Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Gorczyca

DOBRY WIECZÓR:
Puste kieliszki

Łukasz Gorczyca

Łukasz Gorczyca

Kolejne fale emigrantów docierają do Warszawy. Artyści z Krakowa, Poznania, Trójmiasta i innych mniejszych ośrodków, menadżerowie kultury i sztuki, literaci płci obojga zjeżdżają do stolicy. Może nawet na stałe. Jaki skarb skrywa w sobie mazowiecka metropolia, jakiż to czakram, co jak magnes przyciąga najwybitniejszych przedstawicieli kultury Polan? Podziemne żyły złota, pokłady świeżo wydrukowanych banknotów? Albo, czego takiego brak tam, skąd przybywają?

Proces cywilizacyjnej transformacji kraju Polan ma zaskakującą specyfikę. Oto wraz z upływem czasu i rozwoju infrastruktury poszczególne miasta oddalają się od siebie coraz bardziej. Mimo że dystans liczony w kilometrach raczej nie podlega negocjacjom, i również powierzchnia kraju nie ulega zmianom, czas podróży wydłuża się coraz bardziej. W związku z uruchomieniem nowych, tanich, lokalnych połączeń lotniczych, redaktorzy opiniotwórczego dziennika przeprowadzili doświadczenie, które wykazało, że najszybszym obecnie środkiem komunikacji między Warszawą a Gdańskiem jest samochód (4 godziny 20 minut). Podróż samolotem, wliczając w to dotarcie z i do centrum obu miast, zajmuje jakąś godzinę więcej. Tak się nieszczęśliwie złożyło, że nazajutrz po ogłoszeniu wyników tego wiekopomnego eksperymentu miałem okazję nieco rozwinąć jego zakres. Rekordowy czas przejazdu autem z Warszawy do Gdańska okazał się równy czasowi potrzebnemu do przemieszczenia się z centrum Warszawy do centrum Brukseli za pomocą taksówki i rejsowego samolotu linii LOT. Tu więc prosta konkluzja, że wbrew stałym właściwościom geofizycznym, mapa naszego kontynentu podlega nieustannym modyfikacjom. Gdańsk znajduje się dziś w dokładnie takiej samej odległości od Warszawy co Bruksela, a Słupsk pewnie gdzieś na Islandii.

To jeszcze nie koniec. Miasta zamieszkiwane przez Polan, rozbudowując i modernizując swoją infrastrukturę, dbają o to, aby zniechęcić do przemieszczania się między nimi. Dworce kolejowe niemal systemowo pozbawiane są pierwotnej funkcji. Od reszty miasta odgradzają je z rozmachem zaprojektowane galerie handlowe, które nie tylko skutecznie zakłócają zmysł orientacji i pamięć podróżnych, ale również odwracją uwagę od samej idei podróżowania, przynajmniej w jej tradycyjnej formie – po co to robić, po co kupować bilety na pociąg, skoro odwiedziny w przydworcowej galerii handlowej oferują znacznie bardziej intensywne doświadczenie dyslokacji. I podobnie patrząc z odwrotnej perspektywy – korzystanie z krajowej sieci kolejowej można będzie wkrótce sprowadzić do podróżowania od jednego do drugiego centrum handlowego, na przykład w poszukiwaniu właściwego rozmiaru spodni, już niedostępnego na dworcu Złote Tarasy, ale wciąż do wzięcia na stacji Galeria Krakowska.

Jeszcze do niedawna powodowała nami ciekawość i poczucie, że gdzieś indziej dzieje się coś szczególnie ciekawego. Że w mieście X lub Y warto obejrzeć wystawę, że coś świetnego dzieje się w Z. Teraz sztuka sama przychodzi do Warszawy, ale nie ma się co łudzić, dzieje się tak w dużej mierze dlatego, że stąd z kolei najłatwiej i najszybciej można uciec jeszcze dalej, choćby nawet do Brukseli, gdzie wynajęcie przestrzeni na galerię sztuki nie jest wcale droższe niż w Warszawie, za to z pewnością lokal taki ma wyższy standard, bardziej międzynarodową publiczność i jest z miejsca gotowy do użycia. W dodatku, dzięki operatywności internetowej prasy artystycznej, wyjazd na wystawę do Gdańska, Katowic czy Krakowa zupełnie traci swój sex appeal – dokładną fotograficzną relację z tejże wystawy obejrzymy wkrótce po otwarciu bez opuszczania domu lub ulubionej kawiarni – na ekranie laptopa.

Jest wszakże coś perwersyjnie intrygującego w podróżowaniu do miast, które właśnie utraciły dużą część swojej progresywnej kadry artystycznej. Weźmy więc Kraków za modelowy przykład szerszego zjawiska. Pociąg dojeżdża tu ze stolicy w trzy godziny. Podróż trwa więc raptem pół godziny dłużej, niż to bywało w złotych latach 90., kiedy Deskur, Chlanda, Jaros, Sztwiertnia i Rajkowska formowali szpicę polskiej awangardy, a pod ich skrzydłami studiowało kolejne pokolenie, które na początku nowego milenium dało mocną zmianę i – być może jako ostatnie – nie uciekło stąd. Na marginesie, były to czasy piękne, ale ciężkie – wyżej wymienieni w celach zarobkowych rysowali na przykład pastele do wystroju drobnomieszczańskiej restauracji McDonald przy ulicy Floriańskiej.

Nowo otwarty dworzec kolejowy w Krakowie jest pomyślany na zasadzie inwersji – to nie mniej lub bardziej wzniosły budynek, lecz wykopana pod peronami jama wyłożona kamieniem i przeszklonymi lokalami gastronomiczno-handlowymi, których schludny szpaler prowadzi nieodwołalnie do smoczej jamy Galerii Krakowskiej, shopping mallu, którego zwiedzanie zajmie nam z pewnością więcej czasu niż wizyta w królewskich apartamentach na Wawelu. Warto jednak wykazać się resztkami determinacji i przebić szybkim marszem przez ten szaniec komercji, aby zażyć legendarnego, nieruchomego krakowskiego powietrza. Spójrzcie, oto miasto, w którym nie tylko prądy powietrzne, ale również czas się zatrzymał.

To uczucie ubodło mnie najdotkliwiej podczas pierwszej wieczornej rundy po najważniejszych krakowskich barach – tradycyjnej ostoi artystycznego środowiska. I oto w legendarnym Pięknym Psie jakby pustawo. W tylnej sali kulturalny recital, który pozwala zanurzyć się w historycznych fantazjach, jak to niegdyś bywało, kiedy w Piwnicy pod Baranami występowała Ewa Demarczyk. W sali barowej współwłaściciel lokalu opiewanego w towarzyskich small talkach, ale również w fizycznie namacalnych dziełach sztuki, które zdążyło już nawet wystawić krakowskie Muzeum Narodowe, opowiada grupie młodych poetek o historii i współczesności Pięknego Psa. I niby wszystko wygląda podobnie jak zawsze – choć to już trzeci kolejny lokal, w którym działa ta knajpa – a jednak atmosfera bardziej uroczysta, jakby do turystycznej oferty auschwitzwieliczka organizator dorzucił darmowe zwiedzanie zabytkowych lokali bohemy – na lewo Jama Michalikowa, na prawo Piękny Pies. A to krakowska wódka, którą popijał tu sam prezydent Kwaśniewski. Idziemy dalej, proszę wycieczki. I to nie jest fantazja – zasłużone krakowskie wydawnictwo Ha!art faktycznie oferuje taki serwis.

Za to w nieodległej Propagandzie udało się zachować w nienaruszonym stanie oryginalny skład powietrza z czasów sprzed akcesji brukselskiej. Dym papierosowy, którym przesiąknięta jest skrzypiąca, stylowa stolarka tego wnętrza, miękko osiada na ubraniach, ale nie dokucza zanadto, bo w myśl starego krakowskiego przesądu, jeśli pali się na stole świeczka, papierosów nie czuć. W tak szczególnie nasyconej nostalgią atmosferze rozmawiamy z T. o odrodzeniu punkowej sceny muzycznej w Krakowie. Jej, i nie tylko jej przedstawiciele właśnie tutaj się spotykają – między innymi dlatego, że po niedawnych koncertach w nieco bardziej renomowanych lokalach i uwolnionej w ich efekcie energii, chwilowo nie za bardzo mogą się tam pojawiać. Tak czy siak, wyjałowiony krakowski grunt, udeptywany intensywnie przez globalną klasę turystyczną, okazuje się dobrą pożywką dla punkowego revivalu. Brzmi to obiecująco.

Próbujemy tymczasem czegoś bardziej specjalnego – dancing w Feniksie, klasyka old schoolu, który wszak w Krakowie zawsze trzymał się mocno. Obszerny lokal w przedwojennym domu towarowym przy samym Rynku pamięta czasy różnych świetności z naciskiem na tanie, białe obrusy, które tego wieczoru świecą tu szczególnie mocno wobec dotkliwego braku gości. Owszem, dwa stoliki i pół parkietu objęte są rezerwacją – wesoła drużyna warszawskich galerzystek urządza tu ekstatyczne, powernisażowe party. Jest to w istocie doznanie szczególne, jak gdyby kolonialny wyzysk dawnej stolicy przez stolicę współczesną spełniał się tu w najbardziej modelowej i – cokolwiek by mówić – przyjemnej formie.

Koniec i bomba, a kto czytał ten trąba! – w Bombie na Placu zbiegają się nocne ścieżki i ostatecznie splatają w błędny krakowski precel. Mówi się, że teraz, kiedy większość obrotnych ludzi od sztuk wizualnych wyjechała z Krakowa, obowiązek podtrzymania życia towarzysko-imprezowego, bez którego sztuka przecież nie przeżyje, przejęło środowisko teatralne. Zmiana istotnie znamienna. W aktorach ostatnia nadzieja, że jeszcze tu się zagra i wypije to i owo, a nie będzie tylko zwiedzać opróżnione przed laty kieliszki.