3 miliardy much nie mogą się mylić

3 miliardy much nie mogą się mylić

Czyli w domyśle „jedzmy gówno”. Liczy się tylko ilość widzów – zapis drugiego spotkania z cyklu „Lobby teatralne” w Barze Studio na temat Teatru Telewizji

Jeszcze 7 minut czytania

WITOLD MROZEK: Teatr Telewizji to taki odrębny, polski gatunek widowiska. Czasem bardziej przypomina film, czasem przedstawienie. Specyfiką ostatnich lat jest praca reżyserów filmowych w Teatrze Telewizji. Na przykład obecnego tu Borysa Lankosza, który pokazał ostatnio w Teatrze Telewizji „Pamiętnik Pani Hanki” według prozy Dołęgi-Mostowicza. Co zmotywowało cię do pracy w Teatrze Telewizji i czym ta praca różniła się od pracy nad filmem?

BORYS LANKOSZ: To zupełnie inne doświadczenie. Zawsze chciałem i chcę nadal robić spektakle w ramach Teatru Telewizji, bo – jak powiedziałeś – jest to oryginalna formuła. Ta propozycja natomiast była dość zabawna. Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi debiutować czymś takim. To była setna rocznica urodzin Wasowskiego. Okazało się, że istnieje musical wyreżyserowany przez Dziewońskiego dla Teatru Kwadrat. Był też film Lenartowicza z Winnicką, ale ja się opierałem na musicalu. Antoni Marianowicz był autorem jego libretta, Wasowski – muzyki i piosenek.

WITOLD MROZEK: Czym różniła się praca na planie Teatru Telewizji od pracy na planie filmowym?

LOBBY TEATRALNE W BARZE STUDIO

Kogo obchodzi teatr? Nas trochę jeszcze tak. Dlatego co dwa tygodnie będziemy zadawać uciążliwe pytania, narzekać, jątrzyć, kłócić się o spektakle i o politykę kulturalną. organizator: Bar Studio, partnerzy spotkań: Teatr Studio, dwutygodnik.com, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Krytyka Polityczna.

BORYS LANKOSZ: To można opowiedzieć na tysiąc różnych sposobów, ale wybiorę jeden. Matematyczny. Jeżeli robimy film fabularny, który trwa, powiedzmy, dwie godziny, to mamy około trzydziestu dni zdjęciowych. W przypadku Teatru Telewizji miałem do zrealizowania spektakl trwający w dwóch częściach dwie i pół godziny i na to miałem siedem dni zdjęciowych. I, jak łatwo wyliczyć, to jest jakieś 20 minut ekranowych dziennie.

WITOLD MROZEK: W jaki sposób odbija się to na samej pracy z aktorem, operatorami? Trzeba podejmować radykalniejsze decyzje? Wchodzi więcej improwizacji?

BORYS LANKOSZ: Improwizacji nie przewidywałem, bo miałem do czynienia z tekstem i autorem. Nie należało improwizować, należało realizować to, co było wymyślone przez profesjonalistów. Mieliśmy poczucie, że jest to mission impossible. Na początku proponowano mi przeniesienie spektaklu, który mógłbym zrobić na scenie, do telewizji. Natomiast kiedy rozmawialiśmy o szczegółach techniczno-finansowych, okazało się, że ja będę miał na przygotowanie tego spektaklu trzy dni. Czyli: w latach 70. pan Dziewoński miał swój zespół, zamówił tekst i miał pewnie ze dwa, trzy miesiące prób. A ja dostałem propozycję, że to samo robię w trzy dni, a następnie dostawiamy kamery i emitujemy. Oczywiście nie zgodziłem się na to, to było niewykonalne. To zresztą może się później okazać przyczynkiem do dyskusji w ogóle o teatrze na żywo.

Przyjąłem inny system pracy. Spotykamy się z aktorami na próby przez dwa tygodnie. Spektakl jest oparty na żeńskiej roli głównej, do której udało mi się pozyskać Joannę Kulig. I głównie skupiłem się na pracy z nią. Jeśli ona ma stanowić centrum tego spektaklu – to reszta po prostu musi się udać. Później było siedem dni zdjęć, co było kompletnym obłędem, bo w spektaklu jest 25 osób w zespole i 24 zmiany scenografii. Zaangażowałem do tego swoją ekipę filmową i po tych siedmiu dniach byliśmy tak zmęczeni, jakbyśmy zrobili pełnometrażowy film fabularny. To była praca na 400%. To było niezapomniane doświadczenie i cieszę się, że to przeżyłem.

WITOLD MROZEK: Ostatnio na warunki produkcji skarżyła się Izabela Cywińska, autorka telewizyjnej adaptacji „Traktatu o łuskaniu fasoli.” Czy planowane są jakieś kroki, które warunki pracy twórców miałyby uczynić lepszymi?

WOJCIECH MAJCHEREK: Jakiś mam kłopot z odpowiedzią na twoje pytanie. Otóż chcielibyśmy dać twórcom większy komfort, ale musimy spoglądać na realia. Ale nie ma aż tak silnego stresu. Jan Englert miał siedem dni na przeniesienie „Miłości na Krymie.” Podejrzewam, że chciałby mieć więcej czasu. Jerzy Jarocki, jak miał siedem dni, to się okazało, że potrzebuje jeszcze dwa. Dzisiaj jesteśmy w takiej sytuacji, żeby w ogóle mieć tę premierową produkcję.

WITOLD MROZEK: Pani Olga Lipińska swój ostatni spektakl w Teatrze Telewizji wyreżyserowała w 2007?

OLGA LIPIŃSKA: Tak, to byli „Krakowiacy i Górale.”

WITOLD MROZEK: Też miała pani za mało dni zdjęciowych?

UCZESTNICY ROZMOWY

Borys Lankosz – reżyser filmowy, w Teatrze Telewizji zrealizował „Pamiętnik pani Hanki” Jerzego Wasowskiego (premiera 9 września 2013).

Olga Lipińska – reżyserka, scenarzystka, satyryczka, jedna z najważniejszych twórczyń Teatru Telewizji, dla którego zrealizowała ponad 40 przedstawień, była dyrektorka Teatru Komedia.
Wojciech Majcherek – teatrolog, dyrektor Teatru Telewizji.

Witold Mrozek - recenzent teatralny „Gazety Wyborczej”.

OLGA LIPIŃSKA: Proszę pana, mało powiedziane. Duże sceny miały próby w podziemiach domu towarowego, ponieważ wszystkie sale prób były zajęte jako szatnie dla programu nadawanego w TVN – „Milionerzy”. Aktorzy nie byli do dyspozycji od rana do wieczora i główne role się mijały. Sztuka potrzebuje czasu. Jak się coś robi biegiem, to wychodzi tandeta. Miałem koncepcję, by „Krakowiaków i Górali” zrobić jako premierę z 1794 roku; rzecz miała się dziać w teatrze stanisławowskim. Do tego dostosowane były kostiumy.

To był czas [2007 rok] zawłaszczony przez ludzi mówiących dużo o patriotyzmie, ale nie w taki sposób, o którym chciałabym słyszeć. Chciałam więc to osadzić w czasach Bogusławskiego. W pierwszym rzędzie siedzieli oficerowie rosyjscy i publiczność ubrana w stroje z epoki. Kręciłam to na dwie strony: raz sceny, raz publiczności. Miałam przeznaczone na stworzenie tego teatru w klimacie epoki dwa, trzy dni, a musiałam to zrobić w 2,5 godziny. Powiedziałam potem, że nie będę już niczego robiła w Teatrze Telewizji, zresztą od tego czasu niczego już mi nie zaproponowano.

WOJCIECH MAJCHEREK: W którym momencie te warunki się tak pogorszyły?

OLGA LIPIŃSKA: Od kiedy mamy wolność.

WITOLD MROZEK: Czy to jest kwestia budżetu?

OLGA LIPIŃSKA: To jest ogólnie sprawa marginalizacji kultury.

WOJCIECH MAJCHEREK: Myślę, że tu ważne jest zaznaczenie zmiany roli telewizji. Telewizja stała się domeną rozrywki, a nie kultury.

OLGA LIPIŃSKA: Chwileczkę. Rozrywka też może być kulturą.

BORYS LANKOSZ: To co my robimy, to też jest rozrywka. Mam wrażenie, że żyjemy po prostu w takich czasach: „3 miliardy much nie mogą się mylić”. Czyli w domyśle „jedzmy gówno”. Liczy się tylko ilość widzów. Podzielę się moim doświadczeniem z „Pamiętnika pani Hanki”. Jedyna informacja, jaka dotarła do mnie z telewizji, była taka, że pierwszą część zobaczyło 800 tysięcy widzów, a drugą 500 tysięcy. Ale w tym czasie w TVP 1 było „M jak miłość” i zobaczyło je 6 milionów widzów. W związku z tym okazało się, że jestem leszczem. Nikt nie pytał widzów spektaklu, czy w ogóle im się ono podobało – to nie ma znaczenia. Ważne są tylko liczby.

OLGA LIPIŃSKA: Telewizją rządzi reklama. Nieprawdą jest, że publiczność tego czy tamtego nie kupi – tylko powinniśmy proponować. Telewizja jest ogromną trybuną, którą niestety się lekceważy. Telewizja publiczna powinna wypracować standardy dla telewizji komercyjnych. Nie ma tak ogromnej trybuny – nawet nie jest nią internet – jak telewizja. Kiedyś o Teatrze Telewizji, gdy był emitowany co poniedziałek, mówiono. To nie był „Taniec z Gwiazdami”, tam pokazywano pewne problemy. Ludzie pytają premiera, „jak żyć?” To nie premiera powinni pytać, na to pytanie odpowiada kultura, pisarze, dramaturdzy, Szekspir, Czechow, Molier. Nic się nie zrobi w kraju, w którym tego nie ma, w którym marginalizowana jest kultura, także kultura w telewizji. I rozrywka, bo przecież Kabaret Starszych Panów nie należał do najłatwiejszych, a jednak ludzie to oglądali, uczyli się innego spoglądania na świat, oderwania od prymitywnej rzeczywistości.

WOJCIECH MAJCHEREK: Wejdę na chwilę w rolę adwokata diabła. Trzeba pamiętać, że mówi pani o czasach, gdy były dwa kanały telewizji. Potem pojawiła się Trójka i TVP Polonia, ale od początku lat 90. – kiedy ten rynek telewizyjny bardzo się poszerzył – mamy 200 kanałów polskojęzycznych.

BORYS LANKOSZ: Ale co z tego?

OLGA LIPIŃSKA: Ale jaka jest oferta? Oferta jest straszna. Telewizja publiczna powinna trzymać się standardów. Gdy jeszcze pracowałam w TVP, namawiałam szefów, by odwoływali się do snobizmu i by proponowali w programie trudne rzeczy. Telewizja publiczna nie powinna się ścigać z telewizjami komercyjnymi. Moim zdaniem nieszczęście telewizji zaczęło się wtedy, gdy stała się ona spółką Skarbu Państwa. Telewizja publiczna powinna być instytucją wyższej użyteczności publicznej. Jaką mamy telewizję, takie będziemy mieli społeczeństwo. Telewizja publiczna przyzwyczaiła kiedyś, że kształtuje pewne wzorce. Pamiętam, jak wszystkie panie chciały mieć fryzurę jak Irena Dziedzic. Telewizja to ogromna trybuna i nie należy tego lekceważyć, ponieważ Polacy za dużo czasu spędzają przed telewizją.

WITOLD MROZEK: Z tego, co pani mówi, wyłania się pesymistyczna wizja: nawet gdyby zainwestować w telewizję publiczną mnóstwo pieniędzy, to niewiele się zmieni, bo winny jest sposób myślenia o jej roli, a nie brak pieniędzy?

OLGA LIPIŃSKA: Tak, pieniądze się zawsze przydadzą. Bo takich osób, jak siedzący obok mnie dyrektor, jest już niewielu. Pan chyba sam został?

WOJCIECH MAJCHEREK: Jest nas jeszcze trochę.

OLGA LIPIŃSKA: No więc właśnie. Pozbyto się wielu wartościowych ludzi. Wdarło się takie myślenie, że powinno być tylko łatwo i przyjemne. Sposób myślenia o telewizji jest tragiczny. Bazując na moim doświadczeniu stażu w telewizji francuskiej w latach 70., powiem Państwu, że nasza telewizja miała wyższy poziom – jeżeli chodzi o kulturę. Na wyższym poziomie we Francji była publicystyka kulturalna, bo tam nie było cenzury. W 1979 roku pojechaliśmy do Francji z wybranymi spektaklami Teatru Telewizji, takimi jak „Noc listopadowa” Wajdy czy „Kartoteka” Kieślowskiego. Francja kupiła dwa teatry telewizji. Zazdrościli nam takiej formy teatru telewizji.

WOJCIECH MAJCHEREK: Nieszczęście, pani Olgo, polega na tym, że wy byliście za dobrzy.

OLGA LIPIŃSKA: Są świetni młodzi ludzie, tylko trzeba im dać warunki.

WITOLD MROZEK: Ostatnio mieliśmy spektakl Borysa Lankosza, wcześniej „Moralność pani Dulskiej” Marcina Wrony. Praktycznie nie ma w Teatrze Telewizji tego pokolenia artystów teatru, którzy teraz w największym stopniu kreują jego obraz. Może wyjątkiem były „Trzy siostry” Czechowa zrobione przez obecną tu Agnieszkę Glińską. Natomiast bardzo rzadko się zdarza, że reżyserzy tworzący na co dzień teatr, realizują spektakle w formacie teatru telewizji. Dlaczego? Czy transmisje z teatrów mają to zastąpić?

WOJCIECH MAJCHEREK: W TVP Kultura duża część tych najbardziej obecnie znanych reżyserów miała okazję zaprezentować swoje spektakle. Mówię o transmisjach i rejestracjach spektakli z teatru. Były trzy spektakle Warlikowskiego, był Jarzyna, był Klata, Zadara. Problem według mnie leży w tym, że oni nie chcą pracować w telewizji. Ja nawet pytałem kiedyś Warlikowskiego, czy byłby zainteresowany zrobieniem spektaklu w Teatrze Telewizji. Powiedział, że nie jest. Natomiast chętnie zgadzał się na rejestracje i transmisje spektakli z teatrów. Jego najbardziej interesowała transmisja, bo wówczas można przekazać na żywo zarówno emocje na scenie, jak i wśród widzów. Nie myślę o Teatrze Telewizji w taki sposób, by angażować określoną grupę reżyserów – tylko teatralnych albo tylko filmowych. Jeśli spojrzymy kompleksowo na Teatr Telewizji, to wyraźnie zobaczymy, że tworzyły go różne grupy artystów. Oni zrozumieli, że teatr telewizji jest czymś innym niż teatr i czymś innym niż film.

OLGA LIPIŃSKA: Byłam przy tym. Wypracowywaliśmy formę. Duża zasługa w tym  Hanuszkiewicza. Pamiętam, jak przychodzili reżyserzy tacy jak Axer, Korzeniewski, Bardini, którzy byli reżyserami teatralnymi, czyli widzieli sztukę z jednego punktu widzenia. Swoje spektakle reżyserskie też ja sama realizowałam. Robiłam sytuacje pod kamerę. Robiłam „Don Juana” Moliera z Korzeniewskim i on mnie o mało nie pobił, że nie pokazuje całego obrazu (sceny). Po prostu myślenie było inne. I myśmy musieli to też przewalczyć, bo angażowano do ważnej dramaturgii nie nas, młodych wtedy ludzi, tylko właśnie reżyserów renomowanych. Nie mieliśmy żadnych wzorców. Chcieliśmy zrobić coś, co nie byłoby teatrem żywego planu i nie byłoby też filmem. Wytworzyło się wówczas coś, co jest nazywane dużym zbliżeniem: twarz aktora była ważna, ważny był detal. Proszę pamiętać, że tworząc tę formę, nie mieliśmy technicznych możliwości. Strasznie przestarzałe, okropne kamery. Nie mieliśmy wtedy transfokatorów. W ogóle technika była na bardzo niskim poziomie. Pamiętam, jak drżały mi ręce, bo musiałam trzymać przed kamerą jakąś lilię, przez którą Hanuszkiewicz chciał coś pokazać, byłam jego asystentką. To były wspaniałe czasy, najlepsze lata mojego życia...

BORYS LANKOSZ: Mnie się podoba, że o tym gatunku można mówić w różny sposób. Takie szerokie spektrum. Natomiast był taki moment, że sfrustrowani filmowcy – była wówczas bardzo słaba kinematografia, nie było pieniędzy – próbowali w Teatrze Telewizji robić filmy fabularne w siedem, osiem dni, w sposób kuriozalny. Dziś to jest po prostu nie do oglądania.

Natomiast jeśli chodzi o transmisje spektakli – to jest dla telewizji fantastyczna wymówka, bo tanim kosztem realizuje się misję.  Ja państwu powiem, jak to wygląda w praktyce. Na taką transmisję przyjeżdżają, jak to mówię, misie chronione przez związki. Niewiele z nimi można zrobić, nic nie potrafią, stoją tylko za kamerami. Dla realizatora też nie ma różnicy, czy to koncert Dody czy spektakl.

OLGA LIPIŃSKA: Powinniśmy też pamiętać, że publiczność dla dzieła telewizyjnego to jest jeden człowiek przed telewizorem i do niego trzeba mówić. Myśleliśmy o tym, gdy tworzyliśmy nową formę ze zbliżeniami itd. Telewizja ma swoją formę, można mówić nawet szeptem, ale należy pamiętać, że widz siedzi przed telewizorem. Dwie osoby, jedna, rodzina i można do nich mówić nawet cicho i szeptem, a nawet krzyknąć. Aktorzy inaczej grają z żywą publicznością – muszę pamiętać, że do tego ostatniego rzędu musi dojść to słowo czy ich mimika i gest. To nie jest wtedy telewizja.

WITOLD MROZEK: Pytanie do Borysa Lankosza: Czy wyobrażasz sobie współpracę z reżyserem teatralnym jako realizator?

BORYS LANKOSZ: Jasne. Absolutnie.

WOJCIECH MAJCHEREK: W kwietniu będziemy mieli [w TVP Kultura] premierę spektaklu „Korzeniec” z Sosnowca. W reżyserii Remigiusza Brzyka, ale w adaptacji Marcina Koszałki. Takie łączenie reżysera teatralnego z filmowym czy telewizyjnym wydaje mi się dobrym sposobem na rejestrację spektaklu.

OLGA LIPIŃSKA: Ja wszystkie swoje spektakle sama realizowałam, ja wiedziałam jak ma się ruszać kamera. Czy ma chodzić, czy ma być z ręki, czy statyczna. Lubiłam długie ujęcia, nie robiłam sytuacji tzw. „markowanej” – o co miały do mnie pretensje panie z Teatru Telewizji – w pokoju. Dlatego robiłam próby wszystkiego pod kamerę. W dodatku obraz telewizyjny musi być dobrze zakomponowany i jeśli przypadkowo chodzi kamera po planie ogólnym, to nie można dobrze zakomponować. Dlatego mam ambiwalentny stosunek do transmitowanego teatru, bo tu obraz nie może być tak zakomponowany. Należy zwrócić uwagę widza na to, co chcemy przekazać, co jest ważne dla nas.

WOJCIECH MAJCHEREK: Też uważam, że zwłaszcza w poniedziałkowym Teatrze Telewizji eksperyment ze spektaklem na żywo powinien być bardzo dobrze przygotowany. I powinno być bardzo dobre uzasadnienie, dlaczego akurat ten utwór, z tymi twórcami pokazujemy na żywo. Jednak specyfiką naszego Teatru Telewizji były oryginalne spektakle i absolutnie należy dbać o to, by były one wciąż realizowane. Natomiast teatr na żywo powinien być swego rodzaju świętem. Trzeba powiedzieć, że to się dobrze ogląda.

OLGA LIPIŃSKA: Też ze względu na aktorów.

WOJCIECH MAJCHEREK: Też. Ale telewizja potrafi to wypromować. Nie bardzo się to udaje z tradycyjnym teatrem telewizji.

OLGA LIPIŃSKA: Brałam udział w takiej transmisji. Kamery były ustawione tak, jak siedzi widownia. To znaczy rejestrowały z jednego punktu widzenia. I to jest bzdura. Bo jeżeli się robi teatr telewizji, to, proszę bardzo, bierzmy spektakle, które są w teatrach, ale dajmy spokój publiczności – przenieśmy je do studia. To też zależy od literatury, kamera musi być spójna z literaturą, adekwatna. Bo pewnych rzeczy nie robi się przy danym autorze, a przy innym się robi. Kamera jest bardzo ważna.

WITOLD MROZEK: Gdy pani pracowała jako realizatorka innych reżyserów, to wykonywała pani taką pracę na tekście?

OLGA LIPIŃSKA: Oczywiście, nie mogłam opuścić żadnej próby. Miałam cały scenopis zrobiony. Bo przecież wtedy były programy na żywo. Myśmy musieli wszystko bardzo dokładnie planować, były trzy próby kamerowe. Aktorzy musieli się uczyć tekstu, tak jak do teatru, bo nie było montażu. Pamiętam, jak robiłam „Don Juana” z Bogdanem Korzeniewskim, Holoubek grał Don Juana, grał też Pawlik, Holoubek często wychodził z planu, bo nie pamiętał tekstu, Pawlik się denerwował. Były to zabawne sytuacje. I co pomagało? Sufler nie był taki, jak w teatrze, że rzucił słowo, które było słychać, wobec tego umawiał się z aktorem na pewne gesty do pokazywania. Taką suflerkę miał na przykład Jan Świderski. Umawiał się ze swoją suflerką, że ona będzie mu pokazywać znaki i wychodziły z tego śmieszne rzeczy. Ale też inspicjentki i asystentki pisały na takich wielkich kartonach – bo nie było także telepromptera – ogromnymi literami. I trzymały takie kartony pierwszy, drugi i trzeci akt. Pracowałam czterokrotnie ze Zbyszkiem Cybulskim, robiłam z nim „Zatrzaśnij otwarte drzwi” i on biedny nie bardzo lubił uczyć się tekstu i był krótkowidzem. Nie widział dobrze tych plansz i biegał po studiu za tymi planszami. I tak to czasami się odbywało. Były niekiedy zabawne sceny. Robiłam kiedyś taką adaptację „Romansu prowincjonalnego” Kornela Filipowicza, gdzie grała moja koleżanka, absolwentka szkoły teatralnej, Elżbieta Czyżewska i Zbyszek Cybulski. Zbyszek nie umiał tekstu i poszła taka wypowiedź na antenę: „Zbyszek, to nie twoja kwestia”. Ja mam bardzo dużo takich anegdot zabawnych z tamtych czasów teatru na  żywo. Ludzie to chętnie przyjmowali i lubili, w każdym razie akceptowali to na pewno.

WITOLD MROZEK: Całe pokolenie reżyserów teatralnych nie pracuje w Teatrze Telewizji. Nie obawiacie się, że ta forma może – jeżeli nie obumrzeć – to przynajmniej ulec przez to degradacji?

WOJCIECH MAJCHEREK: Ja cały czas powtarzam, że wielkim problemem jest byśmy w ogóle mieli szansę realizacji Teatru Telewizji. Żeby po prostu była wola, że to robimy.

BORYS LANKOSZ: Czyja to jest wola?

OLGA LIPIŃSKA: No jak to czyja?

WOJCIECH MAJCHEREK: Problem telewizji publicznej polega na tym, że stała się instytucją komercyjną, która musi się ścigać z telewizjami prywatnymi. Ja już nie będę tego powtarzał, to już robią się z tego komunały, że wpływy z abonamentu są bardzo niskie i że telewizja funkcjonuje dzięki reklamie. I dlatego reklam jest tak dużo, a programy tak wyglądają jak wyglądają.

OLGA LIPIŃSKA: Oglądalność, oglądalność, oglądalność.

WOJCIECH MAJCHEREK: I tak dalej. Jeżeli będzie szansa zmiany tego systemu, to mam nadzieję, że te problemy znikną.

OLGA LIPIŃSKA: Ja mogę coś powiedzieć? Mnie się wydaje, że nie chodzi tylko o pieniądze. Jak wiadomo jesteśmy krajem troszkę bizantyjskim i zawsze patrzymy na to, czym się interesuje góra. A nasza elita polityczna bardziej się interesuje nie tylko sportem, ale też innymi rzeczami, jednak nie kulturą. Bo to jednak chodzi o prądy, które idą z góry, chodzi o stosunek tych urzędników do nas, artystów. My nudzimy o jakieś pieniądze, a ta kultura według nich jest nudna. Tymczasem zainteresowanie elit jakąś dziedziną życia schodzi do samego dołu. I dlatego nie tylko pieniądze, ale także podkreślanie wagi kultury jest bardzo ważne. Zdawkowo, tylko czasem coś politycy mówią o kulturze.

BORYS LANKOSZ: Te kacyki w PRL-u były takie wyrafinowane? Nie wiem. Nie pamiętam. Premiera Tuska kojarzę z telewizji, że strzela gola, z książką go nie widziałem nigdy.

OLGA LIPIŃSKA: Nie, nie. W PRL-u artyści byli zamiast. Byliśmy wyciągnięci na samą górę drabiny społecznej, ponieważ nie było życia politycznego, społecznego, żadnych takich rzeczy. I w związku z tym wymachiwało się tymi artystami. Oni rozumieli wtedy, że to było środowisko opiniotwórcze.

WITOLD MROZEK: Przestało być opiniotwórcze?

BORYS LANKOSZ: Jasne. Teraz opiniotwórczy jest Doda albo Stoch. Skoczkowie narciarscy. Co premier ostatnio powiedział? Że jego sukces jest ważniejszy niż wybitny aktor.

WITOLD MROZEK: Mówiliśmy o górze. To może nazwijmy tę górę. Kto decyduje o budżecie Teatru Telewizji? Od kogo zależy, jak środki z abonamentu są dzielone?

WOJCIECH MAJCHEREK: W tej chwili, tak naprawdę, minister kultury. Bo właściwie budżet na Teatr Telewizji jest uzależniony od dotacji z ministerstwa. W tym roku Telewizja Polska z własnego budżetu jest w stanie wyasygnować pieniądze na jeden spektakl. Wszystkie pozostałe muszą być dotowane.

WITOLD MROZEK: Ale te pieniądze z Ministerstwa Kultury idą przez Narodowy Instytut Audiowizualny?

WOJCIECH MAJCHEREK: Tak.

WITOLD MROZEK: Czy NInA, poza tym, że daje te pieniądze, decyduje także o programie?

WOJCIECH MAJCHEREK: Oczywiście telewizja chce zachować prawo decyzji i NInA to szanuje. Ze względu na pewien dobry obyczaj. Rozmawiamy o tych planach, o doborze twórców.

WITOLD MROZEK: Czyli każdy projekt w Teatrze Telewizji jest osobno dofinansowywany z ministerstwa?

WOJCIECH MAJCHEREK: W tym momencie tak.

WITOLD MROZEK: Czy to jest jedna, duża dotacja? Chyba nie.

WOJCIECH MAJCHEREK: W tym momencie tak się stało, że to jest lista proponowanych przedstawień i minister dopisuje kwoty.

WITOLD MROZEK: Czyli minister stawia kwoty przy konkretnych przedstawieniach?

WOJCIECH MAJCHEREK: Wydaje mi się, że tak to wygląda.

WITOLD MROZEK: Wydaje się panu?

WOJCIECH MAJCHEREK: Mówię na podstawie tego, jak to wyglądało wcześniej, bo na przykład teraz nie otrzymaliśmy takiej dotacji, o jaką telewizja w przypadku danego spektaklu się ubiegała, dostaliśmy mniejszą.

OLGA LIPIŃSKA: Myślę, że telewizja dałaby sobie świetnie radę i z repertuarem, i z planem kulturalnym – bez żadnych pośredników. W całej sprawie ważny jest czynnik ludzki. Telewizja to są ludzie i trzeba mieć do nich zaufanie. I myślę, że pan, panie dyrektorze, dałby sobie radę z budżetem i odpowiednio rozdzieliłby pieniądze. Z pana znajomością rzeczy i ludzi nie potrzeba pośredników.

WOJCIECH MAJCHEREK: Byłoby to marzenie. Przed rozmową wspominaliśmy Jerzego Gruzę. I on opowiadał o redaktorze pracującym w Teatrze Telewizji, skądinąd znanym historyku teatru z lat 60., Stanisławie Marczaku-Oborskim. I Gruza opowiadał, że reżyserzy do niego przychodzili i mówili: „Mam taki pomysł, chcę zrobić to i to”. A Marczak-Oborski odpowiadał: „Rób!”. Marzę o takiej sytuacji, w której Borys Lankosz przychodzi do mnie i mówi, że ma pomysł, a ja mu mówię: „Rób!”.

OLGA LIPIŃSKA: To jest czynnik ludzki. To był człowiek, który doskonale się orientował i który świetnie współpracował z ludźmi.

BORYS LANKOSZ: Czynnik ludzki jest właściwy, tylko nie ma on kasy do wydania.

WITOLD MROZEK: Z tego wszystkiego płyną dwa wnioski. Po pierwsze powinniśmy się cieszyć, że Teatr Telewizji w ogóle jest...

OLGA LIPIŃSKA: On nie istnieje w szerokiej świadomości społecznej. Bo on się tylko od czasu do czasu ujawnia. I powinno być tak, że raz w tygodniu o stałej porze jest Teatr Telewizji. Jak wiadomo, przyzwyczajenie to druga natura. To nie jest zresztą wina ludzi w Teatrze Telewizji tylko wina marginalizacji przez telewizję.

WITOLD MROZEK: Właśnie – jeśli Teatr Telewizji finansowany jest z dotacji ministra, to czy scena ta w ogóle nie widzi pieniędzy z abonamentu?

WOJCIECH MAJCHEREK: Z tego wygląda, że nie. Niemcy wprowadzili taką ustawę audiowizualną, o jaką teraz w Polsce też toczy się walka. Ona była długo przygotowywana, została wprowadzona, a Niemcy, jak to Niemcy, stosują się do niej i płacą. I okazało się, że Niemcy mają teraz więcej pieniędzy niż planowali na telewizję i nie wiedzą, co z nimi zrobić.

OLGA LIPIŃSKA: Nam niech troszkę dadzą.

WOJCIECH MAJCHEREK: A u nas ustawa audiowizualna w tym roku na pewno nie wejdzie. A w przyszłym roku też nie wejdzie, bo są wybory i trudno, by władza zafundowała nowy podatek społeczeństwu.

BORYS LANKOSZ: A później już tylko będą spektakle bogoojczyźniane. Po 2015 będzie już tylko sztuka dobra i zła.

WITOLD MROZEK: Mówiliśmy dużo o dorobku i tradycji Teatru Telewizji. Jak to jest, że jego archiwa są wciąż tak trudno dostępne? Mamy oczywiście wydaną „Złotą setkę Teatru Telewizji”, ale jest to kropla w morzu. Czy da się przełożyć Teatr Telewizji na nowe media? Na DVD, internet, uczynić nowe i archiwalne produkcje szerzej dostępnymi?

WOJCIECH MAJCHEREK: Na pewno się da, tylko jest podstawowy problem praw. Po pierwsze dlatego,  że nie są dogadane kwestie związane z takim polem eksploatacji, jakim jest internet. W spektaklach, w przypadku których Telewizja podpisuje bezpośrednio umowę z twórcami, już jest wprowadzane do umów pole eksploatacji, jakim jest internet. I niektóre z tych spektakli najnowszych są na stronie internetowej. Marzeniem nas wszystkich jest takie miejsce w internecie, gdzie można by zobaczyć archiwalne spektakle pani Olgi Lipińskiej i całą wielką klasykę Teatru Telewizji. Myślę, że kiedyś do tego dojdzie. Niestety płatności z tytułu praw, również z emisji telewizyjnej, są bardzo duże. To nie jest tak, że my wyciągamy taśmę i ją wkładamy, i to już jest wszystko. Musimy zapłacić autorowi sztuki ponownie za spektakl, nawet powtórkowy. Autorowi sztuki, autorowi przekładu, wszystkim twórcom, reżyserom, scenografom i aktorom. W związku z tym honoraria z tytułu powtórki są dość duże. W przypadku TVP Kultura na przykład dla autora to jest 10 zł za minutę. Czyli jeśli spektakl ma 100 minut – 10 tysięcy złotych płacimy samemu autorowi. I tak to wygląda. Te płatności są należne, bo artyści wywalczyli je mniej więcej 10 lat temu.

OLGA LIPIŃSKA: Jest dużo moich autorskich programów w telewizji, one chodzą na YouTube i ja nie dostaję z tego tytułu ani grosza. I to jest moja praca, to jest mój majątek. Ja miałam płacone przez lata 60., 70. i 80. niewielkie pieniądze. I to, co zrobiłam, jest moim kapitałem, z którego nie chciałabym rezygnować.

WOJCIECH MAJCHEREK: Myślę, że muszą być w końcu uregulowane sprawy związane z emisją w internecie.

OLGA LIPIŃSKA: Chciałabym, żeby cały świat mógł zobaczyć to, co zrobiłam, w internecie. Irytują mnie jednak pośrednicy, którzy zarabiają na tym wielkie pieniądze, a autorom nie chcą płacić. Każdemu artyście zależy na tym, żeby jak najwięcej ludzi widziało to, co zrobił.

GŁOS Z SALI (Marcin Sowako): Jestem widzem i mam pytanie: bardzo ważną pozycją dla mnie był teatr młodego widza, a wcześniej teatr dla dzieci. Co z nim? Nie ma dzieci, poginęły?

OLGA LIPIŃSKA: To już jest największy skandal, że nie ma teatru dla dzieci. Ma pan rację. Pamiętam, jak mnie matka zaprowadziła do teatru i wyrobił mi się nawyk oglądania. To straszny skandal, że nie ma dziecięcych przedstawień. Straszny!

WITOLD MROZEK: Zwłaszcza, że teatr dla dzieci przeżywa teraz swój renesans.

WOJCIECH MAJCHEREK: Zgadzam się, to jest wielki brak. Choć jest pytanie, jak dzisiaj robić ten teatr telewizji dla dzieci? Jakąś formą namiastki jest internetowy teatr dla szkół, choć jego zasięg jest ograniczony. Wiem też, że nowy kanał dziecięcy Telewizji Polskiej ma w planach powtórki teatru dla dzieci. Ale mam lekką obawę, że to, czym my się fascynowaliśmy w dzieciństwie, to niestety nie są propozycje dla dzisiejszej dziecięcej widowni.

OLGA LIPIŃSKA: Przepraszam, ale kreskówki agresywne i strasznie krzykliwe też nie są propozycją. Dzisiejsze dzieci na pewno cieszyłyby się z muzycznych teatrów telewizji dla dzieci, na pewno.

WOJCIECH MAJCHEREK: Trzeba by znaleźć inny sposób dotarcia do dzisiejszej wrażliwości dzieci.

BORYS LANKOSZ: Tu mogę podać przykład. Byłem z dzieckiem i żoną na spektaklu „Harmider” z okazji Roku Wasowskiego. Na moje pytanie: „I co?”, syn odpowiedział: „Spoko”, co w jego słowniku oznacza szacunek. Naprawdę. To samo obejrzeliśmy po dwóch tygodniach jako realizację telewizyjną i odpadł po dwóch minutach. O czym to świadczy? Że nie było odpowiedniej realizacji i to, co zadziałało na scenie, absolutnie nie zadziałało w telewizji.

OLGA LIPIŃSKA: Bo to jest realizacja mechaniczna. Nie wolno tak robić. Byłam dyrektorem teatru 13 lat i bardzo lubiłam dziecięcą widownię, bo ona nie znosi fałszu i kłamstwa. I od razu mówi „idź już, kocie!”.

WOJCIECH MAJCHEREK: Jeszcze w temacie dramaturgii współczesnej chciałbym coś dodać, żeby nie było, że sytuacja jest aż tak zła. Jednak coś tam próbujemy przewalczyć – jest na przykład projekt, z którego inicjatywą wyszła Wytwórnia Filmów Dokumentalnych. Projekt, który polega na tym, że są robione spektakle telewizyjne, oryginalne, nie przeniesienia. Oryginalne spektakle telewizyjne oparte na współczesnej dramaturgii i reżyserowane przez debiutantów telewizyjnych. Na to – o dziwo – Ministerstwo Kultury dało jakieś pieniądze, a Telewizja, mam nadzieję, też się w to włączy. I o jest szansa na otwarcie się na nowych twórców na być może nowe pomysły realizacyjne.

WITOLD MROZEK: Kiedy pierwsza premiera?

WOJCIECH MAJCHEREK: Pierwsza premiera, jak się dogadamy z WFD, będzie już w marcu. Natomiast jako cykl, bo jest to pomyślane jako cykl nowych przedstawień, ruszymy najprawdopodobniej od września. I będzie emisja zarówno w TVP Kultura, jak i w Dwójce. Wyszliśmy też z inicjatywą konkursu na sztukę telewizyjną. Konkursu zamkniętego, skierowanego do wybranych autorów i dramatopisarzy. Jakieś, mam nadzieję, wsparcie uzyskamy od ZAIKS-u. To jest robione z myślą o przyszłym roku, bo chcieliśmy dać czas autorom na napisanie tekstu. Konkurs byłby organizowany pod auspicjami rocznicy 250-lecia Teatru Narodowego i teatru publicznego w Polsce. Mam nadzieję, że nagrodzone sztuki będą mogły zostać w przyszłym roku zrealizowane. Pozostawiamy swobodę wyboru tematu i form. Chcemy natomiast, by realizacjom przyświecało motto zaczerpnięte ze „Studium o Hamlecie” Wyspiańskiego: „Co jest zagadką Hamleta w Polsce? To, co jest w Polsce do myślenia.”

WITOLD MROZEK: Co będzie pierwszą, marcową premierą w ramach tego cyklu?

WOJCIECH MAJCHEREK: Spektakl „Walentyna” w reżyserii Wojciecha Farugi. Potem „Walizka” Małgorzaty Sikorskiej- Miszczuk w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego.

Spisane wypowiedzi uczestników debaty nie są autoryzowane.