Wywoływanie zdjęcia
fot. Katarzyna Pałetko

Wywoływanie zdjęcia

Anna R. Burzyńska

„Persona” to labiryntowy dyskurs filozoficzno-psychologiczny, a jednocześnie spektakl bardzo zmysłowy, poruszający w widzu najbardziej osobiste wspomnienia

Jeszcze 2 minuty czytania

W bodaj najpiękniejszej scenie „Marilyn” Piotr Skiba, grający fotografa Andre, mówi do Sandry Korzeniak (Marilyn), że wszystko, co chciałby jej powiedzieć, „wyjdzie na zdjęciu”. Zdjęcia – fascynujące, zaskakujące, przerażające zbliżenia twarzy gwiazdy – istotnie pojawią się za chwilę na tylnej ścianie scenografii. Jest żywa Marilyn, najpierw zmysłowo, potem coraz bardziej rozpaczliwie wtulająca się w przydługi sweter, którym jest owinięta. I jest jej portret trumienny, zdjęcie, na którym biały puder okazuje się maską śmierci. Oczywiście, samego procesu wywoływania nie ma, chemiczna i alchemiczna przemiana pozostaje ukryta dla oczu.

Pokazując przy okazji przyznania mu nagrody Premio Europa fragment swojego najnowszego spektaklu jako work in progress, Krystian Lupa pozwolił widzom podejrzeć proces wywoływania kliszy. Choć aktorzy zmuszeni byli improwizować, a pokaz kilka razy przerwany został w związku z problemami technicznymi, mam poczucie, że było to jedno z najciekawszych dotychczasowych spotkań z teatrem twórcy „Factory 2”. I choć nie do końca jeszcze wiadomo, co „wyjdzie na zdjęciu”, tym bardziej ekscytujące jest zastanawianie się nad samym procesem i potencjalnym efektem.

Pisanie recenzji byłoby nie na miejscu – na to przyjdzie czas po premierze spektaklu. Część „Marilyn” zostanie zaprezentowana w warszawskim Teatrze Dramatycznym w połowie kwietnia, całość, wraz z częściami poświęconymi Simone Weil i Georgijowi Gurdżijewowi – dopiero za kilka miesięcy. Można za to bezkarnie zadawać sobie i spektaklowi pytania, nie czując się zobowiązanym do odpowiadania na nie; wymyślać sceny i postaci; zgadywać, w jakim kierunku ewoluować będą role i sytuacje; składać zażalenia z nadzieją, że na premierze będą już nieaktualne.


Krystian Lupa, „Persona” (work in
progress). Pokaz specjalny podczas Premio
Europa we Wrocławiu, 5 kwietnia 2009
Czego oczekuję od nowego spektaklu Lupy? Z jednej strony chciałabym, żeby był kontynuacją szalonego eksperymentu, jakim było „Factory 2”. Z drugiej strony – byłabym rozczarowana, gdyby powtórzony został model tamtego, jedynego w swoim rodzaju. Na szczęście tak się na pewno nie stanie. Przy powierzchownych podobieństwach (realne biografie jako kanwa spektaklu, wątek popkulturowy, użycie projekcji wideo i fotografii), mamy bowiem do czynienia z całkiem innym typem teatru – i z zabiegami ewidentnie zmierzającymi ku innym celom.
„Ruch odśrodkowy” bohaterów „Factory 2”, uciekających w automitologizację, potencjalne „osobowości alternatywne” – tu staje się ruchem dośrodkowym, redukcją, próbą dotarcia do własnej istoty i przekroczenia maski w kierunku prawdy. Tam panowała drgająca i nerwowa oscylacja między iluzją i deziluzją – tu proces przemiany prowadzony jest konsekwentnie, od kameralnego teatru aż po osobliwą scenę, w której spotykają się ze sobą nagość teatralnej próby, odbicie widzów w lustrze ekranu, zakulisowe wyznania aktorki i wstrząsająca trickowa projekcja finałowa. Tam z popkulturą można jeszcze było prowadzić gry, bawić się nią, prowokować – tu jest już ona siłą na miarę fatum…

Krakowski spektakl zbierał „zakon” stałych współpracowników Lupy – tu pojawiają się „debiutanci” w jego teatrze. Ich inność, odmienność sposobu gry, ekspresji, typu energii, jaką ze sobą wnoszą, jest uderzająca. I na razie trudno powiedzieć, czy sztywność, nieruchomość, jakby brak świadomości ciała Katarzyny Figury (Paula), szczególnie mocno ujawniająca się w scenach z Marilyn i Andre, to zamierzony efekt – pani w śmiesznym kapelusiku i czarnym płaszczyku istotnie pochodzi z innego świata niż jej ekstrawertyczni i ekscentryczni rozmówcy – czy jest to błąd? Czy drętwe, irytujące dialogi pomiędzy Paulą a Marilyn to niedobra adaptacja, opornie idąca aktorska improwizacja, czy po prostu w pełni zamierzony zabieg sygnalizujący, że mimo usiłowań obie bohaterki nie potrafią nawiązać autentycznego dialogu i skazane są na wymianę banałów rodem z listy dialogowej trzeciorzędnego filmu.

Mnóstwo pytań rodzi fakt, że „Marilyn” to tylko jedna – na dodatek środkowa – z części tryptyku. Tajemnicze postaci pojawiające się w ostatniej części spektaklu, niejako przejmujące przestrzeń dotychczas należącą do gwiazdy, to zapewne bohaterowie pozostałych części. A przynajmniej niektóre z nich – jak Wielki Mag, czyli zapewne Gurdżijew. „Potrzebna jest nowa osobowość. Nowa ofiara” – mówi do Marilyn, czy może do widzów. Jego słowa spełnią się w okrutny sposób w finale pokazu – ale jakie znaczenie nada im całość spektaklu?

Sandra Korzeniak (Marylin Monroe)
fot. Katarzyna Pałetko
Ulubionym pisarzem Marilyn Monroe był Fiodor Dostojewski, Arthur Miller pisał dla niej adaptację „Braci Karamazow”. W pewnym momencie pokazana zostaje projekcja, w której nieucharakteryzowana, skulona w kącie, płacząca Sandra Korzeniak skarży się rozdzierająco, że nie potrafi zagrać Marilyn, że nie zdoła wykrzesać z siebie blasku gwiazdy, którego oczekują widzowie. Kilka scen wcześniej Marilyn rozpaczała, że być może Gruszeńka Dostojewskiego, którą pragnęła zagrać, „pogardzi ciałem, które ona chce jej ofiarować”. Pamięć dopowiada obraz pijanej, łkającej i śmiejącej się na przemian Gruszy z dawnego arcydzieła Lupy – „Braci Karamazow”. Trzy osobowości spotykają się w jednym ciele. A może jedna osobowość rozpada na trzy?

Mnóstwo pytań i wątpliwości, które wzmaga jeszcze fakt, że „Persona”, podobnie, jak najwybitniejsze spektakle Lupy, to jednocześnie bardzo skomplikowany, labiryntowy dyskurs filozoficzno-psychologiczny, dotykający spraw bytu i tożsamości, osobowości i egzystencji, trwania i iluzji, dyskurs, który domaga się bardzo metodycznej intelektualnej analizy pozwalającej rozplatać węzeł gordyjski słów i obrazów, oraz spektakl bardzo zmysłowy i emocjonalny, poruszający w widzu obszary najbardziej osobistych wspomnień, uczuć, marzeń. Scena fotografowania Marilyn przez Andre to chyba najpiękniejsza scena intymna – czy może erotyczna – jaką widziałam w teatrze czy filmie (jakże inna od pamiętnego fotografowania modelek w „Powiększeniu” Antonioniego!). Wręcz widzi się w niej energię przepływającą pomiędzy Piotrem Skibą a Sandrą Korzeniak. Energię tyleż jasną, dobrą, ciepłą i przynoszącą chwilowe ukojenie cierpiącej gwieździe, co niebezpieczną, gdyż pośrednikiem w jej przekazywaniu jest niezwykle ostro widzące oko aparatu. Otwarcie to czy obnażenie, podglądanie czy próba zrozumienia, ciekawość czy empatia? Jak zinterpretować tę scenę?

Na razie nie muszę znać odpowiedzi na to pytanie. Pozostaje fenomen ludzkiej bliskości i fenomen fotograficznego portretu, sztuka i erotyka jako drogi docierania do „ja” – wcale nie tak znowu odległe od tego, co składa się na drogę psychoanalityczną czy mistyczną.
Całkowite oddanie i otwarcie osoby fotografowanej i nieskończony takt, cierpliwość, czułość osoby fotografującej. Temat fascynujący Lupę od lat zyskał tu wyjątkowo przekonujący i przejmujący teatralny wyraz, ogromną intensywność zbudowaną przez znakomite aktorstwo protagonistów. Chciałoby się, żeby ta scena trwała i trwała, w nieskończoność – a o tym, co ostatecznie pokaże się na zdjęciu, pomyślmy później…