pożeraczem ksiąg wszelakich. Krótko mówiąc: Czytelnikiem. Czytelnikiem prawdziwym i nieskończonym, opętanym i niereformowalnym, fanatycznie wierzącym w książkę i w mało co więcej. Czytelnikiem wzorcowym, na którego tle cała rzesza szarych, drobnych czytaczy winna się raczej uważać za zbiorowisko analfabetów z ambicjami.

Jak wyjaśnia sam zainteresowany: „Ze wszystkich odmian czytania najwięcej emocji dostarcza czytanie treści zaszyfrowanych, a z lektur zaszyfrowanych – chwila, gdy palce łapią urwaną nitkę sensu, by odwinąć ją dalej”. W najnowszej książce Gondowicz deszyfruje i odkrywa na potęgę, prześwietla powieści autorów znanych bardzo (wspomniana trójca, ale też Kafka, Lem, Rabelais, Prus, Kipling, Perec) i niekoniecznie (Morgan Robertson, Guido Morselli, Thomas Glavinic i wielu innych), lustruje biografie (choć nie jako inkwizytor, lecz po to, by jeszcze bardziej ubogacić dzieło danego twórcy), wspomina przyjaciół, ogląda obrazy, ryciny i fotografie (malarstwo Carla Fredrika Hilla, ilustracje Gustave’a Doré, książka jako motyw malarski), a to przecież nie wszystko.

Gdy tylko nadarzy się okazja na „skok w bok” – tych, jak przystało na mistrza biegłego w zagadywaniu czytelnika wszelkiego rodzaju dygresjami i wątkami pobocznym, nie brakuje – opowiada również o chodzeniu po górach (np. felieton o George’u L. Mallorym, jednym z największych alpinistów świata), krótkiej karierze symetroskopów (co to takiego i skąd znalazło się w rękach młodego Witkacego, wyjaśnia Gondowicz w „Furtce”), łydkach („Skądinąd Gombrowicz nie sam odkrył łydkę. Mają w tym względzie zasługi dwaj jego komparsi z generacji, która sięgała jeszcze popod długie suknie”, czyli – jakżeby inaczej – Witkacy i Schulz) i ogonach („Brzydzę się, więc jestem człowiekiem. Szczurzy ogon staje się miarą wartości w miejsce imperatywu kategorycznego Kanta”). I wreszcie – tekst zamykający cały tom, czyli przepięknie napisana „Królewska wysokość”, pierwszorzędne autobiograficzne opowiadanie o królikach w domu Gondowiczów, z którego zacytuję na zachętę tylko jeden akapit, choć z przyjemnością przepisałbym całość: „Ośmieszę się pewnie, ale najważniejsze były momenty, gdy kładliśmy się naprzeciwko, wpatrując się sobie w oczy. W spojrzeniu królika jest niedostępny ludziom absolutny spokój, głębia i wybaczenie. Szwejk był samorodnym mistrzem zen. Po dziesięciu minutach czułem się odprężony, oczyszczony, bez jednej złej myśli. Wyciągałem rękę, a on wyczekująco kładł uszy. Obaj wiedzieliśmy swoje”.

„Duch opowieści” to kontynuacja zbioru „Pan tu nie stał”, o którym przydarzyło mi się swego czasu napisać wiernopoddańczy „Hymn do Gondowicza”. Z ani jednego słowa tamtego felietonu się nie wycofuję, co więcej – większość mógłbym powtórzyć i tutaj, w nieformalnej kontynuacji „Hymnu…”. Co prawda, w „Duchu opowieści” dużo mniej jest, niestety, różnego rodzaju szaleńczych gier i zabaw literackich, a więcej fragmentów po brzegi wypełnionych nazwiskami, tytułami i trudnymi wyrazami, na których nieuważny czytelnik może sobie połamać zęby mądrości, ale nie zmienia to faktu, że, choć niczym szczególnym sobie nie zasłużyliśmy, po raz kolejny dostaliśmy zaproszenie na prawdziwie erudycyjną ucztę w doborowym towarzystwie.

A skoro tekst rozpocząłem od propozycji ministerialnej przestrogi na każdej okładce, inną propozycją pozwolę sobie go też zakończyć: „Palacze tytoniu umierają młodziej, a czytelnicy Gondowicza mądrzej”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.