Piętnaście dni słonecznych
rys. ourselves_ann / Flickr CC

Piętnaście dni słonecznych

Zofia Król

W nowej powieści Wit Szostak pokazuje, że współczesny Don Kichot byłby przede wszystkim gadułą – jego motywem działania nie jest już ślepy honor, a niekończący się, niemożliwy do opanowania potok słów

Jeszcze 1 minuta czytania

Kwalifikuje się „Sto dni bez słońca” Szostaka jako satyrę akademicką – i jest w tym sporo prawdy. Podobnie jednak o „Don Kichocie” można by powiedzieć, że to powieść podróżnicza. Owszem – obie książki spełniają cechy gatunków, ale ich właściwy sens formułuje się dokładnie w tych momentach, kiedy opowieść wykracza poza wyznaczone przez nie ramy. Porównanie do powieści Cervantesa jest nieprzypadkowe, Wit Szostak przyznaje, że jego nowa książka stanowi rodzaj eksperymentu, polegającego na przeniesieniu Don Kichota w czasy współczesne i – przede wszystkim – próbie sformułowania opowieści o nim w pierwszej osobie zamiast obiektywizującej narracji trzecioosobowej. Kim stanie się Don Kichot, jeśli uczynimy z niego bohatera współczesnej fabuły, obdarzymy go świadomością czy – tym bardziej – strumieniem świadomości, a także możliwością opowiadania o własnych stanach emocjonalnych i reakcjach na kolejne fatalne zdarzenia? Próba to dla pisarza bardzo kusząca. Czytelnikowi Szostaka jednak – jak to bywa w takich przypadkach – ta interpretacja nie jest do niczego potrzebna, przynosi raczej zbyt bezpośrednie wytłumaczenie czegoś, co w „Stu dniach” pozostaje na szczęście daleko poza poziomem bezpośredniej eksplikacji.

Wit Szostak, „Sto dni bez słońca”. Powergraph,
464 strony, w księgarniach od kwietnia 2014
Lesław Srebroń, młody akademik, przebywał na Finneganach sto dwadzieścia dni, z czego piętnaście było słonecznych, a sto pięć pochmurnych, kolejne pięć natomiast zostało poświęcone w ramach licentia poetica – „sto” brzmi przecież w tytule znacznie lepiej. Same Finnegany w naszej rzeczywistości nie istnieją, należą do rejestru literackich wysp fantomowych – jak wiele innych motywów z poprzednich powieści Szostaka – Srebroń zaś zajmuje się twórczością legendarnego fantasty, Filipa Włócznika, który ma to do siebie, że choć bez wątpienia jest wybitny, nikt poza Srebroniem go nie zna. Kolejne rozdzialiki noszą tytuły zaczynające się na „o ...”, jak w bajce albo traktacie filozoficznym, początkowo Srebroń porządkuje opowieść metodą z przewodnika turystycznego – zakreślając kolejne obszary zainteresowania – szybko orientuje się jednak, że trzeba by jednak raczej zacząć chronologicznie. Występuje przed czytelnikiem – i co ważniejsze, poczciwie to deklaruje – jako autor prowadzonego w związku z pobytem na wyspach dziennika oraz pisanej na podstawie tamtych notatek książki. A także będącego ponoć zaczątkiem książki eseju o zwyczajach na wyspie, zatytułowanego „Fascynująca rutyna”, który niestety nie został przyjęty przez redakcję finnegańskiego „West Town Journal”. Kiedy w rozdzialiku jedenastym dowiadujemy się o odrzuceniu tego fundamentalnego tekstu, wiemy już nie tylko, co by się w nim znalazło, ale i dokładnie dlaczego został odrzucony.

Pisarz ze Srebronia dość niefrasobliwy: zamiast wykreślić nieudany jego zdaniem początek, jakby nigdy nic zaczyna po prostu snuć opowieść w innej formie, wciąż uparcie myli też kolejne fakty i tłumaczy się z tego, zamiast je poprawić. „Napisałem co prawda wyżej, że sam sobie przygotowywałem śniadania, lecz nie ma w tym żadnej sprzeczności. (...) Otóż w połowie mego pobytu sędziwa gospodyni zachorowała”. Wypracowana naiwność frazy sprawia, że rozczulenie nad bohaterem od samego początku bierze tu górę nad złością na jego nieporadność – choć Srebroń, w przeciwieństwie do błędnego rycerza, bywa także pyszałkowaty.

Wit Szostak jest przede wszystkim pisarzem o wrażliwym uchu – w „Fudze” te muzyczne skojarzenia były wyraźne i prowadziły czytelnika przez kolejne powtórzenia, jak przez konsekwentnie budowany poemat; tu melodia języka prowadzona jest subtelniej, ale to ona, w większym stopniu niż same przydarzające się na Finneganach przygody, tworzy tak naprawdę postać Srebronia i najważniejszą warstwę sensu „Stu dni bez słońca”. Także z „Don Kichotem” ta językowa naiwność łączy Srebronia znacznie ściślej niż walka z kolejnymi wiatrakami – niesfornymi studentami, profesorami, wreszcie dziekanem; wszystkimi, którzy nie wypełniają postawionego przez niego absurdalnego projektu „ocalenia cywilizacji Zachodu”. Współczesny Don Kichot okazuje się być przede wszystkim gadułą – wierzy, jak tamten, w bzdurę, którą sam wymyślił, jego motywem nie jest jednak ślepy honor, a niekończący się, niemożliwy do opanowania potok słów. W tym sensie jego postać staje się wobec języka, i wobec świata, pewnym nadmiarem, który świat musi pośpiesznie odrzucić, żeby móc powrócić na tory normalności.

Wygodnie uznać, że „Sto dni bez słońca” jest parodią życia akademickiego, pseudointelektualnego dyskursu, stosunków panujących w skostniałych środowiskach uczelni. Jeśli jednak przygody Srebronia są parodią, to parodią świata w ogóle – świata, w którym o nic nie chodzi, nikt o nic nie dba, nic właściwie nie ma znaczenia. Stworzona przez Szostaka zjadliwa satyra dotyczy nie tylko życia społecznego, ale i poziomu egzystencjalnego, a nawet ontologicznego. Nie jest pewne, czy w ogóle cokolwiek ma sens. Dlatego literatura tworzy przestrzeń fantomową, sferę ekscesu, nadmiaru. Jedyną sensowną reakcją na świat staje się właśnie gadulstwo.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).